Mobbing w redakcji jest jak choroba w rodzinie – w różnym stopniu dotyka i dotyczy wszystkich. Takie są również konsekwencje sytuacji w magazynie „Press”.
Andrzeja Skworza poznałem kilka lat temu. Siedzieliśmy w jednej ławce na niewielkim i żywym szkoleniu z cyfryzacji i monetyzacji prasy. Wymienialiśmy się doświadczeniami, opiniami i tzw. dobrą energią. To była przygoda: nagle – z zachowaniem wszelkich proporcji – jak równy z równym rozmawiałem z redaktorem naczelnym magazynu „Press”, który wyznacza standardy na polskim rynku prasowym, z osobą, która rozdaje nagrody w najbardziej prestiżowym konkursie dziennikarskim. Obaj czuliśmy, że nadajemy na tych samych falach.
Spotykaliśmy się później na kawę. Zacząłem pisać do „Press” duże materiały, myślałem nawet o pracy w tym tytule. Wszystko do czasu.
Nie zdziwiło
Zaczynam ten komentarz od osobistej opowieści, aby zdać sprawozdanie ze swojej znajomości z Andrzejem Skworzem i być przejrzystym. Bo jedną z ulubionych zasad redaktora naczelnego „Press” – skądinąd słuszną – jest ta, że czegoś nie wolno robić lub pisać, gdy zachodzi konflikt interesów. Np. nie wolno ci komentować mobbingu w redakcji, dla której pisałeś, bo z gruntu nie jesteś obiektywny. Może masz pretensje, że dostałeś za mało pieniędzy za teksty, może chciałeś pisać więcej, a nie było zamówień – i teraz korzystasz z okazji, żeby się odegrać.
Ciąg dalszy tej historii zależy obecnie przede wszystkim od postawy samego redaktora naczelnego „Press”. To sytuacja pasująca do dziennikarza: tyle będziemy wiedzieć o Skworzu, na ile go sprawdzono…
Ostatni artykuł dla Andrzeja Skworza napisałem trzy lata temu. Dotyczył mobbingu w redakcji kwartalnika „Przekrój” (początkowo tekst miał być niewinny, o zmianach w redakcji, po kolejnych rozmowach z moimi bohaterami okazało się, że będzie o złej kulturze zarządzania, a ostatecznie – gdy swoją historię opowiedziała mi Hanna Zielińska – o mobbingu). Andrzej Skworz mobilizował mnie. A po publikacji tekstu – gdy przeciwko niemu wystąpił zespół „Przekroju” i część byłych pracowników – pozostał niewzruszony, bronił artykułu.
W tym okresie z kilku źródeł słyszałem o mobbingu w samym „Press”. Czy mnie to zdziwiło? Nie. Wiedza o trudnym charakterze Andrzeja Skworza jest wśród dziennikarzy powszechna. Np. mój dawny redakcyjny starszy kolega, zmarły niedawno Paweł Smoleński, gdy zapytałem go o Skworza, odpowiedział: „Przyszedł kiedyś zrobić ze mną wywiad i cały czas obrażał mnie w moim własnym domu”.
Widać na stronie internetowej jego magazynu, że często jest tam rekrutacja. Często kogoś brakuje, bo ciągle ktoś odchodzi. Dlaczego – dowiedzieliśmy się tego z obszernego reportażu Katarzyny Włodkowskiej w „Dużym Formacie”, magazynie reporterów „Gazety Wyborczej”. Na opowiedzenie o pracy w „Press” zgodziło się 40 osób.
Z ich relacji dowiadujemy się konkretów o przemocowych zachowaniach Andrzeja Skworza: część jego pracowników musiała brać leki na uspokojenie, cierpiała na chroniczne bóle głowy, miała lęki czy tiki nerwowe; jedna z pracownic leczyła się psychiatrycznie; inną zwolnił w zaawansowanej ciąży; czytamy o zastraszaniu pracowników, poniżaniu, krzykach czy pracy bez umowy. Partnerką Skworza w mobbingu miała być była wicenaczelna „Press” Renata Gluza.
