W ogrodzie przy górze Oliwnej Piotr, Jakub i Jan pamiętali, co im się przytrafiło z Jezusem na górze Przemienienia. Wyobrażam sobie, że mogli spodziewać się czegoś podobnego i w Getsemani.
Zdarza mi się czasem, że pamięć znienacka przywołuje mi tamten wieczór w Getsemani. Dzieje się tak szczególnie wtedy, gdy doświadczam nieokreślonego lęku. Najczęściej jestem wówczas sam i nie bardzo potrafię powiedzieć o tym komukolwiek. Śmierć, skończoność, przygodność, cierpienie, trwoga to motywy, jakie bez ustanku kłębią się wówczas w mojej głowie. Emocje i świadomość zdają się apatycznie nieme, ich zamknięcie w okrutnej konsekwencji „bycia ku śmierci” postępuje z chwili na chwilę.
I nie przynosi żadnej szczególnej ulgi świadomość, że ponoć w takim właśnie stanie – jeśli wierzyć intuicjom plejady mędrców od Platona po Heideggera – człowiek jako „byt refleksyjny” okazuje się najbardziej autentyczny w swoim człowieczeństwie. Być może istotnie uwalnia się od przyziemności nieustannego szukania „tego, co w dole”, otwierając się na sens nie do odkrycia w codziennej gonitwie za gromadzeniem dóbr i spełnianiem wszelakich innych pożądań.
Powstanie z martwych nie ma sensu bez uprzedniego wejścia w śmierć
Filozofowie utrzymują, że spokojne myśli o śmierci najbardziej skłaniają do miłowania mądrości. A jednak gdy przypomina mi się tamta noc w Getsemani, rzadko jestem posłuszny ich radom. Mam raczej ochotę zwinąć się w kabłąk i zachować w taki sposób, jak tamci uczniowie, którzy byli z Jezusem u początku tamtej nocy. Oni przecież, choć bardzo go kochali, nie byli w stanie wytrwać z Nim we współczującej obecności.
Czy dlatego, że mówił im o modlitwie, smutku i śmierci? Pytam, a pamięć natychmiast przywołuje konkretne przypomnienie: „A kiedy przyszli do ogrodu zwanego Getsemani, rzekł Jezus do swoich uczniów: «Usiądźcie tutaj, Ja tymczasem będę się modlił». Wziął ze sobą Piotra, Jakuba i Jana i począł drżeć, i odczuwać trwogę. I rzekł do nich: «Smutna jest moja dusza aż do śmierci; zostańcie tu i czuwajcie!» (Mk 14,32-34).
Byli z Nim na innej górze
Wspominam te zdania i jednocześnie trudno mi też zapomnieć, że ci trzej uczniowie byli szczególnymi uczestnikami tajemnicy. Niedługo przed przybyciem do Jerozolimy doświadczyli przecież czegoś niezrozumiałego i niesamowitego.
Czytamy o tym doświadczeniu w Ewangelii Markowej: „Jezus wziął z sobą Piotra, Jakuba i Jana i zaprowadził ich samych osobno na górę wysoką. Tam przemienił się wobec nich. Jego odzienie stało się lśniąco białe tak, jak żaden folusznik na ziemi wybielić nie zdoła. I ukazał się im Eliasz z Mojżeszem, którzy rozmawiali z Jezusem” (Mk 9,2-4).
Jestem przekonany, że tamtego wieczora w Jerozolimie w ogrodzie przy górze Oliwnej, gdy Jezus mówił im o „smutnej duszy aż do śmierci”, pamiętali, co im się przytrafiło wcześniej na „wysokiej górze” Przemienienia. Wyobrażam sobie, że mogli spodziewać czegoś podobnego i w Getsemani. Drżenia ciała swojego Mistrza (nawet jeśli dostrzegli w nim oznakę zdenerwowania) nie musieli koniecznie odbierać jako lękliwej trwogi. Wspomnienie niezwykłości Przemienienia Jezusa sprawiało raczej, że i w Getsemani spodziewali się czegoś podobnego. Szata Nauczyciela znów mogła stać się lśniąco biała, a niedostępna boskość przybliżyć na wyciągnięcie ręki.
I co z tego, że właśnie rzekł do nich: „Smutna jest dusza moja aż do śmierci”? Przecież, gdy przed ilomaś dniami schodzili z góry Przemienienia, „przykazał im, aby nikomu nie rozpowiadali o tym, co widzieli, zanim Syn Człowieczy nie powstanie z martwych. Zachowali to polecenie, rozprawiając tylko między sobą, co znaczy «powstać z martwych»” (Mk 9,9-10).
