Jesień 2024, nr 3

Zamów

Robert De Niro. Nieznośna lekkość perfekcji

Robert De Niro jako Jake La Motta w filmie „Wściekły byk”, reż. Martin Scorsese, USA 1980. Fot. Materiały prasowe

Zdobywając filmowy Olimp, dostrzeże, że gra nie zawsze warta jest świeczki, zaś zbliżenie do ideału ma swoją cenę.

Dwie opowieści z młodości Roberta De Niro dobrze moim zdaniem tłumaczą jego późniejszy fenomen. W pierwszej 18-letni Bob ogląda w telewizji trzecioligowy western i przeżywa olśnienie: przecież można być znacznie lepszym aktorem niż ci na ekranie, JA mogę być lepszy! W drugiej ten sam nastolatek wchodzi w dorosłość w burzliwych latach sześćdziesiątych. Widzi rewolucję obyczajową, czas hipisów, antywojenne protesty i… w nic się mocniej nie angażuje. „Stałem z boku, obserwowałem” – wspomni krótko.

Na sam szczyt filmowego świata doprowadził go oczywiście niebywały talent. Ale nie tylko. Sam talent wówczas – gdy do bram kina pukała cała generacja znakomitych aktorów – nie wystarczał. De Niro miał właśnie niepowtarzalny zmysł obserwacji. I cechę, która wyróżniała go na tle reszty, nawet wtedy, a może zwłaszcza wtedy, kiedy nikt jeszcze nie zwracał na niego uwagi: skrupulatne, cierpliwe i przemyślane dążenie do celu.

Nie, nie chodziło mu wcale o zostanie gwiazdą, to jeszcze nie te czasy. Dwudziestokilkuletni Bob chciał być po prostu jak najlepszym aktorem, jak najbardziej zatracić się w roli. Temu służyły lekcje dykcji i szybkiego czytania, nałogowe pochłanianie prac teoretyków teatru, drobiazgowa dbałość o portfolio, na przykład własne zdjęcia, noszone ze sobą na przesłuchania. Wreszcie – aktorskie studia u Stelli Adler.

Na szczyt filmowego świata doprowadził go niebywały talent. Ale nie tylko. De Niro miał niepowtarzalny zmysł obserwacji. I cechę, która wyróżniała go na tle reszty: skrupulatne, cierpliwe i przemyślane dążenie do celu

Damian Jankowski

Udostępnij tekst

Dążenie do perfekcji widać już na samym początku drogi – na deskach awangardowych teatrów i półamatorskich (u De Palmy) bądź gatunkowych (u Cormana) filmów. W tych pierwszych De Niro gra olśniewająco, skupia na sobie uwagę widowni, przeraża wręcz scenicznych parterów tym, jak bardzo angażuje się w spektakl, jak odważnie korzysta z improwizacji. W kinie podobnie – wybija się na tle przeciętnej obsady i całej strony realizacyjnej, kamera go kocha.

Wykuwanie sobie ścieżki do pierwszej aktorskiej ligi trwa niemal dekadę, ale wysiłek się opłaca – w wieku zaledwie trzydziestu dwóch lat ten mruk i nieśmiały odludek zdobywa pierwszego Oscara za występ w „Ojcu chrzestnym II”. Statuetki nie odbierze – pracuje już nad kolejnym filmem.

Największy z wielkich

Dużo, jak na jedno życie, tych wspaniałych ról – można by strawestować Czesława Miłosza. Prawda jest taka, że chyba żaden z amerykańskich aktorów – może oprócz Ala Pacino (choć jego bezbłędność trwała krócej) i Johna Cazale (umarł za szybko) – nie może poszczycić się tak wyborną passą jak nowojorski pracoholik.

W roku 1973 na ekrany kin wchodzą dwa filmy z De Niro, w których gra zupełnie odmienne role. W „Uderzaj powoli w bęben” Johna D. Hancocka jest bejsbolistą umierającym na rzadką chorobę. Jego Pearson to postać antypatyczna, nieporadna, ale też – zwłaszcza w finale – wzbudzająca autentyczne współczucie. Z kolei w „Ulicach nędzy”, pierwszym wspólnym dziele z Martinem Scorsesem, z którym stworzą jeden z najznamienitszych duetów reżysersko-aktorskich we współczesnym kinie, Bob gra Johnny’ego Boy’a, wybuchowego kuzyna głównego bohatera (Harvey Keitel), pakującego go w kłopoty.

