Zdobywając filmowy Olimp, dostrzeże, że gra nie zawsze warta jest świeczki, zaś zbliżenie do ideału ma swoją cenę.
Dwie opowieści z młodości Roberta De Niro dobrze moim zdaniem tłumaczą jego późniejszy fenomen. W pierwszej 18-letni Bob ogląda w telewizji trzecioligowy western i przeżywa olśnienie: przecież można być znacznie lepszym aktorem niż ci na ekranie, JA mogę być lepszy! W drugiej ten sam nastolatek wchodzi w dorosłość w burzliwych latach sześćdziesiątych. Widzi rewolucję obyczajową, czas hipisów, antywojenne protesty i… w nic się mocniej nie angażuje. „Stałem z boku, obserwowałem” – wspomni krótko.
Na sam szczyt filmowego świata doprowadził go oczywiście niebywały talent. Ale nie tylko. Sam talent wówczas – gdy do bram kina pukała cała generacja znakomitych aktorów – nie wystarczał. De Niro miał właśnie niepowtarzalny zmysł obserwacji. I cechę, która wyróżniała go na tle reszty, nawet wtedy, a może zwłaszcza wtedy, kiedy nikt jeszcze nie zwracał na niego uwagi: skrupulatne, cierpliwe i przemyślane dążenie do celu.
Nie, nie chodziło mu wcale o zostanie gwiazdą, to jeszcze nie te czasy. Dwudziestokilkuletni Bob chciał być po prostu jak najlepszym aktorem, jak najbardziej zatracić się w roli. Temu służyły lekcje dykcji i szybkiego czytania, nałogowe pochłanianie prac teoretyków teatru, drobiazgowa dbałość o portfolio, na przykład własne zdjęcia, noszone ze sobą na przesłuchania. Wreszcie – aktorskie studia u Stelli Adler.
Na szczyt filmowego świata doprowadził go niebywały talent. Ale nie tylko. De Niro miał niepowtarzalny zmysł obserwacji. I cechę, która wyróżniała go na tle reszty: skrupulatne, cierpliwe i przemyślane dążenie do celu
Dążenie do perfekcji widać już na samym początku drogi – na deskach awangardowych teatrów i półamatorskich (u De Palmy) bądź gatunkowych (u Cormana) filmów. W tych pierwszych De Niro gra olśniewająco, skupia na sobie uwagę widowni, przeraża wręcz scenicznych parterów tym, jak bardzo angażuje się w spektakl, jak odważnie korzysta z improwizacji. W kinie podobnie – wybija się na tle przeciętnej obsady i całej strony realizacyjnej, kamera go kocha.
Wykuwanie sobie ścieżki do pierwszej aktorskiej ligi trwa niemal dekadę, ale wysiłek się opłaca – w wieku zaledwie trzydziestu dwóch lat ten mruk i nieśmiały odludek zdobywa pierwszego Oscara za występ w „Ojcu chrzestnym II”. Statuetki nie odbierze – pracuje już nad kolejnym filmem.
Największy z wielkich
Dużo, jak na jedno życie, tych wspaniałych ról – można by strawestować Czesława Miłosza. Prawda jest taka, że chyba żaden z amerykańskich aktorów – może oprócz Ala Pacino (choć jego bezbłędność trwała krócej) i Johna Cazale (umarł za szybko) – nie może poszczycić się tak wyborną passą jak nowojorski pracoholik.
W roku 1973 na ekrany kin wchodzą dwa filmy z De Niro, w których gra zupełnie odmienne role. W „Uderzaj powoli w bęben” Johna D. Hancocka jest bejsbolistą umierającym na rzadką chorobę. Jego Pearson to postać antypatyczna, nieporadna, ale też – zwłaszcza w finale – wzbudzająca autentyczne współczucie. Z kolei w „Ulicach nędzy”, pierwszym wspólnym dziele z Martinem Scorsesem, z którym stworzą jeden z najznamienitszych duetów reżysersko-aktorskich we współczesnym kinie, Bob gra Johnny’ego Boy’a, wybuchowego kuzyna głównego bohatera (Harvey Keitel), pakującego go w kłopoty.
Potem przychodzi wspomniana druga część „Ojca chrzestnego” Francisa Forda Coppoli. Przygotowując się do roli młodego Vita Corleone, jedzie na Sycylię, by rozmawiać z ludźmi, uczyć się ich dialektu. Nic to, że na ekranie ma raptem 47 minut, i wypowiada 122 przeważnie krótkich zdań.