Czy wyobrażali w jakikolwiek sposób śmierć Jezusa po tak mocno doświadczonym w jego postaci lśnieniu boskości? Czy może raczej myśleli, że tak czy owak ożyją wraz z nim po śmierci, skoro tak wspaniale objawiona im została Jego moc pochodząca z innego świata? A czymże w ogóle jest śmierć?
Domyślali się, że w ich myśleniu i życiu nie ma dostatecznej wiary. Takiej wiary, którą On otrzymał i przyjął, a której im nieustannie brakowało. Czy nie dlatego właśnie, jak okazało się po zejściu z góry Przemienienia, żaden z Jego uczniów nie był w stanie uzdrowić chorego na niemotę od urodzenia chłopca (a raczej, by ściśle użyć powszechnych w Palestynie I w. określeń, uwolnić od przebywającego w dziecku ducha niemego)? Tę niemożność towarzyszy Jezusa, dosadnie skontrastowaną ze wspaniałą boskością przemienionego Nazarejczyka, przejmująco przedstawił Rafael na dwóch planach swojego ostatniego dzieła (tj. na górze i dole obrazu, który dziś przyciąga wciąż tłumy do Pinakoteki Watykańskiej).
Uzdrowicielska moc, którą chcieli nazywać „wiarą”
Czytamy w Ewangelii Markowej, że na widok Jezusa, który zszedł wraz Piotrem, Jakubem i Janem z góry Przemienienia, „duch zaraz począł szarpać chłopca, tak że upadł na ziemię i tarzał się z pianą na ustach. Jezus zapytał ojca: «Od jak dawna to mu się zdarza?». Ten zaś odrzekł: «Od dzieciństwa. I często wrzucał go nawet w ogień i w wodę, żeby go zgubić. Lecz jeśli możesz co, zlituj się nad nami i pomóż nam!». Jezus mu odrzekł: «Jeśli możesz? Wszystko możliwe jest dla tego, kto wierzy». Natychmiast ojciec chłopca zawołał: «Wierzę, zaradź memu niedowiarstwu!» A Jezus widząc, że tłum się zbiega, rozkazał surowo duchowi nieczystemu: «Duchu niemy i głuchy, rozkazuję ci, wyjdź z niego i nie wchodź więcej w niego!». A on krzyknął i wyszedł wśród gwałtownych wstrząsów. Chłopiec zaś pozostawał jak martwy, tak że wielu mówiło: «On umarł». Lecz Jezus ujął go za rękę i podniósł, a on wstał” (Mk 9,2-27).
Może tak właśnie rozumieli „powstanie z martwych” Piotr, Jakub i Jan, gdy tamtej nocy Jezus zaprowadził ich do ogrodu Getsemani? Wciąż brakowało im efektownej, uzdrowicielskiej mocy, którą chcieli nazywać „wiarą” (a nawet nie przypuszczali, że wiara głoszona przez Jezusa była całkowicie czymś innym).
Niemniej On ciągle im i innym zarzucał niedowiarstwo. Nie mogli uwalniać od złych duchów ani z martwych podnosić nikogo. Wyczekiwali zatem na decydujący moment: kairos ostatecznego spełnienia, czyli – prawdopodobnie – powszechnego zmartwychwstania wybranych, w którym rozbłysłaby radość na zgliszczach dawnego, umarłego świata. Myśleli pewnie, że dlatego im właśnie powiedział: „smutna jest moja dusza aż do śmierci”.
Nie chcieli tedy przyjąć, by mogła to być Jego własna śmierć. Bliższa im zapewne była myśl, że we wspomnianej przez Mistrza „śmierci” chodziło o unicestwienie wszystkiego, co przeszkadzało w ujawnieniu się „mocy” nazywanej przez nich „wiarą”. Taki kairos budził w nich lęk – szczególnie chyba od chwili, gdy ujrzeli Go przemienionego i rozprawiającego z Mojżeszem oraz Eliaszem.
O tym ich lęku po zejściu z góry Przemienienia i uzdrowieniu niemego od urodzenia chłopca również czytamy w Ewangelii Marka: „A kiedy byli w drodze, zdążając do Jerozolimy, Jezus wyprzedzał ich, tak że się dziwili; ci zaś, którzy szli za Nim, byli strwożeni (gr. ephobounto). Wziął znowu Dwunastu i zaczął mówić im o tym, co miało Go spotkać” (Mk 10,32).
