Czy nie lepiej powiedzieć sobie: cyklopi nigdy nie istnieli, nie istnieją i nie będą istnieć, wracajmy więc do siebie, do swoich hiperanaliz na prawe i lewe oko, do wypełnionej po brzegi słodko-gorzkiej udręczonej samoświadomości? Ale przecież historia nie kłamie, życie profesora Zygmunta Szewery nie było literacką konfabulacją!
Był cyklopem, ale o jego związkach z Sycylią, gdzie mieszkał Polifem i inni „okrągłoocy”, nic mi nie wiadomo. Jego imię brzmiało swojsko, choć dźwięczała w nim pewna nutka arystokratyzmu. Któż zresztą odważyłby się zwracać do niego po imieniu tak jak do innych cyklopów: Brontesie, Steropesie, Argesie! Gdzież tam!
A ponieważ ze względu na swoją dość nikłą posturę i delikatne dłonie kompletnie nie nadawał się do kowalskich zatrudnień razem z Akanansem, Pyrakmonem i Adanosem, w moim miasteczku dostał od bogów posadę profesora łaciny, historii i propedeutyki filozofii. Doskonale odnalazł się w gronie innych nauczycieli dziwaków tej dziwnej szkoły, jaką było Gimnazjum Państwowe im. Hetmana Jana Tarnowskiego.
Mojżesz Altbauer uczył w nim języka polskiego i opiekował się szkolnym kółkiem literackim, Josek Nussbaum i Maksymilian Duhl, zapalony piłsudczyk, wykładali matematykę, zaś biologii i chemii uczyła Eugenia Finsterbusch. Nikt jeszcze wtedy nie wiedział, że wychowają ośmiu katyńczyków i dwunastu kawalerów Virtuti Militari, a przecież było to malutkie miasteczko. Cyklop uczył też pod koniec lat 40. moją matkę, a w latach 70. widywałem go jeszcze dość często w naszej szkole.
Naprawdę patrzył na świat tylko jednym okiem! Drugie, prawe, było martwe i zasłaniał je charakterystyczną opaską. Proszę nie czuć się zawiedzionym, ten fakt niczego nie zmienia w jego antycznym pochodzeniu. Profesor Zygmunt Szewera był prawdziwym cyklopem. Udowodnił to zresztą w swoim heroicznym życiu wielokrotnie. Ludzie mówili, że zasłania sobie to oko, żeby nie widzieć głupoty uczniów i najróżniejszych ludzkich słabości i wad aż nadto obecnych na ulicach naszego miasteczka, ale to była tylko część prawdy o nim.
Bo przecież prawe jego oko tak naprawdę uśmiercili zawiedzeni postępowaniem profesora bogowie. Nie chciał on bowiem korzystać z ich wspaniałego daru, jak należy. Czyż nie ofiarowali mu tego doskonałego i czułego instrumentu, żeby ciągle spoglądał w siebie i na swoje lustrzane odbicie w bezustannej analizie i przenicowywaniu każdego drgnienia swojej duszy oraz jej metafizycznych dreszczy? Czyż bezkarnie można odrzucić zaproszenie do uczestnictwa w liturgii wiecznej rywalizacji, porównywania się i w turniejach zazdrości, które są domeną bogów?
Profesor Szewera nie skorzystał z zaproszenia, bo był prawdziwie mądrym człowiekiem. I to właśnie o nim pisał kiedyś z pewną melancholią inny profesor w dalekim Berkeley: „Zadowolenie z siebie. Niezadowolenie z samego siebie. Łącznie z obrazem w lustrze, fizyczną potencją, umysłową potencją. Łącznie z obrazem siebie w wyobraźni jako istoty dobrej, szlachetnej, ludziom życzliwej. I jedno, i drugie – na tak i na nie – wydaje mi się poniżej tego, czym powinien zajmować się prawdziwie mądry człowiek. Nigdy nim nie byłem. Ale przynajmniej mam szacunek i podziw dla ludzi, którzy umieją jak najmniej myśleć o sobie, dobrze czy źle”1.
Cyklop jak najmniej myślał o sobie, nie było też na to czasu, bo za chwilę zaczęła się niewola niemiecka, która spaliła jego żydowskich kolegów, i ta sowiecka, która położyła w katyńskich dołach jego uczniów. Nie miał czasu na hodowanie tego, co można nazwać dziś nadmierną samoświadomością, która często się prowadza z obsesją autoafirmacji. Jego jedyne sprawne oko było skierowane na ludzi potrzebujących pomocy. Profesor potrafił dla nich dźwigać prawdziwie imponujące ciężary.
Czy kierował się w swoim poświęceniu Conradowskim „Tak trzeba”, czy też była to po prostu ludzka dobroć, przyzwoitość i współczucie płynące z wyzbytego wszelkiego egoizmu serca? Oczywiście to drugie. W różnych miasteczkach i miastach istniała wtedy ta dająca się łatwo rozpoznać, nieco naiwna i dyskretna w swoim klasycznym pięknie, profesorska rasa pełna antycznych i chrześcijańskich cnót, nad którymi nie debatowano, bo była to norma. Powiedzmy inaczej – pewne szlachetne czyny spełniała ona na zasadzie odruchu, bo nie wyobrażano sobie, że można inaczej.
