Z trzech największych superbohaterskich premier pierwszej połowy 2023 roku każda na swój sposób opierała się na motywie alternatywnych linii czasowych – i każda na swój sposób się udała.
Motyw multiwersum w ostatnich latach zdominował kino jak żadna inna hipoteza naukowa. Można zdecydowanie mówić o przesycie opowieściami wprowadzającymi do fabuły alternatywne linie czasowe, a jednak wytwórnie nie przestają go eksploatować. Komercyjny i artystyczny sukces Oscarowego „Wszystko wszędzie naraz” (2022) dowiódł, że widzowie i krytycy również nie są jeszcze zmęczeni wszechobecnymi wieloświatami.
W dobie restartów, recastingów i reinterpretacji popkulturowych mitów ta monotematyczność wydaje się zaskakująco pasować rozgałęzionym, komiksowym franczyzom, które same w sobie funkcjonują na zasadzie produkowania alternatywnych wersji wciąż tych samych opowieści dla wciąż tych samych postaci. Multiwersum pozwala przecież zgrabnie wyjaśnić nadawanie nowych twarzy starym bohaterom i przemielać zużyte historie tak długo, jak przynoszą zysk.
Z trzech największych superbohaterskich premier pierwszej połowy 2023 roku każda na swój sposób opierała się właśnie na motywie multiwersum – i każda na swój sposób się udała.
„Strażnicy Galaktyki: Volume 3”, czyli pożegnanie i porachunki
Film okrzyknięty „najlepszym Marvelem od lat” prezentuje dojrzalsze podejście do tematu przemijania, śmierci i akceptowania przeszłości od tego zaprezentowanego w infantylnym zakończeniu „Avengers: Końca gry” (2019). Tutaj nie wszystko, co bolesne, można usunąć pstryknięciem palców. Nie ma już powrotu do ukochanej Gamory, a Rocket nigdy nie wymaże swoich blizn. Tytułowi Strażnicy zostali na różne sposoby dotknięci przemianą wszechświata po wojnie z Thanosem. Drużyna nieuchronnie musi się rozpaść.
Najciekawszy w trzecich „Strażnikach…” jest jednak – obok wzruszającego i przerażającego zarazem wątku zwierzęcego – uszczypliwy komentarz względem aktualnych tendencji w kinie rozrywkowym. James Gunn żegna się z Disneyem w wielkim stylu, ale nie bez złośliwości względem potężnej wytwórni, coraz mocniej oddalającej się od ideałów swojego założyciela.
Pierwszy solowy film o najszybszym bohaterze DC ma w sobie coś, czego boleśnie brakuje większości produkcji Marvela – ducha dobrej zabawy, frajdy, kina Nowej Przygody, bezpretensjonalnej i młodzieńczej rozrywki
Wielki Ewolucjonista, czyli główny antagonista filmu, to oczywista parodia bieżącej polityki Disneya. Bawiący się w Boga szaleniec w swoim pędzie do stworzenia idealnego świata nie zauważa, że powołuje do życia jedynie rażące sztucznością, groteskowe potwory. W swoim odwracaniu wzroku od problemów, bólu i zła nie dostrzega, że sam staje się źródłem ogromnego cierpienia.
Nieudane eksperymenty Wielki Ewolucjonista usuwa bez skrupułów – jak Disney, który najpierw wyzyskuje do cna, a następnie zatapia swoje marki; rodzi i morduje kolejne światy w swoim filmowym multiwersum. Motywowana już chyba wyłącznie żądzą zysku wytwórnia niszczy także niewygodnych pracowników, takich jak Gunn.
„Spider-Man: Poprzez multiwersum”, czyli stare chwyty w pięknym stylu
W odróżnieniu od większości widzów nie jestem aż pod takim urokiem sequela filmu „Spider-Man Uniwersum” (2018). Warstwa audiowizualna zasługuje na wszelkie nagrody, nastoletni bohaterowie są sympatyczni, humor w większości miejsc trafia.
Razi jednak rozdźwięk między artystyczną, brawurową grafiką, a banałem samej opowieści. Repetytywne i sztampowe amerykańskie narracje dobijają już do momentu, w którym muszą poszukać dla siebie nowych, wywrotowych dróg, jeśli chcą utrzymać pozycję globalnego lidera sprzedawcy ekranowych marzeń. Koreańska (szerzej: azjatycka) kinematografia nie śpi.
