rE-medium | Tygodnik Powszechny

Wiosna 2024, nr 1

Zamów

Wszystkie lustra Carson McCullers

Carson McCullers, 1959. Fot. Wikimedia Commons

Świat McCullers nie zawsze jest moralnie przewidywalnym miejscem, gdzie dobro zwycięża, a zło przegrywa. To raczej świat do bólu szczery, nieosądzający, malowany z niezwykłą wrażliwością.

Lula Carson Smith miała raptem cztery lata, kiedy w rodzinnym Columbus w stanie Georgia przechodziła wraz ze swoją pielęgniarką obok katolickiego kompleksu klasztornego. Brama była lekko uchylona, a w środku działo się coś, co zostało jej wówczas w głowie na kolejne lata. Przez uchyloną szparę zobaczyła dzieci zajadające się lodami w rożkach i bujające się na żelaznych huśtawkach.

Po latach, w grudniu 1959 roku, pisała w jednym z esejów zatytułowanym „Flowering Dream”: „Obserwowałam to, zafascynowana. Chciałam wejść do środka, ale moja pielęgniarka powiedziała nie, nie byłam katoliczką. Następnego dnia brama była już zamknięta. Przez kolejne lata myślałam jednak co działo się tam w środku, o tej wyjątkowej imprezie, w której nie wzięłam udziału. Chciałam przeskoczyć przez mur, ale byłam za mała. Raz nawet uderzyłam w tę ścianę. Przez wiele lat żyłam myślą o tej magicznej zabawie, do której nie zostałam dopuszczona”.

Jak zauważy później Virginia Spencer Carr w biografii Carson McCullers „Samotny myśliwy”, to uczucie odosobnienia i przepaści między Carson a innymi ludźmi stanie się później symbolem nie tylko jej prozy, ale i całego życia. Życia, które mała Lula Carson Smith – mimo nieszczęśliwego i chorobliwego dzieciństwa – projektowała sobie nad wyraz optymistycznie. W wieku pięciu lat podczas rozmowy ze swoją zamożniejszą koleżanką Helen Harvey (której zazdrościła większego domu) wypaliła nagle: „Chcę być bogata i sławna, chcę być kimś!”.

McCullers jest mistrzynią krótkich, dobitnych fraz, które mogłyby służyć za najmniejsze opowiadania na świecie

Adrian Bąk

Udostępnij tekst

Urodziła się 19 lutego 1917 roku w Columbus w stanie Georgia. W pobliżu jej domu znajdowała się baza wojskowa Fort Benning (dziś Fort Moore) i rzeka Chattahoochee, od początku XIX wieku wykorzystywana do zasilania lokalnych przędzalni i fabryk bawełny. Jej ojciec Lamar Smith był zegarmistrzem z Tuskegee w Alabamie, do Columbus przeniósł się w poszukiwaniu pracy. Poznał tam Verę Marguerite Waters, z którą niedługo później wziął ślub.

Smithowie – jak zauważa Hilton Als w artykule w „New Yorkerze” zatytułowanym „Nieszczęśliwe zakończenia” – „nie interesowali się zbytnio religią, zamiast tego promowali świadomość społeczną – jankeską wrażliwość, która kłóciła się z konserwatyzmem miasta”. Owa postępowość miała sprawić, że młoda Lula Carson – o czym wspominał z kolei jej brat Lamar Jr. w biografii Virginii Spencer Carr – była karmiona poczuciem własnego wzniosłego statusu na długo przed tym, gdy cokolwiek osiągnęła.

Pierwsze niespełnienie

Niemniej jednak pisanie nie stało się jej pierwszą miłością. Od dziecka marzyła o karierze muzycznej, czego wyraz dawała w wielu swoich tekstach. Może też dlatego, że – jak pisała o swojej czternastoletniej bohaterce Mick Kelly z pierwszej powieści „Serce to samotny myśliwy” – „ta muzyka to była ona – po prostu prawdziwa ona”, czyli była odwzorowaniem jej charakteru i duszy, bowiem „przypominała czasami kolorowe przezroczyste cukierki, kiedy indziej była czymś miękkim i smutnym, najsmutniejszym, co można sobie wyobrazić”.