Ale chwileczkę! Może to rozpisywanie się o rasie naiwnych, a dobrych profesorów z dalekiej przeszłości to tylko jakaś najzwyklejsza projekcja pragnień łaknącego anielskiej czystości i szlachetności mojego ego? Zakamuflowana próba ocalenia przed samym sobą urojonego obrazu samego siebie jako istoty pełnej pokoju, dystansu, oddzielonej od sądów innych? Czyż nie przestrzegał nas Miłosz i przed takim podstępem naszego ego? Pisał on: „Jeszcze jeden obraz siebie: spokojny, oderwany, oddzielony od sądów innych ludzi i swoich własnych o sobie, przyjmujący z pogodą, cokolwiek się zdarzy, osiadły w tym centrum, w swoim prawdziwym ja, o którym mówi buddyzm Zen. I czyż nie jest to jeszcze jeden podstęp Ego?”2. Wróćmy więc do rzeczywistości.
Pewnie, chciałbym być takim i przyjmować z pogodą, cokolwiek się zdarzy. A jeśli tym „cokolwiek” są straszne tortury, bicie, głodzenie, wieszanie za ręce na haku, wyrywanie paznokci, pozbawianie snu? Któż to wytrzyma? I w kim tu znaleźć oparcie? Co wtedy pozostaje z cyklopa, z antycznej rasy miasteczkowych profesorów w wysokich kołnierzykach? Czy nie lepiej sobie powiedzieć zawczasu: „Cóż za naiwność!”? Cyklopi nigdy nie istnieli, nie istnieją i nie będą istnieć, wracajmy więc do siebie, do swoich hiperanaliz na prawe i lewe oko, do wypełnionej po brzegi słodko-gorzkiej udręczonej samoświadomości.
Ale przecież historia nie kłamie, życie profesora Szewery nie było literacką konfabulacją! Cyklop Zygmunt istniał i był prawdziwym cyklopem, cyklopem – chce się powiedzieć – do końca. I to właśnie jemu zdarzyło się to „cokolwiek” opisane przeze mnie kilka linijek wcześniej. Trzeba wiedzieć, że cyklop Szewera nie tylko ślęczał nad łacińską gramatyką, spondejami, trochejami i historią, ale on tę historię tworzył bardzo aktywnie pod przyszłe spondeje i trocheje bardów i opowiadaczy, jak na zastępcę komendanta obwodu tarnobrzeskiego AK przystało.
W 1943 r. wpadł w ręce gestapo i w więzieniu mieleckim, doskonale zresztą strzeżonym, został poddany strasznym torturom. Nie wydał nikogo. Po kolejnym przesłuchaniu nie odzyskał przytomności. I wtedy stało się to. 29 marca 1943 r. przyszli po niego z kilogramową kostką trotylu „Sowa”, „Uszaty”, „Bobo”, „Marian Wielki” i Zdzichu de Ville. I dalej było jak w amerykańskim filmie akcji. Kopnięte wybuchem gniazdo os ruszyło się, bo i zmotoryzowana jednostka Wehrmachtu, oddziały żandarmerii i Gestapo, potężna siła. Ale uciekinierzy byli już daleko, w ciemnościach i deszczu niosąc nieprzytomnego profesora cyklopa na ramionach ku czekającej na Wisłoce łodzi.
Nie, nie, proszę mnie źle nie zrozumieć. Nie jestem piewcą krzepkości i sił specjalnych, zresztą wymienieni tu nie byli zbytnio wysportowani, raczej byli to zabiedzeni inteligenci, którzy nie szarpali deklinacją wyrazu „Ojczyzna”. Oni tylko uwolnili swojego profesora historii i łaciny. Bo zdaje się, że – tak jak on – też mieli jedno oko przymknięte, jak to uczniowie cyklopa, na to wszystko, co zwodzi nas i mówi, że oto jesteśmy w swoim bólu i poświęceniu najważniejsi, a inni się nie liczą; że nasze osobiste plany i projekty są tak jedyne i oryginalne dla zbawienia świata, iż nie możemy ryzykować nawet zranienia w palec; że jesteśmy niezastąpieni, wprost jedyni w naszym czuciu, w darze wzroku obnażającego i unicestwiającego wszystko, co zdaje się być poniżej oczekiwań i pragnień człowieka prawdziwie głębokiego, więc lepiej się nie narażać.
Ich drugie, łaskawe, pełne miłości i bezinteresowności oko nie zajmowało się podobnymi niedorzecznościami, doskonale za to potrafiło namierzyć w ciemnościach i deszczu ścieżkę prowadzącą do wiernej rzeki. To pobudzało ich pasję życia. Pasja życia. To chyba o to chodzi w patrzeniu na świat i ludzi. Mówił o niej poeta: „Trzeba dopiero pewnego, w jakimś choćby niedużym stopniu, wyswobodzenia się z komplikacji, z przejęcia się własnym losem, tak żeby cieszyć się, że jest się po prostu żywym wśród żywych”.
A profesor cyklop? Odzyskał wreszcie przytomność, bo dobrze jest być po prostu żywym wśród żywych. Choćby mieli kłopoty z deklinacją rzeczowników puer czy res albo z przetłumaczeniem zdania pułapki przedwojennych łacinników: Mea mater, mea pater, filius tuus lupus est. Bo dlaczego mea pater, skoro pater jest rodzaju męskiego i powinno być meus etc., etc. Ale kto by myślał o takich śmiesznostkach na spokojnie sunącej po rzece łodzi.
Zdziwiony, spoglądał na nich tym jedynym okiem cyklopa, a ono w drugim człowieku widziało tylko dobro. Nawet w gestapowcu. Bo po zaleczeniu ran cyklop napisał relację z pobytu w mieleckim więzieniu. Jest to relacja konkretna, całkowicie pozbawiona nienawiści i odwetu. Jak przystało na prawdziwego chrześcijanina o antycznych korzeniach i cyklopowej sile, dzięki której potrafił kochać. Nawet nieprzyjaciół.
1 C. Miłosz, Wiersze wszystkie, Kraków 2011, s. 887.
2 Tamże.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” lato 2023