Choroba afektywna dwubiegunowa jest centralnym wydarzeniem mojego życia, a wyjście żywym z jej paszczy jest moim największym życiowym osiągnięciem.
Dziesięć lat temu, 20 sierpnia 2013 roku, skończyła się ostatnia mania w moim życiu. Pamiętam ten moment, kiedy czułem, że strzałka się obróciła. Byłem w Nowogrodzie nad Narwią. Obudziłem się rano i poczułem, że ciśnienie wewnętrzne zaczyna ze mnie powoli schodzić. Zejście z manii trwa kilka dni, ale chory czuje bezbłędnie moment zwrotu wektora.
Mania i sen
Ta ostatnia mania zaczęła się 26 czerwca 2013 roku od wybudzenia z bardzo intensywnego snu po lekturze książki Arnolda Mindella „Śniące ciało”. Wiele manii w moim życiu zaczęło się od przedwczesnego wybudzenia z intensywnych emocjonalnie snów.
Ta była z kilku powodów wyjątkowa, okazała się nawet użyteczna. Ogromna energia wyzwolona w jej trakcie pozwoliła mi na przełamanie wielkiej bariery i nawiązanie kontaktu, po dziesięciu latach izolacji, z moim synem. Poza tym wszedłem w związek z kobietą, która stała się moim najdroższym towarzyszem na następne lata.
Czyli trwało to dwa miesiące bez czterech dni. Mania jest okresem wykładniczego wzrostu energii wewnętrznej. To zawsze zaczynało się od niewyspania. Tak jak wtedy z tym przeklętym Mindellem, o którym myślałem, że objawia przede mną w snach jakieś głębokie prawdy. Miałem już przecież wypraktykowane, że granicą są cztery źle przespane noce. Że tyle mam czasu na zgłuszenie się na noc lekami, że po tym czasie rozum odchodzi i zaczyna się psychoza.
Ludzie z zewnątrz mogą tego nie rozumieć: „Jak możesz nie wiedzieć, że coś jest z tobą nie tak, kiedy czujesz się święty, wybrany i wszechmocny?”. No więc: nie wiesz
Ludzie z zewnątrz mogą tego nie rozumieć. „Jak to, nie wiesz, że tracisz rozum? Co to w ogóle znaczy?”. Mania nie jest okresem kompletnej niepoczytalności. Nigdy nie doświadczałem tak głębokiego spokoju jak w czasie manii. To, co się zmienia, to diapazon emocji. Od okresów najgłębszego wyciszenia do najbardziej rozkręconej gałki, nawet w sensie dosłownym (muzyki słuchałem wtedy gwałtownej – The Prodigy, Nine Inch Nails, System of a Down – i na cały regulator na przykład o szóstej rano, kiedy nominalnie kończy się cisza nocna, bo w manii wstawałem o trzeciej-czwartej, po niecałych trzech godzinach snu).
Byłem chory i nie wiedziałem o tym
Choroba dwubiegunowa jest centralnym wydarzeniem mojego życia, a wyjście żywym z jej paszczy jest moim największym życiowym osiągnięciem. Byłem chory już w młodości, nic o tym nie wiedząc. Okresy przyboru energii pozwalały mi pokonywać poszczególne stopnie na drabinie życia, zaliczać egzaminy na studiach, spełniać wymogi pracy redaktorskiej w „Gazecie Wyborczej”.
Wtedy jeszcze wszyscy, i ja także, uważali, że świetnie mi idzie. Dopiero z retrospekcji widzę, jak bardzo było to życie na boosterze, na dopalaczu, kosztem wewnętrznego spalania się. Maniak, kiedy ma manię, nie czuje, że jest chory. Czuje się zdrowy jak nigdy w życiu. Z jakichś powodów nie dociera do jego półpoczytalnego rozumu, że w tej chorobie to górka, a nie dołek, jest prawdziwym problemem.
Dwubiegunowi idą do psychiatry, kiedy mają depresję, i chcą być na depresję leczeni. Na początku trudno o poprawną diagnozę. W moim przypadku zajęło to jakieś cztery lata. Leki antydepresyjne są dla dwubiegunowca jak benzyna do gaszenia ogniska. Katapultują w stronę manii, a chory myśli sobie: „Działają!”.
I tak to trwa latami. Człowiek zdrowy nie może pojąć gramatyki rozpalonego umysłu: „Jak możesz nie wiedzieć, że coś jest z tobą nie tak, kiedy czujesz się święty, wybrany i wszechmocny? Czy nie wiesz, że spanie po dwie i pół godziny na dobę jest symptomem czegoś bardzo groźnego?” No więc: nie wiesz.