W wieku dziesięciu lat zaczęła szkolić się na pianistkę koncertową. Taką ścieżkę karierę Luli szczególnie forsowała jej matka, przekonana, że jej córka rozwinie się muzycznie i zadziwi Stany Zjednoczone, do tego stopnia, że już po kilku lekcjach gry na instrumencie zaczęła nazywać ją geniuszem. Lula Carson miała jednak do niej ambiwalentny stosunek. Z jednej strony lubiła przebywać w jej towarzystwie, ale determinacja matki dławiła jej potrzebę odkrywania własnych upodobań i osobowości, co powodowało, że dorastająca dziewczynka coraz bardziej dystansowała się od Marguerite, czego echa można znaleźć już we wczesnym opowiadaniu „Tchnienie z nieba”.

Bliżej duchowo było jej do Mary Tucker, solistki i żony oficera zawodowego stacjonującego w Fort Bennings, u której rozpoczęła naukę gry na fortepianie, a która uczyła ją dyscypliny (tak potrzebnej później w karierze literackiej, co sama będzie podkreślać), ale też dawała przestrzeń na inną pracę twórczą – na pisanie. McCullers miała też bowiem kolejną skrytą pasję, która na samym początku objawiała się w tworzeniu skeczy, scenariuszy i drobnych sztuk teatralnych. Pierwszy większy tekst, który określiła w jednym z wywiadów powieścią, miał nazywać się „Reed of Pan”. Rękopis jednak zaginął.

Carson McCullers napisała go w wieku piętnastu lat, gdy przeszła pierwsze poważne komplikacje zdrowotne. W 1932 roku dostała gorączki reumatycznej, która została błędnie zdiagnozowana jako zapalenie płuc. Leżąc tygodniami w łóżku, nastolatka doszła do wniosku, że z jej kruchym zdrowiem nie zrobi kariery muzycznej – brakuje jej wytrzymałości fizycznej, tak potrzebnej do profesjonalnej pracy zawodowej.

Gdy w wieku siedemnastu lat McCullers popłynie z Savannah do Nowego Jorku – oficjalnie po to, by uczyć się gry na fortepianie w Juilliard School – podskórnie wie już, że tak naprawdę chce być pisarką i tym sposobem wyrwać się z Columbus, co od zawsze było jej wielkim marzeniem.

Ucieczka w głąb własnej duszy

Motyw ucieczki, potrzeba wyrwania się z prowincji, bardziej intuicyjna niż przemyślana, niczym podróż ćmy w kierunku światła, stanie się zresztą jednym z podstawowych motywów literackich McCullers. Motywów budujących narracyjny kręgosłup (jak w znakomitej – i być może najbardziej kompletnej – powieści „Gość weselny”, o próbie ucieczki dwunastoletniej Frankie Addams z domu rodzinnego na wesele swojego brata, a potem na Alaskę), czy dodających opowieści rumieńców (jak w opowiadaniu „Bez tytułu” w zbiorze „Komu ukazał się wiatr?”, w którym z domu na głębokiej prowincji Georgii ucieka m.in. dwunastoletnia Sara: „Na każdego przychodzi taka chwila, kiedy pragnie uciec, choćby najlepiej mu się układało z rodziną. Czuje, że musi odejść, bo coś zrobił albo chce zrobić, a czasem nawet sam nie wie, skąd próba ucieczki”).

Jakby nie patrzeć, najsłynniejsza książka Carson McCullers, a zarazem jej pierwsza powieść,, opublikowana w wieku zaledwie dwudziestu trzech lat – wspomniane „Serce to samotny myśliwy” – także dotyczy ucieczki. Choć chodzi tutaj o innego rodzaju ucieczkę, niemierzoną wieloma kilometrami, jak ze stanu Georgia na Alaskę, raczej ucieczkę w głąb własnej duszy. O ucieczkę w samotność, czy precyzyjniej – w osamotnienie.

Uczucie odosobnienia i przepaści między Carson a innymi ludźmi stanie się symbolem nie tylko jej prozy, ale i całego życia

Adrian Bąk

Udostępnij tekst

Głównymi bohaterami jest dwójka głuchoniemych przyjaciół: John Singer i Grek Spiros Antonapoulos. Ten drugi, z powodu licznych występków i problemów psychicznych, zostaje przeniesiony do oddalonego o dwieście mil państwowego zakładu dla umysłowo chorych, a później z powodu choroby nerek ląduje w szpitalu. Singer cierpi po odejściu przyjaciela i rozłące z nim.