Z tego, co wiem, „Gazeta Wyborcza” nie jest pierwszym tytułem, który zabierał się za ten temat (nie licząc niewielkiego tekstu, który kilka lat temu ukazał się w NaTemat.pl). Jednak jako pierwsza „Gazeta” doprowadziła to do końca.
Co dalej z „Press” i nagrodami?
Niewiele mediów podjęło temat. Nie znalazł się ani w „Wiadomościach”, ani w „Faktach”. Dobę po publikacji reportażu własnego komentarza nie dodała nawet „Gazeta Wyborcza”. Być może wygrało myślenie, że to „tylko” wewnętrzny temat dziennikarzy, sprawa, która nikogo poza środowiskiem nie obchodzi. A może redakcje uznały, że same mają za uszami i lepiej się nie wychylać w prawieniu morałów?
Konsekwencje publikacji tekstu Katarzyny Włodkowskiej będą jednak istotne dla opinii publicznej i dla polskich mediów. Nie można ich zignorować. Są teraz co najmniej trzy możliwości.
Albo Andrzej Skworz i „Press” będą udawać, że nic się nie stało – nie będzie sądowej obrony własnego dobrego imienia ani pozwów ze strony ofiar mobbingu; i może nie naczelny „Press” osobiście, ale ktoś w jego imieniu poprowadzi w grudniu kolejną galę Nagrody Grand Press; sponsorzy i reklamodawcy może częściowo się odsuną, ale byt redakcji ani nagród nie zostanie zagrożony.
Albo odwrotnie – kolejne osoby zaczną mówić pod nazwiskiem o krzywdach doznanych w „Press”, wzrośnie oburzenie w środowisku dziennikarskim, kolejne osoby odmówią uczestnictwa w jury Nagrody Grand Press, odwrócą się reklamodawcy, skompromitowana idea upadnie, a wraz z nią pismo.
Albo… Andrzej Skworz przeprosi. I powoła realne stanowisko redaktora/dyrektora ds. etyki zawodowej w kierowanej przez siebie redakcji. Zapewne potrzebowałby na nie autorytetu w dziedzinie zarządzania i mediów, osobowości otoczonej powszechnym szacunkiem, niezależnej i empatycznej. Nikt w imieniu ofiar mobbingu nie rozstrzygnie, czy to wystarczy. Bez tego jednak istnienie magazynu „Press” w obecnym kształcie ani jakiekolwiek przyznawane przez jego redakcję nagrody nie mają sensu ani moralnej racji bytu.
Ten dorobek ma sens
Katarzyna Włodkowska pokazała zjawisko, zidentyfikowała problem. Rozwiązaniem tego problemu nie jest wyłącznie likwidacja najistotniejszych polskich nagród dziennikarskich. Nie leży to na pewno w interesie publicznym. Najlepszym rozwiązaniem jest wyjaśnienie sprawy do końca.
Andrzej Skworz zbudował instytucję symboliczną, ten dorobek ma sens. Jego wstępniaki miały moralny rys, wskazywał na zasady, o których przestrzeganie w mediach nieraz nie upominał się nikt inny. A w przemówieniach na gali Grand Press potrafił powiedzieć tak, że ludziom szło w pięty. Zdarzyło mi się na drugi dzień po takiej gali słyszeć na mieście rozmowę – chyba pracowników mediów publicznych – w której Andrzeja Skworza wyzywano od ch…, po tym jak powiedział, że nie można nazywać dziennikarzami propagandystów.
Ciąg dalszy tej historii zależy obecnie przede wszystkim od postawy samego redaktora naczelnego „Press”. To sytuacja pasująca do dziennikarza: tyle będziemy wiedzieć o Skworzu, na ile go sprawdzono…
Na razie jego jedyną publiczną reakcją jest opublikowanie na Press.pl wszystkich odpowiedzi, jakie udzielił na pytania Katarzyny Włodkowskiej w trakcie powstawania reportażu. To dziwna treść, ale może w takich sytuacjach typowa – niewiele wyjaśnia, a przy okazji szczypie samą autorkę.