Zwycięzca, ale bez kosmicznego triumfu
To chyba sugestia, że uczniowie Jezusa spodziewali się, iż sprowadził ich pod Syjon nie tyle na obchód Paschy przy jerozolimskiej Świątyni, ile na rychły początek kataklizmu, który miał „przywrócić królestwo Izraela” w uzdrowicielskiej „mocy”, przed jaką ukorzyć by się musieli Rzymianie i wszyscy inni „władcy tego świata”.
Ale dopiero tamtej nocy w Getsemani okazało się, że przed lękiem (phobos) wobec przynoszącego zagładę kairosu najłatwiej uciekać w sen, który zdaje się niemym i bezpiecznym wyczekiwaniem pośród zagubienia i niepewności. Czy można wtedy wykrzesywać w sobie przekonanie, że Bóg zwycięzca naprawdę jest blisko? I czym miałaby być naprawdę taka Boża bliskość?
Wiemy, że Piotr, Jakub i Jan wtedy w ogrodzie przy górze Oliwnej odwrócili wzrok od niego i nie chcieli Go słyszeć. On przecież, jak czytamy, „odszedłszy nieco dalej, upadł na ziemię i modlił się, żeby – jeśli to możliwe – ominęła Go ta godzina. I mówił: «Abba Ojcze, dla Ciebie wszystko jest możliwe, zabierz ten kielich ode Mnie! Lecz nie to, co Ja chcę, ale to, co Ty [niech się stanie]!»” (Mk 14,32-36).
Czy uczniowie nosili na sobie szaty, w które ubrał ich w swoim „Przemienieniu Pańskim” Rafael? Nie przypadkiem bowiem Piotr występuje na tym obrazie w niebieskiej tunice, a nogi przykrywa mu żółty płaszcz. Kolor niebieski miał oznaczać wiarę, a żółty był przywołaniem zdrady. Zieleń Jakubowego płaszcza to z kolei symbol nadziei, a czerwień Janowego stroju oznacza miłość ucznia, którego Jezus szczególnie ukochał.
Jednak w tamtą noc w Getsemani, w opuszczeniu modlącego się o odczynienie samotności, cierpienia i śmierci Jezusa, nie mogła objawić się uczniom już żadna z trzech cnót teologalnych. Został jedynie lęk, ale nie był tostrach przed kairosem ostatecznego zwycięstwa po zagładzie w powszechnym zmartwychwstaniu, tylko prawdziwy phobos przed Bogiem z niewiadomych powodów skazującym człowieka (i to nawet Boga-człowieka) na śmierć bez perspektywy pośmiertnego, kosmicznego triumfu.
Czy trzeba się dziwić, że uczniowie, którzy widzieli trwogę swojego Mistrza, uciekli wówczas w sen? Czytamy w Ewangelii Markowej: „Potem wrócił i zastał ich śpiących. Rzekł do Piotra: «Szymonie, śpisz? Jednej godziny nie mogłeś czuwać? Czuwajcie i módlcie się, abyście nie ulegli pokusie; duch wprawdzie ochoczy, ale ciało słabe». Odszedł znowu i modlił się, powtarzając te same słowa. Gdy wrócił, zastał ich śpiących, gdyż oczy ich były snem zmorzone, i nie wiedzieli, co Mu odpowiedzieć” (Mk 14,37-40).
Boskość bez trwogi i śmierci
Nie pierwszy raz nie umieli dać Mu odpowiedzi. Na górze Przemienienia dopadła ich podobna, ujawniająca się w zalęknieniu niemożność. Wtedy, gdy widzieli swojego obleczonego w boskość, rozmawiającego z Mojżeszem i Eliaszem Mistrza, „Piotr rzekł do Jezusa: «Rabbi, dobrze, że tu jesteśmy; postawimy trzy namioty: jeden dla Ciebie, jeden dla Mojżesza i jeden dla Eliasza». Nie wiedział bowiem, co należy mówić, tak byli przestraszeni” (Mk 9.5-6).
Greckie słowo oznaczające w tym tekście „namioty” to skenai, czyli dosłownie „sceny”. Na nich miał się wydarzyć wytęskniony przez nieumiejących poradzić sobie z lękiem uczniów spektakl „bezpiecznego bycia przy Bogu”. Ani jednak Piotr, ani Jan i Jakub nie wiedzieli, że, jak od wczesnej starożytności wyjaśniali teologowie, przemieniony Jezus rozmawiał z Mojżeszem i Eliaszem o swojej męce i umieraniu. Zejście z „wysokiej góry” oznaczało bowiem dla Niego wyjście do Jerozolimy po to, by pozwolić wydać się na haniebną śmierć. Tam – w więzieniu, pośród nienawistnego tłumu i wreszcie na Golgocie – miał ostatecznie odnaleźć swoją Ziemię Obiecaną, swój Kanaan.
