Zima 2024, nr 4

Zamów

„Shirley Valentine”. Zakochać się we własnym życiu

Kadr z filmu „Shirley Valentine”, reż. Lewis Gilbert, USA 1989. Fot. Materiały prasowe

Szukanie swojego miejsca w świecie, przełamywanie – dosłownie i w przenośni – różnych granic to jedne z kluczowych tematów dzieła Lewisa Gilberta.

Piąty odcinek cyklu Diany Dąbrowskiej i Damiana Jankowskiego „Urlopy w kinie”. Wcześniejsze przeczytacie tutaj

Zacznę od wyznania. Filmowo-teatralny fenomen „Shirley Valentine” odkryłam wyjątkowo późno (choć lepiej późno niż wcale). Jak do tego doszło? Szczerze: nie wiem. To przecież jeden z flagowych i najbardziej uwielbianych spektakli teatru Krystyny Jandy. Jedna z bardziej ikonicznych ról w arcybogatym dorobku teatralnym genialnej aktorki. Polki i Polacy zaprzyjaźnili się z „Shirley” wyjątkowo mocno, czyniąc z niej powierniczkę własnych lęków o życiowym niespełnieniu…

„Shirley” uczy czułości i empatii, a także wiary w to, że można zacząć w życiu wszystko od początku. I to z powodzeniem. W naszym cyklu poświęconym „urlopom w kinie” przedstawiamy wam dziś niezwykłą historię pewnej 42-letniej, brytyjskiej gospodyni domowej, która z dnia na dzień, zupełnie niespodziewanie, decyduje się na wakacyjną podróż do malowniczej Grecji. Będzie to tak naprawdę podróż do wnętrza siebie.

Zgubiona w niewykorzystanym życiu

Interesuje nas przede wszystkim filmowa ekranizacja (1989) tej niezwykle błyskotliwej i dowcipnej sztuki Willy’ego Russella, którego możemy znać także jako autora niezwykle udanej „Edukacji Rity” (1980). „Shirley Valentine” przyniosła jej historycznej odtwórczyni – uroczej Pauline Collins – najpierw prestiżowe wyróżnienie Tony Award (za grane na West Endzie i Broadwayu przedstawienie teatralne), a następnie nominację do Nagrody Amerykańskiej Akademii (Collins przegrała ostatecznie w oscarowym wyścigu z osiemdziesięcioletnią Jessica Tandy, tytułową Panią Daisy z filmu „Wożąc Panią Daisy” Bruce’a Beresforda).

Shirley Valentine, niczym mieszkająca w Brukseli Jeanne Dielman, spędza większość swoich dni w kuchni na krojeniu ziemniaków. Jednak w odróżnieniu do wspomnianej bohaterki Akerman, nasza Shirley – przedstawicielka brytyjskiej klasy robotniczej – z zamiłowaniem rozmawia z otaczającą ją rzeczywistością, przede wszystkim… ze ścianą. Dzieci opuściły rodzinny dom, a trwające ponad 20 lat małżeństwo z Joe Bradshowem zamieniło się już w tragifarsę.

Jesteśmy wciągani w meandry opowieści Shirley, pomalutku stajemy się świadkami jej urlopu od „egzystencjalnej służebności”; służebności wobec rodziny, sąsiadów, sztywno i niesprawiedliwie przypisanych ról społecznych

Diana Dąbrowska

Udostępnij tekst

Bohaterka czuje się jak służąca. Pechowa służąca, która zmarnowała swoją młodość czy wręcz swoje życie. „W małżeństwie logika nie ma zastosowania. Małżeństwo jest jak Bliski Wschód. Sprawa beznadziejna” – mówi Shirley. Zatroskana kobieta dopowie również: „Chciałam od niego odejść, ale nie było już dokąd. (…) Niegdyś najbliżsi nam ludzie przestają być sobą, stają się dla nas nieznajomymi”. Szukanie własnego miejsca w świecie, przełamywanie – dosłownie i w przenośni – różnych granic to jedne z kluczowych tematów dzieła Lewisa Gilberta.

Film dzieli się właściwie na dwie części. W pierwszej z nich nie tylko poznajemy lepiej Shirley, ale przede wszystkich dowiadujemy się o tym, co doprowadziło ją do podjęcia odważnej decyzji o pierwszej – wymarzonej! – zagranicznej podróży. Decyzji niełatwej, bo strach przed zmianą zwykł paraliżować naszą bohaterkę już wielokrotnie.

„Po co nam życie, skoro z niego nie korzystamy? Po co uczucia i marzenia?” – pyta Shirley. A następnie z dojmującym smutkiem dodaje: „Gdzie podziała się Shirley Valentine? Zgubiła się w niewykorzystanym życiu. (…) czas na przygody minął”.

„Gdzie podziała się dziewczyna sprzed lat?”

Niespodziewane zrządzenia losu prowadzą jednak protagonistkę w stronę słońca i soczystych winorośli greckich wysp. Przypadkowe spotkania są zresztą czymś najmniej przypadkowym w naszym życiu. Pewnego deszczowego dnia Shirley zderza się z dawno niewidzianą prymuską ze szkoły średniej (w tej roli Joanna Lumley), której zazdrościła niemalże wszystkiego. Rozmowa po latach ma kojący wpływ na zszargane nerwy czterdziestoparoletniej mieszkanki Liverpoolu.