A jednocześnie dla wielu mieszkańców miasteczka staje się cichym powiernikiem i spowiednikiem, który bierze na siebie ludzkie przywary i troski, choć sam coraz bardziej zapada się w smutek i rozżalenie. Staje się uosobieniem ciszy, która potęgowana nieustającym gwarem i rozgardiaszem, wydaje się niemal namacalna i świetnie wystawia na światło dzienne nieustający paradoks ludzkiego pędu do spełnienia. Z jednej strony niesie tak potrzebne ukojenie, uczy pokory i cierpliwości, ale przegrywa z samotnością i rozgoryczeniem, które – jak powie jeden z bohaterów powieści, Jake – jest „najcenniejszym wykwitem nędzy”.

Na ów nieustający (i nie do zaspokojenia) pęd do spełnienia i poznania tajemnicy życia McCullers w jednym z opowiadań próbuje zresztą znaleźć remedium w postaci wyimaginowanego gigantycznego peryskopu, który potrafiłby objąć cały świat, sądzi bowiem, że może wówczas świat ten byłby prostszy do wytłumaczenia: „Świat chociaż czasem powinno się widzieć jak przez peryskop. Taki kolosalny, który wszystko ogarnia, i wtedy każda rzecz na świecie pasuje do każdej innej. I cokolwiek się potem zdarzy, nie będzie odstawało od reszty i nie wytrąci cię z równowagi. (…) A co do tego peryskopu, to on tak naprawdę nie istnieje. I może właśnie jego każdy chciałby mieć, chociaż ludzie nie zdają sobie z tego sprawy. Próbują jednej rzeczy za drugą, ale pragnienie nigdy ich całkiem nie opuszcza. Nigdy”.

Oddzielona od świata

Próba oswojenia świata w przypadku McCullers, czy wyjścia poza najbliższe uniwersum, zwykle kończy się jednak zawodem, wielkim smutkiem. Nie pomagają także czasy, które przypadają na wczesną twórczość pisarki, naznaczone wojną, które we wrażliwej dziewczynie budzą lęk i grozę, ale jednocześnie są kolejną rzeczywistością, której nie jest w stanie doświadczyć, której nie może dotknąć, co wprawia ją w rozgoryczenie.

W „Gościu weselnym” pisze o wspomnianej już tytułowej Frankie, porte-parole samej autorki: „Świat w jej myślach był ogromny, spękany, zerwany z uwięzi i wirował z szybkością tysiąca kilometrów na godzinę. (…). Frankie czytała w gazecie wiadomości o wojnie, ale było tyle obcych miejsc, a wojna toczyła się tak szybko, że dziewczynka czasem nie rozumiała, co czyta. Tamtego lata Patton gonił Niemców przez całą Francję. Walczono też w Rosji i na Saipanie. Frankie wyobrażała sobie bitwy i żołnierzy. Rozegrało się jednak zbyt wiele różnych bitew, a ona nie potrafiła ogarnąć wyobraźnią wszystkich milionów wojaków. (…). Nie bała się Niemców, bomb ani Japończyków. Bała się, bo nie dopuszczano jej do udziału w wojnie, i czuła się jakoś oddzielona od świata”.

Tak jak oddzielona od świata i przytwierdzona do łóżka czuła się sama Carson McCullers, gdy co chwila musiała walczyć z nawracającymi chorobami. Jesienią 1936 roku, gdy wróciła do Columbus, aby wyleczyć się z infekcji dróg oddechowych, w pozycji leżącej spędziła kilka miesięcy.

To właśnie w tym czasie rozpoczęła pracę nad swoją pierwszą powieścią, która przyniosła jej sławę nie tylko w Stanach Zjednoczonych. Jeszcze w tym samym roku w magazynie „Story” pod redakcją Whita Burnetta, byłego nauczyciela w Columbus, opublikowano jedno z jej pierwszych opowiadań, „Wunderkind”, o bolesnym doświadczeniu młodej dziewczyny, która odkrywa, że nie jest cudownym dzieckiem muzyki.

Rok później, we wrześniu 1937 roku, Lula Carson Smith bierze ślub z Jamesem Reevesem McCullersem pochodzącym z Wetumpka w Alabamie, którego poznaje, gdy ten służy w armii stacjonującej w Fort Benning. Reeves też ma ambicje, żeby zostać uznanym pisarzem. Para ma wspierać się w pracy twórczej i wzajemnie dopingować.

Jak pisze Virginia Spencer Carr, szybko okazuje się, że to Carson ma więcej talentu i determinacji do pisania, a Reeves coraz bardziej frustruje się z powodu swojej niemocy i braku weny. U boku swojej żony nie jest w stanie wznieść się na wyżyny, nie jest w stanie zapełnić nawet jednej kartki papieru. „Aby pokochać Carson, trzeba było lubić ciągłe kryzysy i zawirowania, wielu z nas nie mogło sobie na nią pozwolić ze względów emocjonalnych i ekonomicznych”, miał powiedzieć jeden z jej przyjaciół, cytowany w biografii „Samotny myśliwy”.