Dziennikarz i pisarz Jacek Hołub, autor m.in. „Beze mnie jesteś nikim. Przemoc w polskich domach”, napisał na Facebooku: „Przeczytałem odpowiedź, jaką Andrzej Skworz udzielił Kasi i opublikował w »Pressie«. Jest symptomatyczna. Jak bardzo samotnym człowiekiem musi być ten gość, że wokół niego nie znalazł się żaden życzliwy, który by mu podpowiedział, że tym, co napisał, sam się zaorał i potwierdził wszystko, co mówią o nim byli/skrzywdzeni pracownicy »Pressa«”.
Myślę o tym komentarzu Hołuba bez satysfakcji ani ironii. Czekam na inną reakcję Andrzeja Skworza.
Nie tylko tandetni dyktatorzy
I na koniec trzy uwagi na marginesie.
Po pierwsze, mobbing w redakcji jest jak choroba w rodzinie. W różnym stopniu dotyka i dotyczy wszystkich. Zdarzają sią współodpowiedzialność, niedostateczna pomoc ofiarom, odwracanie oczu, nieuświadomiona ślepota. Ocena tych zjawisk jest niejednoznaczna.
Osobiście zdałem sobie z tego niedawno sprawę, gdy w gronie przyjaciół wspominaliśmy dawną wspólną pracę. Jedna z osób szczególnie doświadczyła mobbingu. Myśmy się wtedy emocjonalnie wspierali przez wspólne obiady, śmiech, czasem towarzyszenie w płaczu. Ale czy postawiliśmy się szefowi wspólnie? Nie. Prawdopodobnie dlatego, że mieliśmy po dwadzieścia kilka lat, nie widzieliśmy świata poza aktualną, pierwszą poważną pracą. Nie mieliśmy tej świadomości, którą mamy dziś.
Czy branżowe media i stowarzyszenia nie powinny wreszcie bardziej zadbać o tę świadomość młodych dziennikarzy, by ich uzbroić?
Po drugie, to nie jest tak – co można obecnie wyczytać w niektórych komentarzach – że mediami rządzą wyłącznie mobberzy i tandetni dyktatorzy. Choć zdarzają się spektakularne teksty demaskujące takich szefów, w całym życiu zawodowym, a pracowałem w niejednym miejscu, widziałem różne typy przywództwa, a jeden z moich pierwszych przełożonych – w Radiu TOK FM – kończył pracę, myjąc za wszystkich naczynia.
Środowiska dziennikarskie mogłyby wreszcie zacząć zabiegać o wysokie standardy wśród kierowników mediów.
Po trzecie, nie jest też tak – co również czytam w niektórych komentarzach – że Katarzyna Włodkowska wywołała dyskusję przede wszystkim o toksycznym zarządzaniu rodem z lat 90. Częściowo oczywiście tak, błędy lat 90. mówią coś o naszej kondycji. Ale lata 90. skończyły blisko ćwierć wieku temu.
Sprawa Andrzeja Skworza pokazuje, że dziś nie jesteśmy dużo lepsi niż wtedy. Ale może zaczynamy to dostrzegać.
Przeczytaj także: Dziennikarze odejdą po cichu, nikt nawet nie zauważy. Rozmowa z Adamem Bodnarem
Ciekawy i wyważony tekst. Brak mi tylko wzmianki o walce o przetrwanie, którą toczą redakcje i ich szefowie. Zdanie „ à la guerre comme à la guerre” nie usprawiedliwia, ale pozwala zrozumieć przyczyny zachowań.
Czyżby bohater powyższego tekstu „walczył o przetrwanie” także w latach 90. ubiegłego wieku, będąc szefem poznańskiej redakcji GW? Stamtąd został zwolniony po głośnym proteście dziennikarzy, traktowanych podobnie jak potem pracownicy Press. Następnie, błyskawicznie, zakończyła się jego praca w Fortunie. No ale w GW i kolejnym tytule pan AS miał zwierzchników.
„Walka” ekonomiczna mediów o funkcjonowanie i przetrwanie jest b. twarda, na niej skupia się uwaga zarządzających- inne sprawy, nieoczywiste na pierwszy rzut oka, przesuwają się na plan dalszy. To nie usprawiedliwienie, a wyjaśnienie kontekstu.