To, kim stajemy się jako dorośli, jest często wypadkową bardzo różnych zdarzeń i decyzji, a ironia losu – w świecie Shirley – zdaje się nie mieć granic. Oto najlepsza uczennica w klasie, dziewczyna z nieskalaną, piękną dykcją, ostatecznie zwiedza świat jako luksusowa pracownica seksualna; podróżuje na koszt cudzych potrzeb, cudzego podniecenia.

I gdzieś w głębi serca zazdrości ona Shirley jej samoświadomości i humoru, drzemiących w niej ogromnych pokładów wolności. Shirley zaś nie ocenia w żaden sposób swojej byłej znajomej ze szkolnej ławy. Mało tego – żałuje, że ich relacja opierała się w przeszłości wyłącznie na rywalizacji i złośliwości, a nie na siostrzeństwie.

Członkowie rodziny – z mężem i córką na czele – oceniają wakacje Shirley jako coś skrajnie nieprzyzwoitego i opartego na dzikich seksualnych żądzach. Rzeczywiście bohaterka wda się na greckiej ziemi w miłosną relację z właścicielem lokalnej tawerny Costasem Dimitriadesem (Tom Conti).

Jednakże ten romans nie jest punktem docelowym opowieści, bo „Shirley Valentine” to nie komedia romantyczna. Protagonistka uczy się miłości do samej siebie. Zakochuje się nie w przystojnym i urokliwym potomku Greka Zorby, tylko we własnym życiu. Autonomicznym życiu, do którego sama bohaterka – niezwykle świadomie – zdecyduje, kogo ponownie wpuścić.

„Shirley Valentine” rozpoczyna się zresztą balladą „The girl who used to be me” autorstwa Alana i Marilyn Bergmanów. Utwór zestawiany jest z rysowaną czołówką, która prezentuje różne scenki rodzajowe z udziałem Shirley Valentine podczas codziennych, uporczywych prac domowych.

„Gdzie podziała się dziewczyna sprzed lat?” – pyta z ekranu tytułowa bohaterka. I to pyta dosłownie, bo nasza Shirley została wyposażona w możliwość bezpośredniego adresowania swoich najszczerszych i często bardzo wstydliwych myśli do publiczności.

Urlop od „etatowości kobiecego żywota”

Wielokrotnie pojawia się w filmie Gilberta chwyt określany mianem „efektu obcości” (Verfremdungseffekt) – bohaterka wpatruje się wprost w kamerę, burzy czwartą ścianę, mrugając porozumiewawczo do widzów, co w tradycji „kina brechtowskiego” miało przede wszystkim na celu obnażenie bezrefleksyjnej i immersyjnej kontemplacji ekranowego spektaklu. Warto zauważyć, że z czasem „efekt obcości” stał się w kinie czymś w rodzaju „efektu obecności”: postać, która komunikuje się z publicznością, niweluje dystans i zacieśnia emocjonalnie więzi z widownią. Shirley Valentine to tak naprawdę przodkini kultowej już „Fleabag”.

W świecie aktorki, scenarzystki i reżyserki Phoebe Waller-Bridge komediowy cudzysłów pozwala przemycić bardzo głębokie i trafne refleksje o egzystencjalnym niedopasowaniu, radzeniu sobie ze wstydem, bólem i traumą. Jak stwierdza krytyk filmowy Jakub Popielecki, „«Fleabag» jest serialem, który pod humorystyczną warstwą skrywa nieprzebrane pokłady mroku. Cały trik polega na tym, jak te skrajności się przeplatają. Waller-Bridge często wykorzystuję komedię, by «rozcieńczyć» beznadzieję, by uczynić ją choć odrobinę znośną. Ale też by nas zmylić: już robi się wesoło, już odsłaniamy miękkie podbrzusze, a tu znienacka nadchodzi kolejny scenariuszowy cios”.

Wesprzyj Więź

Film Gilberta pracuje na bardzo podobnym rejestrze i w bardzo podobny sposób stara się rozładować napięcie wszelkich absurdów codzienności naszej bohaterki. Jesteśmy wciągani w introspekcyjne meandry opowieści Shirley, gdzie pomalutku stajemy się świadkami jej urlopu od „egzystencjalnej służebności”; służebności wobec przedmiotów, rodziny, sąsiadów, sztywno i niesprawiedliwie przypisanych funkcji, obowiązków i ról społecznych. To urlop od jakże niedocenianej na co dzień „etatowości kobiecego żywota” – żony, matki, kucharki, praczki, sprzątaczki, opiekunki (już dawno przygaszonego) domowego ogniska…

Jako widzowie stajemy się mimowolnie dumnymi świadkami jej emancypacyjnej drogi. Tych wszystkich „małych bitew” na słowa i gesty, w których „święta Joanna od garów” uczy się przede wszystkim walczyć o siebie. I dla siebie.

Przeczytaj też: Penélope Cruz gotowa na wszystko. Silniejsza, żywsza, sprawcza

Podziel się

2
Wiadomość