rE-medium | Tygodnik Powszechny

Wiosna 2024, nr 1

Zamów

William Friedkin (1935-2023). W pogoni za kinem

William Friedkin, 2017. Fot. GuillemMedina / Wikimedia Commons

Uwielbiany przez niego Orson Welles powtarzał, że aby przejść do historii, wystarczy stworzyć jedno arcydzieło. Friedkin stworzył dwa.

Na początku był „Obywatel Kane”. Arcydzieło Orsona Wellesa tak zafascynowało nastoletniego Williama Friedkina, że ten postanowił poświęcić się kinu. Później było jeszcze spotkanie z „Psychozą” Alfreda Hitchcocka i „Ceną strachu” Henriego-Georgesa Clouzota, ale gdy pytano dojrzałego Friedkina, klasyka i laureata Oscara, jak robić filmy, odpowiadał: wystarczy obejrzeć kilka razy „Obywatela Kane’a”.

Zmarły wczoraj w wieku 87 lat reżyser należał do bodaj najpiękniejszej plejady Hollywood, do szerokiego grona twórców, którzy w latach 70. odmieniali Fabrykę Snów, i całe światowe kino. Kilka lat starszy od Francisa Forda Coppoli, Martina Scorsese, George’a Lucasa, Stevena Spielberga, Briana de Palmy – zmierzał wraz z nimi na filmowy Olimp, albo nawet lepiej: przetarł im szlak. Kiedy oni kończyli wykuwać swoje style, on zdobywał już Oscary.

Friedkin należał do najpiękniejszej plejady Hollywood, która w latach 70. odmieniła Fabrykę Snów, i całe światowe kino

Damian Jankowski

Udostępnij tekst

Najpierw odebrał statuetkę dla najlepszego reżysera za „Francuskiego łącznika” (1971), dwa lata później stworzył kultowego „Egzorcystę”, jeden z najlepszych horrorów w historii, produkcję, która odniosła sukces zarówno artystyczny, jak i frekwencyjny. Kiedyś jego znajomy Peter Bogdanovich usłyszał od Wellesa, że aby zostać wielkim reżyserem, wystarczy stworzyć jedno arcydzieło. Bogdanovich nakręcił „Ostatni seans filmowy” (1971), Friedkin właśnie „Łącznika” i „Egzorcystę”, dwa filmy kompletne, stanowiące popis reżyserskiego geniuszu.

Inna sprawa, że nie potrafił być twórcą równym, jak Scorsese, Polański czy Lumet. Całe jego późniejsze życie to ciągła i nieco beznadziejna pogoń za wielkim dziełem, za powrotem na szczyt. Jednak już nigdy potem nie udało mu się stworzyć dzieła, które dorównało tamtym dwóm filmom. Zazwyczaj okazywał się swoim największym wrogiem: psuł znakomity scenariusz, nie przykładał się zbytnio do realizacji lub źle obsadzał role.

Za swoje największe osiągnięcie uważał nową wersję wspomnianej „Ceny strachu” z 1977 roku – i faktycznie, jest w tej historii o przewożeniu transportu nitrogliceryny przez dżunglę coś autentycznie ekscytującego. Kręcenie okazało się jednak drogą przez mękę – Friedkin zwolnił producenta i operatora, zaś film okazał się klapą finansową i doprowadził do zerwania kontaktu z prestiżową wytwórnią.

Choć zarzekał się, że każda jego produkcja jest inna niż poprzednie, w jego filmografii dostrzec można pewne motywy przewodnie, obsesje od lat nurtujące reżysera. Friedkin uwielbiał przyglądać się ludziom w sytuacjach ekstremalnych (oprócz już wspomnianych dzieł, schemat ten powtarza się m.in. w „Żyć i umrzeć w Los Angeles” i znakomitym „Zabójczym Joe” z Matthew McConaughey’em), gdy dobrze im znany świat zostaje wykolejony, staje się okrutny. Potrafił też portretować paranoje i zaburzenia swoich bohaterów („Pająk”) oraz zastanawiać się nad tajemnicą zła, drzemiącego w ludziach („Szaleństwo”, „Nożownik” czy nakręcone wcześniej, dość nierówne, choć kultowe „Zadanie specjalne”).

Sam Friedkin był paradoksem: ateistą starającym się kierować naukami Jezusa, powtarzającym, że „Egzorcysta” to opowieść o „wielkiej sile wiary i mocy Chrystusa”; znawcą artystycznego kina (również europejskiego) bez obawy zanurzającym się w kino gatunkowe; człowiekiem autentycznie zakochanym w tworzeniu filmów, który uznawał przy tym współczesne Hollywood za kasyno i zwlekał z powrotem na reżyserski stołek ponad dekadę.

Długo pozostawał twórcą nieznośnie apodyktycznym na planie, wyciskającym z aktorów „prawdziwe emocje ich bohaterów” (wściekał się na to Gene Hackman podczas kręcenia „Łącznika”, choć w istocie grana przez niego postać miała być gniewna, a jego występ nagrodzono Oscarem), i jednocześnie uroczym gawędziarzem, urodzonym bajarzem. Wiecie, że w 1972 roku omyłkowo brano go za najmłodszego laureata reżyserskiego Oscara? Wierzono, że ma 32 lata – później odkryto, że jego prawdziwy wiek to 36 lat…

Wesprzyj Więź

Za niecały miesiąc miał w Wenecji zaprezentować swój najnowszy film, wojenny „The Caine Mutiny Court-Martial” z Kieferem Sutherlandem, czyli kolejną wersję „Buntu na okręcie”. Kiedyś całkiem udanie odświeżył „Dwunastu gniewnych ludzi” przywołanego tu już Lumeta, mistrza, którego przypominał co najmniej w jednym: przyglądał się ludziom i nie potrafił być optymistą.

Będzie go brakować. Zawsze miałem wrażenie, że tworzył dla szerokiej widowni, ale też, że w kinie chodziło mu o coś na serio.

Przeczytaj też: Pożegnanie starego pisarza

Podziel się

2
Wiadomość