Chcesz tylko, żeby ten stan trwał. Najgorszy stan jest jednocześnie najbardziej pożądany. Dlatego wyjście z choroby dwubiegunowej jest tak trudne. Wejście na stałe na leki jest na początku przerażające. Oznacza miesiące spędzone w depresji – ale zawsze po manii są miesiące spędzone w depresji. Wykończony organizm musi mieć czas na dojście do siebie.
Uczyłem się żyć
Choroba dwubiegunowa strzaskała mi dwanaście lat życia, od 2001 do 2013 roku. Musiałem przez nią odejść z pracy w „Gazecie Wyborczej”. Przez nią straciłem kontakt z moim nowo narodzonym w 2003 roku synem. Co nie znaczy, że przez te wszystkie lata nie nauczyłem się niczego.
Na początku miałem manie regularnie dwa razy w roku – wiosną i jesienią. Z biegiem czasu nauczyłem się, że dopóki jestem wyspany, to jestem bezpieczny, i odstępy pomiędzy maniami wzrosły do roku, a nawet dwóch. Wtedy już medytowałem, pogłębiałem kontakt emocjonalny z samym sobą. Mówiąc po ludzku: uczyłem się żyć. Owszem, co jakiś czas nóżka mi się powinęła – ale tak to przecież jest też na przykład z ludźmi uzależnionymi.
Manie są maniakowi potrzebne do tego, żeby zmobilizować siły życiowe do wymaganego przez życie poziomu, którego nie dałoby się osiągnąć zwykłymi siłami. Manie są bronią słabych
Bo choroba dwubiegunowa jest jak uzależnienie, tylko zamiast być uzależnionym od alkoholu czy narkotyków, jesteś uzależniony od własnej dopaminy i całego koktajlu innych hormonów i neurotransmiterów. To też jest jeden z powodów, dla których tak trudno jest z tego wyjść. Bo alko i dragi można – chociaż to trudne – odstawić. A dopaminy odstawić się nie da.
Z tą chorobą jest tak, że na ogół zaczyna się lajtowo, po prostu masz co jakiś czas przypływ szampańskiej energii, wszystko przychodzi ci łatwo, jesteś przekonujący dla kobiet.
Zakochanie nazywa się czasem fizjologiczną manią. Tylko że normalny człowiek wraca potem do równowagi, a chory wraca na huśtawkę. To był samowzmacniający się proces – kiedy miałem manię, szybko się zakochiwałem albo kiedy byłem zakochany, szybko dostawałem manii. Z biegiem lat sytuacja się stopniowo pogarszała. Coraz gorsze były dołki pomiędzy górkami, a z kolei górki stawały się coraz bardziej psychotyczne.
Przeżywałem w maniach najrozmaitsze urojenia. Zdawało mi się, że samochody z bagażnikami na dachu zawierają elektronikę, która tłumi umysł. Że potrafię wpływać na pogodę, że nad moją głową pojawia się kółko błękitnego nieba spomiędzy chmur. Że ktoś chce się ze mną porozumiewać poprzez piosenki i filmy. Że moi rodzice nie są moimi prawdziwymi rodzicami. Że wszyscy moi sąsiedzi są częścią jakiegoś wielkiego spisku trwającego przez całe moje życie.
Charakterystyczną cechą tych moich jazd była wielkościowość i ksobność – nie odróżniałem świata od siebie, uważałem, że całe losy świata są ze mną związane. Tak jakbym nie przeszedł nigdy z niemowlęcego etapu rozwoju psychiki do etapu następnego, w którym następuje indywiduacja.
Myślę, że przeżycia z niemowlęctwa są jednym z czynników wywołujących tę chorobę. Tych czynników jest pewnie mnóstwo. Genetyczne. Epigenetyczne, nawet jeszcze z życia płodowego. Wynikające z późniejszych doświadczeń, szczególnie z wczesnego etapu dzieciństwa.
Kiedy tylko zaczynała się mania, w ciągu jednego dnia robiłem się kolczasty, wojowniczy i agresywny. Cud, że w trakcie urojeń prześladowczych, osaczony przez wywiady, nigdy nikomu nie zrobiłem nic złego.
Tak szczęśliwy jestem
Ogólnie mówiąc, manie są maniakowi potrzebne do tego, żeby zmobilizować siły życiowe do wymaganego przez życie poziomu, którego nie dałoby się osiągnąć zwykłymi siłami. Manie są bronią słabych. Bez manii nie mielibyśmy takich kobiet, takich karier i takich pieniędzy. (Które potem w maniach tracimy, bo tracimy wtedy wszystko).