Potem przychodzi wspomniana druga część „Ojca chrzestnego” Francisa Forda Coppoli. Przygotowując się do roli młodego Vita Corleone, jedzie na Sycylię, by rozmawiać z ludźmi, uczyć się ich dialektu. Nic to, że na ekranie ma raptem 47 minut, i wypowiada 122 przeważnie krótkich zdań.

Ojciec chrzestny II
Robert De Niro jako młody Vito Corleone w filmie „Ojciec chrzestny II”, reż. Francis Ford Coppola, USA 1972. Fot. Materiały prasowe

Jego kreacja jest piorunująca – z powściągliwej gry, przenikliwego spojrzenia łączącego gniew i troskę De Niro wykuwa dzieło sztuki, docenione przez Akademię. To pierwszy przypadek w historii, gdy za tę samą rolę dwóch aktorów w różnych filmach dostaje statuetkę. Nagrodzony za ikoniczny popis w części pierwszej Marlon Brando rzuci, że jego młodszy kolega jest obecnie najwybitniejszym żyjącym aktorem.

Role w kolejnych latach – w wybitnym „Taksówkarzu”, „Łowcy jeleni”, „Dawno temu w Ameryce”, „Królu komedii”, potem w „Przebudzeniach”, „Gorączce” i „Bez skazy” – tylko to potwierdzą. Przez ponad dwie dekady Robert De Niro gra właściwie we własnej lidze.

Cena wielkości

Jego metodyczna praca staje się już legendą. Wychowanek Adler doskonale wciela w życie jej zalecenia, a nawet je udoskonala. Stwarza niejako swojego bohatera, jego biografię, przeszłość, i konsekwentnie trzyma się tego, unikając czerpania z osobistych przeżyć.

Sztuka polega na tym, by nie grać danej postaci, a się nią stać. Służą temu obsesyjne przygotowania do roli – tak fizyczne, jak i psychiczne, prowadzenie drobiazgowych notatek, możliwie jak najdokładniejsze poznanie realiów życia swojego bohatera. Dlatego na przykład De Niro jeździ nocą taksówką przed „Taksówkarzem”, przed „Łowcą jeleni” spotyka się z weteranami, w trakcie zdjęć do „Przebudzeń” przesiaduje na oddziale dla obłożnie chorych.

Chce, by aktorstwo dało mu możliwość uczestniczenia w życiu innym niż jego własne. Może z tego powodu nie stworzy nigdy bohatera, który byłby odzwierciedleniem prawdziwego De Niro – nowojorskiego inteligenta, syna malarskiej pary (ojciec ogłosił, że jest homoseksualny, gdy Bob miał dwa lata), znajomego artystycznej bohemy tamtych lat. Zamiast tego upodoba sobie portretowanie zwyczajnych ludzi, czasem niedopasowanych i przegranych, nierzadko mających fizyczne bądź intelektualne ułomności.

Intrygują mnie dwa momenty, w których ten perfekcyjny monolit zaczyna się kruszyć. Pierwszy to zatrudnienie Boba – już po pierwszym Oscarze oraz skończeniu „Taksówkarza” – w komediodramacie „Dziewczyna na pożegnanie” Herberta Rossa i… zrezygnowanie z jego usług po kilku dniach zdjęć. Zastępca, Richard Dreyfuss, lepiej rozumie nie do końca poważną konwencję – kilka miesięcy później odbierze nagrodę Akademii.

Umiejscowienie drugiego – znacznie ważniejszego momentu – może zaskakiwać. Myślę o wyczynowej pracy nad „Wściekłym bykiem”, nie tylko najwybitniejszym występie samego De Niro, ale być może jednym z najwspanialszych przejawów totalnego aktorstwa w ogóle!

Wszystko przebiega standardowo – drobiazgowe postaciowanie, wyczerpujące treningi do roli boksera, wielogodzinne rozmowy z pierwowzorem, Jakiem La Mottą (później rozwodząca się z byłym pięściarzem żona stwierdzi na sali sądowej, że jeden z głównych powodów ich rozstania to… siedzący notorycznie w ich salonie Bobby). Następnie przerwa w zdjęciach i czas, by aktor przybrał do poruszającego epilogu, pokazującego upadek bohatera, ponad trzydzieści kilogramów.