Filozofowie utrzymują, że spokojne myśli o śmierci najbardziej skłaniają do miłowania mądrości. A jednak gdy przypomina mi się tamta noc w Getsemani, rzadko jestem posłuszny ich radom
Uczniowie nie byli w stanie tego przyjąć. Lepszy już zdawał się lęk w bliskości Boga ze „scenami”, na których można by odgrywać w miarę „bezpieczny” dramat o przylgnięciu do boskości obywającej się bez trwogi i śmierci. I trwanie w bezśmiertnej bezradności „na niby”, która w nocy szyderstwa przybiera maskę snu, a potem salwuje się ucieczką ze strachu przed współ-byciem (nie z litości, tylko miłosierdzia) z cierpiącymi niewinnie i skazywanymi na śmierć. Bo takie współ-bycie oznacza zawsze nieuchronną konfrontację z własną kruchością i śmiertelnością.
Bezradność „na niby”, choćby ogłaszana wszem i wobec z iluzoryczną perspektywą mniej czy bardziej optymistycznego wyjścia z bezradnego stanu, nie jest jednak w stanie uśmierzyć lęku, bo ten może być tylko przekroczony, jak w Nowym Testamencie notują św. Paweł i św. Jan, przez uwierzenie nadziei wbrew nadziei w doskonalącej się miłości (por. Rz 4,18; 1J 4,18). Ale czy można naprawdę wierzyć z radykalną ufnością i pokładać nadzieję w Bogu, który wydaje siebie i nas na śmierć?
Na górze Przemienienia Piotrowi, Jakubowi i Janowi ostatecznie nie było dane odegranie na „scenach” do końca ich spektaklu zagubienia, niepewności i lęku. Czytamy przecież, że „zjawił się obłok, osłaniający ich, a z obłoku odezwał się głos: «To jest mój Syn umiłowany, Jego słuchajcie!». I zaraz potem, gdy się rozejrzeli, nikogo już nie widzieli przy sobie, tylko samego Jezusa” (Mk 9,7-8).
W Getsemani też oglądali jedynie swojego Mistrza, ale nie było już żadnego obłoku, z którego dałoby się usłyszeć wspierające słowa. Byli sami z cierpieniem Jezusa i raz po raz osuwali się w sen swojej bezradności. Wreszcie, „gdy On przyszedł po raz trzeci, rzekł do nich: «Śpicie dalej i odpoczywacie? Dosyć! Przyszła godzina, oto Syn Człowieczy będzie wydany w ręce grzeszników. Wstańcie, chodźmy, oto zbliża się mój zdrajca” (Mk 14,41-42).
Wyjście w nieznane ku śmierci
W ten sposób zaprosił ich wtedy do wyjścia do swojego kraju obietnicy, do własnego Kanaan. Jednak oni, ujrzawszy u kresu drogi, do której zostali zaproszeni, horyzont śmierci, uciekli od cierpiącego i umierającego Boga: „Wtedy opuścili Go wszyscy i uciekli. A pewien młodzieniec szedł za Nim, odziany prześcieradłem na gołym ciele. Chcieli go chwycić, lecz on zostawił prześcieradło i nago uciekł od nich” (Mk 14,5-52).
Ów młodzieniec nie był z Piotrem, Jakubem i Janem na górze Przemienienia, ale to on właśnie został ostatnim widzem odegranego przez nich w Getsemani spektaklu niewiary na „scenach” zagubienia, niepewności i lęku przed Bogiem, który postanowił wyjść ku nieznanemu i wydać siebie na śmierć. I to on nie założył szaty zdrady, lecz w swoim największym lęku, gdy jako ostatni uciekał nago przed strażnikami „nocy szyderstwa”, najmocniej doświadczył bliskości opuszczanego przez wszystkich Boga. I dlatego mógł w pustym już grobie rankiem trzeciego dnia przywitać przestraszone kobiety i powiedzieć im: „Nie bójcie się! Szukacie Jezusa z Nazaretu, ukrzyżowanego; powstał, nie ma Go tu!” (Mk 16,6).
Podcast dostępny także na Spotify i popularnych platformach
Młodzieniec ten miał już wtedy tę wiarę Bożą, która prowadziła także Jezusa z Getsemani do śmierci na Golgocie. Chrześcijaństwo jest od swojego początku – od wspólnoty uczennic i uczniów, którzy wyszli z pustego grobu – uobecnieniem tej wiary, jej nieustannym przypomnieniem, anamnezą. Dlatego czytamy u św. Pawła o chrzcie: „Czyż nie wiadomo wam, że my wszyscy, którzyśmy otrzymali chrzest zanurzający w Chrystusa Jezusa, zostaliśmy zanurzeni w Jego śmierć?” (Rz 6,3). A także o Eucharystii: „Ilekroć bowiem spożywacie ten chleb albo pijecie kielich, śmierć Pańską głosicie, aż przyjdzie” (1Kor 11,26).