Jestem bezpieczny w nieuleczalnej chorobie, od której można umrzeć, od której wielu ludzi umiera, przede wszystkim z własnej ręki w fazie rozpaczy
Moje manie stały się z latami bardzo ciężkie. Właściwie tylko halucynacji brakowało mi do schizofrenii. Na szczęście nigdy nie widziałem ani nie słyszałem czegoś, czego nie ma. (Schizofrenia jest na krańcu spektrum, w którym w okolicy środka mieści się też depresja maniakalna).
Zmysły działały sprawnie, szwankowała tylko interpretacja. Dlatego też tak szczęśliwy jestem, że udało mi się zebrać rozum i siły, żeby z tego śmiertelnego kołowrotu wyjść. Owszem, pewnie przez całą resztę życia będę na lekach. Nie jestem w pełni sił jak zdrowy człowiek.
Nie dałbym rady pracować przez osiem godzin dziennie. Z reguły sił starcza mi na jakieś półtorej godziny. Półtorej godziny czytania albo pisania. Potem muszę już odpoczywać. Żeby się wyspać, muszę też spać dużo dłużej niż przeciętne osiem godzin.
Ale już trzymam się praktyki, która czyni mnie wolnym. Jestem bezpieczny w nieuleczalnej chorobie, od której można umrzeć, od której wielu ludzi umiera, przede wszystkim z własnej ręki w fazie rozpaczy.
Wszystkie moje książki są dla mnie mniej warte niż to jedno najważniejsze osiągnięcie, którego dziesiątą rocznicę właśnie dzisiaj, bez tortu i świeczek, świętuję.
Tekst ukazał się na Facebooku
Przeczytaj też: Jestem autystyczna, jestem wystarczająca
Dziękuję. Pozdrawiam. Pamiętam.
Dziękuję, bardzo poruszający tekst. Chciałbym do niego dopowiedzieć, że o ile, jak zauważył p. Cichy, osoby chore na chorobę afektywną dwubiegunową są z początku często diagnozowane na depresję i dostają (bardzo dla nich niebezpieczne!) antydepresanty, to ponoć (zasłyszane, nie mam twardych danych) również bardzo często się zdarza, że diagnozę chad dostają osoby, które są po prostu w spektrum autyzmu. Ponoć to częsta ścieżka diagnozy, którą przechodzą autystycy: najpierw podejrzenie depresji, potem chad, a dopiero później spektrum. Co oczywiście nie podważa ani jednego słowa z artykułu.
Autorowi życzę sił, zdrowia i radości z życia 🙂
Tak to jest, że w tej przypadłości trzeba się cieszyć z samego faktu bycia żywym. To choroba własnego „Ja”, bo albo w manii – „któż jak Ja!?” zuchwałe i nierealne, albo w depresji – „któż jest gorszy niż ja?” posunięte aż do zupełnego braku miłości, bo zwykłe przykazanie miłości „a bliźniego swego jak siebie samego” brzmi jak przekleństwo, wobec nienawiści do siebie, niepamięci dobrego i pamięci złego!
Tak czy siak, pułapką jest „Któż jak Ja”, a jedynym wyjściem, radykalne „Któż jak Bóg”, chociaż oczywiście choroba jest psychofizyczna, więc różne całkiem przyziemne rzeczy mogą pomóc. Cud wyleczenia, lub choćby przeżycia może mieć różne mechanizmy. Nie umniejsza to cudu.
Poruszający, wiarygodny i niezwykle sugestywny tekst. Autor zarysowuje, co dzieje się z chorym na ChAD, i pozwala zrozumieć, czym ta choroba właściwie jest. To dzięki lekturze zrozumiałem, że choroba zabiera choremu wszystko, co mu wcześniej daje. Dla mnie szczególnie cenne jest też pokazanie rozwoju choroby na przestrzeni lat, z narastaniem jej upiornych objawów. Widać ponad wszelką wątpliwość, że chory sam sobie nie poradzi – co zresztą dla osób doświadczonych przez schorzenia umysłu jest truizmem. Ciekawie jednak byłoby dowiedzieć się, co właściwie stało się punktem zwrotnym w tej historii, gdy P. Cichy zrozumiał, że musi szukać pomocy. W Jego umyśle był jakiś fragment chorobą niedotknięty („półpoczytalność”), który nakazał mu ratowanie siebie. I czy w leczeniu pojawiały się zwroty, czy był postęp i regres? Niezależnie od tego, że sama choroba to psychiczny roller-coaster – czy proces leczenia również był naznaczony chwiejnością i przeplataniem nadziei i zwątpienia? Gdyby opowieść była nieco bardziej nasycona konkretami, byłaby dla mnie jeszcze ciekawsza. Rzecz jasna, to Autor, i tylko On, decyduje na ile odsłoni siebie, swoje cierpienie i swą intymność. Powyższe pytania nie domagają się odpowiedzi. Otrzymawszy od Autora wspaniały tekst pięknie za niego dziękuję.