Nieludzki wysiłek znowu się opłaca – Robert De Niro zdobywa swojego drugiego Oscara, tym razem w kluczowej, pierwszoplanowej kategorii. Tylko że wchodząc na filmowy Olimp – mam takie wrażenie – dostrzeże to samo, o czym opowiadał mi Dawid Ogrodnik w naszej książce „Koniec gry”: być może gra nie zawsze warta jest świeczki, zbliżenie się do ideału ma swoją cenę…

Metoda Adler w założeniach opiera się na emocjach fikcyjnej postaci, w praktyce jednak to aktor, człowiek z krwi i kości, użycza jej swojego boleśnie realnego organizmu. Jakkolwiek nie zachwycać się kreacją we „Wściekłym byku”, dobrze mieć świadomość, że jej genialny wykonawca odchorowywał swój popis przez dekadę.

Król zdetronizowany

To jest w ogóle ciekawe – De Niro pozostaje dla mnie i zapewne dla wielu znawców kina najwybitniejszym aktorem w dziejach. Jednocześnie dla młodszych widzów lub tych, którzy nie zagłębiają się w historię kina, jego nazwisko kojarzy się z niewinnymi komediami czy sensacyjniakami. Albo z publicznym besztaniem Donalda Trumpa, wówczas prezydenta. Lub nie kojarzy się wcale. Jak do tego doszło?

Powodów utraty hegemonii widzę co najmniej kilka, sprzężonych ze sobą. O pierwszym – kosztach totalnego aktorstwa – już wspomniałem. Faktem jest, że De Niro w latach 80. zaczął mówić o granicach swojej metody, o tym, że za dużo informacji i przygotowań może zaszkodzić.

Po drugie – ograniczenia związane z wiekiem, niemożność ciągłego wytrzymywania obciążeń. Zatracać się w roli można, mając 35, a nie 75 lat. Poza tym Hollywood od lat przejawia dystans do opowieści z bohaterami w starości (choć zdarzają się wyjątki, także z udziałem Boba) – co jeszcze silniej doświadczają niestety aktorki…

Po trzecie – stwierdzał to sam De Niro – chęć ocieplenia wizerunku, uznanie, że już wystarczy grywania gangsterów jak w „Nietykalnych”, „Chłopcach z ferajny” i „Kasynie”, lub psychopatów jak w „Przylądku strachu”, „Chłopięcym świecie” czy „Fanie”. Oraz wciąż niepohamowany pracoholizm, nakazujący obecnie niezbyt dokładnie przebierać w scenariuszach.

Wreszcie, po czwarte: pieniądze. Wygląda na to, że nasz geniusz zrozumiał w ostatnich dekadach istotną dla siebie rzecz: gażę dostanie niezależnie od swojego zaangażowania w rolę, perfekcja wcale nie jest w cenie, a może nawet wysokość honorarium będzie odwrotnie proporcjonalna do poziomu produkcji. Pomstować na to czy się dopasować? Ostatecznie trzeba utrzymać rodzinę i wspierać swoje liczne biznesy pozafilmowe…

Inna sprawa, że De Niro nigdy nie przestał być znakomitym aktorem. Autoparodiowanie siebie w „Depresji gangstera” i „Poznaj mojego tatę” naprawdę może się podobać, to przejaw autentycznego komediowego wyczucia. A role dramatyczne (nawet jeśli na drugim bądź trzecim planie) – są, trzeba tylko wiedzieć, gdzie szukać. Warto sięgnąć po „Wszyscy mają się dobrze”, „Poradnik pozytywnego myślenia” (ostatnia nominacja do Oscara – dekadę temu), „Być jak Flynn”, telewizyjnego „Arcyoszusta”. I „Irlandczyka” – pierwszy po prawie ćwierćwieczu wspólny projekt ze Scoresesem, z co najmniej jedną oscarową sceną, tą przy telefonie…

Wesprzyj Więź

Lubię oglądać jego wywiady, choć nigdy w życiu nie chciałbym żadnego z nich przeprowadzać. Wywołują one tyleż uśmiech pod nosem, co współczucie dla dziennikarzy. Na pytanie o życie prywatne można usłyszeć, że jest ono…prywatne, na dociekanie o proces przygotowania do roli: „no cóż”, „chyba tak”, o różnice wobec młodszego kolegi z planu: „ja jestem starszy…”. W końcu: „Moim zawodem jest granie, a nie gadanie”. A i tak w nagraniach z lat 70. bywało gorzej.

Jedno się nie zmienia: Robert De Niro w rozmowach z prasą przyznaje, że jest szczęśliwym człowiekiem, bo wciąż może robić to, co kocha, czyli grać. Nawet jeśli porzucił pogoń za ideałem, a jego praca nie zachwyca nas już tak jak dawniej…

Przeczytaj też: Polański. W matni własnego losu

Podziel się

6
2
Wiadomość