Jego kreacja jest piorunująca – z powściągliwej gry, przenikliwego spojrzenia łączącego gniew i troskę De Niro wykuwa dzieło sztuki, docenione przez Akademię. To pierwszy przypadek w historii, gdy za tę samą rolę dwóch aktorów w różnych filmach dostaje statuetkę. Nagrodzony za ikoniczny popis w części pierwszej Marlon Brando rzuci, że jego młodszy kolega jest obecnie najwybitniejszym żyjącym aktorem.
Role w kolejnych latach – w wybitnym „Taksówkarzu”, „Łowcy jeleni”, „Dawno temu w Ameryce”, „Królu komedii”, potem w „Przebudzeniach”, „Gorączce” i „Bez skazy” – tylko to potwierdzą. Przez ponad dwie dekady Robert De Niro gra właściwie we własnej lidze.
Cena wielkości
Jego metodyczna praca staje się już legendą. Wychowanek Adler doskonale wciela w życie jej zalecenia, a nawet je udoskonala. Stwarza niejako swojego bohatera, jego biografię, przeszłość, i konsekwentnie trzyma się tego, unikając czerpania z osobistych przeżyć.
Sztuka polega na tym, by nie grać danej postaci, a się nią stać. Służą temu obsesyjne przygotowania do roli – tak fizyczne, jak i psychiczne, prowadzenie drobiazgowych notatek, możliwie jak najdokładniejsze poznanie realiów życia swojego bohatera. Dlatego na przykład De Niro jeździ nocą taksówką przed „Taksówkarzem”, przed „Łowcą jeleni” spotyka się z weteranami, w trakcie zdjęć do „Przebudzeń” przesiaduje na oddziale dla obłożnie chorych.
Chce, by aktorstwo dało mu możliwość uczestniczenia w życiu innym niż jego własne. Może z tego powodu nie stworzy nigdy bohatera, który byłby odzwierciedleniem prawdziwego De Niro – nowojorskiego inteligenta, syna malarskiej pary (ojciec ogłosił, że jest homoseksualny, gdy Bob miał dwa lata), znajomego artystycznej bohemy tamtych lat. Zamiast tego upodoba sobie portretowanie zwyczajnych ludzi, czasem niedopasowanych i przegranych, nierzadko mających fizyczne bądź intelektualne ułomności.
Intrygują mnie dwa momenty, w których ten perfekcyjny monolit zaczyna się kruszyć. Pierwszy to zatrudnienie Boba – już po pierwszym Oscarze oraz skończeniu „Taksówkarza” – w komediodramacie „Dziewczyna na pożegnanie” Herberta Rossa i… zrezygnowanie z jego usług po kilku dniach zdjęć. Zastępca, Richard Dreyfuss, lepiej rozumie nie do końca poważną konwencję – kilka miesięcy później odbierze nagrodę Akademii.
Umiejscowienie drugiego – znacznie ważniejszego momentu – może zaskakiwać. Myślę o wyczynowej pracy nad „Wściekłym bykiem”, nie tylko najwybitniejszym występie samego De Niro, ale być może jednym z najwspanialszych przejawów totalnego aktorstwa w ogóle!
Wszystko przebiega standardowo – drobiazgowe postaciowanie, wyczerpujące treningi do roli boksera, wielogodzinne rozmowy z pierwowzorem, Jakiem La Mottą (później rozwodząca się z byłym pięściarzem żona stwierdzi na sali sądowej, że jeden z głównych powodów ich rozstania to… siedzący notorycznie w ich salonie Bobby). Następnie przerwa w zdjęciach i czas, by aktor przybrał do poruszającego epilogu, pokazującego upadek bohatera, ponad trzydzieści kilogramów.
Nieludzki wysiłek znowu się opłaca – Robert De Niro zdobywa swojego drugiego Oscara, tym razem w kluczowej, pierwszoplanowej kategorii. Tylko że wchodząc na filmowy Olimp – mam takie wrażenie – dostrzeże to samo, o czym opowiadał mi Dawid Ogrodnik w naszej książce „Koniec gry”: być może gra nie zawsze warta jest świeczki, zbliżenie się do ideału ma swoją cenę…
Metoda Adler w założeniach opiera się na emocjach fikcyjnej postaci, w praktyce jednak to aktor, człowiek z krwi i kości, użycza jej swojego boleśnie realnego organizmu. Jakkolwiek nie zachwycać się kreacją we „Wściekłym byku”, dobrze mieć świadomość, że jej genialny wykonawca odchorowywał swój popis przez dekadę.