Szaleństwo dowiezione przez animatorów nie idzie w parze z równie dziką fantazją świata przedstawionego. Pajączkowe multiwersum dużo traci w porównaniu np. ze wspomnianym we wstępie „Wszystko wszędzie naraz”, w którym dostaliśmy takie odjazdy, jak świat ludzi o parówkowych palcach czy planeta filozofujących kamieni. Wieloświat Spider-Mana wydaje się w porównaniu z uniwersum braci Daniels wyjątkowo nudnym miejscem, skoro poszczególne alternatywne rzeczywistości różnią się w nim jedynie w szczegółach. Gwen i Miles nie muszą się nawzajem siebie uczyć – ich światy są niemal identyczne, podobnie jak światy pozostałych Spider-Manów, przynajmniej tych, którzy dostali odpowiednio dużo czasu na zaprezentowanie się.
Po początkowym zachwycie wizualnym rozmachem i energetyzującym soundtrackiem drugą połowę filmu oglądałam już z narastającym znużeniem. Algorytmicznie prowadzona fabuła kończy się cliffhangarem – a zatem za kilka lat, bo tyle najpewniej zajmie przygotowanie części trzeciej, doczekamy się kolejnej realizacji tematu multiwersum. Ciekawe, na ile będzie to jeszcze wtedy świeże…
„Flash”, czyli romantyczna porażka młodego bohatera
Pechowy, ewidentnie zrodzony pod złą gwiazdą „Flash” jest chyba moim ulubieńcem w tym zestawieniu. Reżyser Andy Muschietti dostał tyle piasku w oczy podczas realizacji tego projektu, a sam film tak sromotnie poległ w kinach, że nie sposób nie myśleć o tym tytule z czułością. Przekładana wielokrotnie premiera, mnóstwo problemów realizacyjnych, dokrętki i mnożące się koszty produkcji skłaniały do powątpiewania w to, czy film w ogóle się ukaże.
Bodaj największym problemem okazała się jednak osoba pierwszoplanowego aktora. Ezra Miller ze względu na swoje ostatnie wybryki został tak silnie znienawidzony przez opinię publiczną, że spośród wszystkich młodych gwiazd chyba tylko Amber Heard spotkała się z większą od niego falą hejtu.
W kontrze do większości uważam, że „Flash” to widowisko nieustępujące w niczym „Strażnikom…” i „Spider-Manowi…”. Pierwszy solowy film o najszybszym bohaterze DC ma w sobie też coś, czego boleśnie brakuje większości produkcji Marvela – ducha dobrej zabawy, frajdy, kina Nowej Przygody, bezpretensjonalnej i młodzieńczej rozrywki, otwarcie nawiązującej do „Powrotu do przyszłości” (1985). Nie czujemy, że to opowieść cynicznie rozpisana przez specjalistów od promocji i tabelek w Excellu, a przez ludzi.
Ekranizacja komiksu układa się też w coś na kształt baśni o dorastaniu, realizując tradycyjnie przypisywaną popkulturze funkcję kompensacyjną, kojąc lęki i problemy widza na poziomie opowieści. Podróż do alternatywnej linii czasowej, w której matka głównego bohatera nie zostaje zamordowana, a on sam w związku z tym ma szczęśliwe dzieciństwo, jest tak naprawdę podróżą w rejony dużo bliższe, choć nie mniej tajemnicze i niebezpieczne: w głąb siebie.
Barry musi pogodzić się z trudną przeszłością, ale i wyciągnąć z niej lekcję. Zrozumie, że to trudna droga życiowa zahartowała go i uczyniła tym, kim teraz jest; a także to, że człowiek nie zawsze jest w stanie ocenić, co tak naprawdę byłoby dla niego najlepsze.
Nadprzyrodzone umiejętności nie cofną złych wydarzeń. Koniec będzie słodko-gorzki, ale konieczny do transformacji z chłopca w mężczyznę.
Przeczytaj też: „Najważniejsze, że nie jesteśmy w bólu sami”. Jak superbohaterowie pomagają przejść przez kryzysy