Małżeństwo McCullersów szybko ulega erozji i rozkładowi, napędzane wzajemnymi zdradami, alkoholizmem i zazdrością Reevesa o zdolności pisarskie Carson. Para będzie ogłaszać separację, rozwód, by kilka lat później, wziąć kolejny ślub. Te burzliwe prywatnie czasy znajdą odzwierciedlenie w kolejnych tekstach McCullers, takich jak „Ballada o smutnej kawiarni” i „Gość weselny” (motyw trójkąta miłosnego, którego inspiracją była znajomość z kompozytorem Davidem Diamondem) czy „Zwierciadło w szklanym oku” (biseksualizm, zdrada).

Dziwactwa Głębokiego Południa

Im więcej odmienności pojawia się w tekstach McCullers, tym bardziej jej uniwersum przystaje do przestrzeni, którą opisuje. Pisarka chyba z wiekiem i kolejnymi doświadczeniami zaczyna rozumieć o co chodziło pisarskiemu bardowi Południa, Williamowi Faulknerowi, który miał kiedyś powiedzieć, że „aby zrozumieć świat, trzeba najpierw zrozumieć Missisipi”.

Świat Głębokiego Południa, pełny groteski i dziwactw, był dla Carson McCullers dobrym tworzywem i przestrzenią do wychodzenia poza – jak nazwał to jej przyjaciel Tennessee Williams, parafrazując E.E. Cummingsa – monotonny świat „skonstruowany głównie z luster, a te lustra to miliony oczu widzących siebie nawzajem i wszystko dookoła na tyle tylko, na ile pozwalają ludzkie zmysły”. Sama McCullers także będzie korzystała z lustrzanej frazy, jak choćby w pięknym zdaniu o „minutach popołudnia, który były jak lśniące lustra”.

Im dojrzalsze są teksty McCullers, tym częściej przebija się przez nie próba znalezienia remedium na lejtmotyw tej twórczości, czyli samotność. Bardzo prosta, a zarazem najtrudniejsza próba: poprzez miłość

Adrian Bąk

Udostępnij tekst

Zresztą w ogóle McCullers jest mistrzynią krótkich, dobitnych fraz, które mogłyby służyć za najmniejsze opowiadania na świecie, wyciśnięte jak ręcznik, co ma wiele wspólnego z pisarstwem Trumana Capotego (Capote czerpał z niej na początku swojej kariery pisarskiej) czy Denisa Johnsona. Przywołajmy choćby przejmujące zdanie Frankie Addams z powieści „Gość weselny”, gdy to chwilę po ogłoszeniu dramatycznej decyzji o wyprowadzce z domu Frankie zwraca się do służącej Berenice: „Czuję się całkiem jak obdarta ze skóry. Zjadłabym smacznych zimnych lodów czekoladowych”.

Lustra Carson McCullers mają jednak dwie strony. Z jednej widać to, co najpowszedniejsze, całą plejadę zwykłych postaci, wyrobników, przędzalników, czarnych służących, barmanów, farmerów, sprzedawców, akademików, dzieci i ich rodziców. Ale jednocześnie te same lustra skrywają także takie dziwolągi jak w wesołym miasteczku w mieście Wystawa w Chattahoochee w „Gościu weselnym”: Olbrzyma, Tłuścioszkę, Karła, Dzikiego Czarnucha, Małogłówkę, Chłopca Aligatora i Chłopobabę.

Wspomniany już Tennessee Williams, ze względu na umiłowanie literatury Głębokiego Południa do groteski, przemocy i dziwactw, nazwie później ją Szkołą Gotycką, choć dziś mówi się o niej jako o gotyku amerykańskiego południa, czy po prostu literaturze gotyckiej, której to jednym z ojców był niewątpliwie pochodzący z Missisipi William Faulkner.

I jednych i drugich, niezależnie od strony lustra, łączą jednak podobne emocje i stany emocjonalne, z których chyba największymi są smutek i dojmująca samotność. I jedne i drugie – co będzie z kolei wytykał choćby Paul Theroux w świetnej książce „Głębokie Południe. Cztery pory roku na głuchej prowincji” – służą jednak niekiedy trywializacji albo i przykryciu problemów, jakie trapiły wówczas ten wyjątkowy wciąż region Stanów Zjednoczonych, przede wszystkim sprawy rasizmu i niewolnictwa, ale także głodu czy kiepskiej opieki zdrowotnej.