Król zdetronizowany
To jest w ogóle ciekawe – De Niro pozostaje dla mnie i zapewne dla wielu znawców kina najwybitniejszym aktorem w dziejach. Jednocześnie dla młodszych widzów lub tych, którzy nie zagłębiają się w historię kina, jego nazwisko kojarzy się z niewinnymi komediami czy sensacyjniakami. Albo z publicznym besztaniem Donalda Trumpa, wówczas prezydenta. Lub nie kojarzy się wcale. Jak do tego doszło?
Powodów utraty hegemonii widzę co najmniej kilka, sprzężonych ze sobą. O pierwszym – kosztach totalnego aktorstwa – już wspomniałem. Faktem jest, że De Niro w latach 80. zaczął mówić o granicach swojej metody, o tym, że za dużo informacji i przygotowań może zaszkodzić.
Po drugie – ograniczenia związane z wiekiem, niemożność ciągłego wytrzymywania obciążeń. Zatracać się w roli można, mając 35, a nie 75 lat. Poza tym Hollywood od lat przejawia dystans do opowieści z bohaterami w starości (choć zdarzają się wyjątki, także z udziałem Boba) – co jeszcze silniej doświadczają niestety aktorki…
Po trzecie – stwierdzał to sam De Niro – chęć ocieplenia wizerunku, uznanie, że już wystarczy grywania gangsterów jak w „Nietykalnych”, „Chłopcach z ferajny” i „Kasynie”, lub psychopatów jak w „Przylądku strachu”, „Chłopięcym świecie” czy „Fanie”. Oraz wciąż niepohamowany pracoholizm, nakazujący obecnie niezbyt dokładnie przebierać w scenariuszach.
Wreszcie, po czwarte: pieniądze. Wygląda na to, że nasz geniusz zrozumiał w ostatnich dekadach istotną dla siebie rzecz: gażę dostanie niezależnie od swojego zaangażowania w rolę, perfekcja wcale nie jest w cenie, a może nawet wysokość honorarium będzie odwrotnie proporcjonalna do poziomu produkcji. Pomstować na to czy się dopasować? Ostatecznie trzeba utrzymać rodzinę i wspierać swoje liczne biznesy pozafilmowe…
Inna sprawa, że De Niro nigdy nie przestał być znakomitym aktorem. Autoparodiowanie siebie w „Depresji gangstera” i „Poznaj mojego tatę” naprawdę może się podobać, to przejaw autentycznego komediowego wyczucia. A role dramatyczne (nawet jeśli na drugim bądź trzecim planie) – są, trzeba tylko wiedzieć, gdzie szukać. Warto sięgnąć po „Wszyscy mają się dobrze”, „Poradnik pozytywnego myślenia” (ostatnia nominacja do Oscara – dekadę temu), „Być jak Flynn”, telewizyjnego „Arcyoszusta”. I „Irlandczyka” – pierwszy po prawie ćwierćwieczu wspólny projekt ze Scoresesem, z co najmniej jedną oscarową sceną, tą przy telefonie…
Lubię oglądać jego wywiady, choć nigdy w życiu nie chciałbym żadnego z nich przeprowadzać. Wywołują one tyleż uśmiech pod nosem, co współczucie dla dziennikarzy. Na pytanie o życie prywatne można usłyszeć, że jest ono…prywatne, na dociekanie o proces przygotowania do roli: „no cóż”, „chyba tak”, o różnice wobec młodszego kolegi z planu: „ja jestem starszy…”. W końcu: „Moim zawodem jest granie, a nie gadanie”. A i tak w nagraniach z lat 70. bywało gorzej.
Jedno się nie zmienia: Robert De Niro w rozmowach z prasą przyznaje, że jest szczęśliwym człowiekiem, bo wciąż może robić to, co kocha, czyli grać. Nawet jeśli porzucił pogoń za ideałem, a jego praca nie zachwyca nas już tak jak dawniej…
Przeczytaj też: Polański. W matni własnego losu