Nowa, dziwna samotność

Im dojrzalsze są teksty McCullers, tym częściej przebija się przez nie jeszcze inna – od ucieczki czy tworzenia zeń groteski – próba znalezienia remedium na lejtmotyw jej twórczości, czyli samotność. Bardzo prosta, a zarazem najtrudniejsza próba: poprzez miłość. Jest to, podobnie jak w poprzednich przypadkach, próba z założenia niemożliwa, naznaczona zwykle przemocą, krzywdą czy śmiercią. Miłość, która dla pisarki jawi się jak ptak, którego przez całe życie nie udało jej się do końca złapać w garść i nad nim zapanować.

Jeszcze w „Sercu” jej bohater, dorosły Biff po stracie żony będzie rozważał: „Dlaczego jest tak, że gdy dwoje ludzi naprawdę się kocha, to ta osoba, która pozostaje przy życiu, najczęściej nie idzie w ślady ukochanej istoty i nie popełnia samobójstwa? Czy tylko dlatego, że żywi muszą grzebać umarłych? Czy z powodu uświęconego rytuału, który musi być spełniony po śmierci?”.

Słuchaj też na SoundcloudYouTube i w popularnych aplikacjach podcastowych

Połączenie wątku miłosnego z groteskowym i dziwacznym anturażem chyba najdobitniej objawia się w noweli „Ballada o smutnej kawiarni”. To opowieść o zezowatej kobiecie, która zakochuje się w garbatym krasnoludzie przybłędzie i rywalizuje o niego ze swoim byłym mężem kryminalistą. Historia ta, która także znalazła się w najnowszym zbiorze „Komu ukazał się wiatr”, niesie skojarzenia z opowiadaniami Flannery O’Connor, jak choćby „Ocalisz życie, może swoje własne”, gdzie dominujący jest wątek ślepego zauroczenia i wykorzystania, ale jednocześnie miłości jako odkupienia, wewnętrznego wyzwolenia, choćby było to wyzwolenie na chwilę.

Jest to jednak przy tym miłość platoniczna, która to platoniczność jest jakby wpisana w filozofię uczuć McCullers: „Zawsze jest ten, kto kocha, i ten, kto jest kochany, ale te dwie osoby pochodzą z zupełnie innych światów. Częstokroć osoba kochana roznieca tylko całą nagromadzoną miłość, która zbierała się od dawna w duszy kochającego. I w jakiś niezrozumiały sposób każdy, kto kocha, wie o tym. Czuje w głębi duszy, że jego miłość to uczucie samotne. Uświadamia sobie stopniowo tę nową, dziwną samotność i ta samotność sprawia, że cierpi” (tłumaczenie z wcześniejszego przekładu Krystyny Jurasz-Dąmbskiej „Ballada o smutnej knajpie”; w przekładzie Michała Kłobukowskiego dostrzegam w tym fragmencie błąd składniowy, być może wkradł się chochlik).

W jednym z najczęściej przywoływanych, chwalonych przez krytyków i tłumaczonych opowiadań „Drzewo. Kamień. Chmura” autorka także odwołuje się do miłości platonicznej, jako tej najbliższej spełnieniu (sic!) i najbardziej odpornej na zranienie, podając niemalże zaskakującą receptę, będącą jakby złożeniem religijności, ascezy i pacyfizmu. Nazywa ją miłością wszechrzeczy. Miłością do świata zewnętrznego, która ma być doświadczeniem inicjacyjnym, przygotowującym samotne serce do zakochania w drugim człowieku.

Bohater tego opowiadania, stary wędrowiec, zwierza się młodemu gazeciarzowi z miłości swojego życia. I tu znów piękna fraza o wspomnieniach, które „nie skaczą [człowiekowi] do oczu, ale zachodzą go z boku”, w tym o największym dotyczącym byłej żonie wędrowca, która odeszła od niego po niecałych dwóch latach. Po długim czasie spędzonym na poszukiwaniach kobiety, po okresach smutku i rozżalenia, mężczyzna dochodzi do wniosku, że mężczyźni „zaczynają miłość nie od tego końca”, że sztukę kochania trzeba praktykować i zaczynać od rzeczy małych: „Wszystko potrafię kochać. Już nawet nie muszę o tym myśleć. Widzę ulicę pełną ludzi i zapala się we mnie piękne światło. Śledzę ptaka na niebie. Albo w drodze spotykam podróżnego. Kocham wszystko, synu. I wszystkich. Wszystko obce i wszystko ukochane!”.

Zraniony wróbel, żelazny motyl

To nie jedyny w prozie McCullers przykład poszukiwania samego siebie i próby wychodzenia poza przywoływany już „świat luster” E.E. Cummingsa. Podobnie postępuje Madame Zilensky, kompozytorka i nauczycielka z opowiadania „Madame Zilensky i król Finlandii”, której dziwactwem są notoryczne kłamstwa, dzięki nim zachowuje spokój duszy i radość życia. Madame Zilensky kłamie, bo z uwagi na oddanie się pracy, nie ma wielkiego życiowego doświadczenia i chce ubarwiać swoje życie.

Przywiązanie do fantazjowania Madame Zilensky zostaje zderzone z przewidywalności i nudnym żywotem kierownika wydziału muzyki w college Pana Brooka, który Madame zatrudnił, a który mimo że odkrył tajemnicę jej kłamstw, ostatecznie stwierdza, że prawda nie jest najwyższą cnotą, szczególnie w starciu z samotnością duszy.

Do podobnych wniosków mogą dojść też bohaterowie innego opowiadania „Dżokej” – trener, bukmacher i bogacz – widziani poprzez lustro smutku i samotności tytułowego „dżokeja”, o przemocowej naturze i ze słabością do alkoholu, który opłakuje ciężką kontuzję swojego przyjaciela, śmiejąc się z dżokeja i traktując go jak wariata. Wychodzą oni na bezdusznych, ale i pozbawionych sensu życia „libertynów”, jak określa ich sam dżokej.

To wszystko nie są proste i jednoznaczne wnioski, bo taka też jest proza Carson McCullers.Jej świat nie zawsze jest światem moralnie przewidywalnym, gdzie dobro zwycięża, a zło przegrywa, gdzie zawsze jest wyjście i droga powrotna, gdzie miłosierdzie łączy się z odkupieniem, a cierpienie kiedyś się kończy.To jednak świat do bólu szczery, nieosądzający, malowany z niezwykłą dbałością o szczegóły i niezwykłą, wręcz chwytającą za serce (nawet te najbardziej osamotnione) wrażliwością. Świat, w którym odbija się sama Carson McCullers, dziewczynka, nastolatka, a później kobieta, niesamowicie doświadczona przez los, która w wieku trzydziestu lat przeszła dwa udary mózgu i miała sparaliżowaną jedną stronę ciała; ten „zraniony wróbel i żelazny motyl”, jak określił ją dziennikarz „New York Timesa” Robert Phillips kilka lat po jej śmierci w 1967 roku.

***

W 2017 roku McCullers obchodziłaby setne urodziny (a w tym roku sto szóste). Wciąż zaskakuje świeżością i uniwersalizmem przekazu, a jej teksty nie tracą na wartości, szczególnie w dzisiejszych czasach, w których samotność i osamotnienie odmieniane są przez wszystkie przypadki i na które także próbuje się znaleźć iście „carsonowskie” próby rozwiązań.

Wesprzyj Więź

Próby, z których najważniejsza, spajająca wszystkie inne i przewijająca się przez całą prozę Carson McCullers, wydaje się być najmniej skomplikowana: należy słuchać serca, tego samotnego myśliwego, z czymkolwiek się to łączy. Wówczas można spojrzeć nie tylko w lustro, ale i może nawet na jego drugą stronę.

Korzystałem z:

  1. V.S. Carr, “The Lonely Hunter. A biography of Carson McCullers”, The University of Georgia Press, 2003
  2. C. McCullers, “The Flowering dream”, Esquire, 1959
  3. H. Als, “Unhappy Endings”, New Yorker, 2001
  4. R. Phillips, “You had to like burdens to love Carson McCullers”, The New York Times, 1975
  5. C. McCullers, „Komu ukazał się wiatr?”, Czarne, 2023
  6. C. McCullers, „Ballada o smutnej knajpie”, Państwowy Instytut Wydawniczy, 1970
  7. C. McCullers, „Serce to samotny myśliwy”, Wydawnictwo Albatros, 2006
  8. P. Theroux, „Głębokie Południe. Cztery pory roku na głuchej prowincji”, Czarne, 2021

Przeczytaj też: Pożegnanie starego pisarza

Podziel się

1
Wiadomość