Czy zatem wiara Boża, zaufanie Bogu to przede wszystkim wyjście w nieznane ku śmierci? Cóż to jednak za ufność, która zdaje się prowadzić jedynie do unicestwienia? Czy tylko w tym znaczeniu wolno odczytywać słynne zdanie z Listu do Hebrajczyków: „Wiara zaś jest poręką (gr. hypostasis) tych dóbr, których się spodziewamy, dowodem tych rzeczywistości, których nie widzimy” (Hbr 11,1). Czy to naprawdę „poręka”, która miałaby się jedynie wypełnić przez śmierć?
Papież Benedykt XVI przywołał w swojej encyklice „Spe salvi” następującą interpretację tego wielkiego zdania: „Dla Ojców Kościoła i teologów średniowiecza było jasne, że greckie słowo hypostasis należało tłumaczyć na łacinę jako substantia. […] Tomasz z Akwinu, posługując się terminologią swojej tradycji filozoficznej, tak to tłumaczy: wiara jest habitus, czyli stałym nastawieniem duszy, dzięki któremu życie wieczne bierze w nas początek, a rozum jest skłonny przystać na to, czego nie widzi. Tak więc pojęcie «substancji» zostało zmodyfikowane w takim sensie, że przez wiarę są w nas już obecne, na sposób inicjalny, możemy powiedzieć «w zarodku» (substantia), te rzeczy, których się spodziewamy – a więc wszystko, życie prawdziwe. Właśnie dlatego, że ta rzecz jest już obecna, obecność tego, co ma nastąpić, daje również pewność: «rzecz», która ma nastąpić, nie jest jeszcze widoczna w świecie zewnętrznym (nie «jawi się»), ale z faktu, że jest w nas w zarodku jako rzeczywistość dynamiczna, już teraz rodzi się jakieś pojęcie o niej” („Spe salvi”, 7).
Pełnia życia zamiast bezradności „na niby”
Wiara nie może zatem być tożsama z niepewnością, nie może się na niej opierać, bo wiara jako „substancja” dóbr, których się spodziewamy, odnosi się do pełni życia. Paradoksem jest, że pełnia ta nie jest dostępna bez wyjścia w nieznane, w którym doświadczamy także śmierci. Powstanie z martwych nie ma sensu bez uprzedniego wejścia w śmierć.
Tylko dlatego, jak napisał Benedykt XVI, „wiara jest substancją nadziei. Tu jednak pojawia się pytanie: czy naprawdę tego chcemy – żyć wiecznie? Być może wiele osób odrzuca dziś wiarę, gdyż życie wieczne nie wydaje się im rzeczą pożądaną. Nie chcą życia wiecznego, lecz obecnego, a wiara w życie wieczne wydaje się im w tym przeszkodą. Kontynuować życie na wieczność – bez końca, jawi się bardziej jako wyrok niż dar”.
Zmarły niedawno papież kontynuuje: „Oczywiście jest pewna sprzeczność w naszym postępowaniu, która wiąże się z wewnętrzną sprzecznością naszej egzystencji. Z jednej strony nie chcemy umierać; zwłaszcza ci, którzy nas kochają, nie chcą naszej śmierci. Z drugiej strony jednak, nie pragniemy też istnieć w nieskończoność, a także ziemia nie została stworzona z taką perspektywą. Czego więc tak naprawdę chcemy? Ta paradoksalność naszej własnej postawy rodzi głębsze pytanie: czym w rzeczywistości jest «życie»? Co w rzeczywistości oznacza «wieczność»? Są chwile, w których niespodziewanie zaczynamy rozumieć: tak, to właśnie jest to – prawdziwe «życie» – takie powinno być” („Spe salvi”, 10-11).
Gdy Rafael umierał w Wielki Piątek roku 1520 i patrzył na swoje „Przemienienie Pańskie”, najpewniej w ostatnich chwilach przed śmiercią doświadczył owego prawdziwego „życia”, o którym pisał Benedykt XVI. Jakikolwiek spektakl bezśmiertnej bezradności „na niby” na ustawianych przy bliskości umarłego Boga „scenach” nie miał już żadnego znaczenia.
Genialny malarz wchodził do grobu zapatrzony w najpiękniej, jak do dziś sądzi wielu, namalowaną twarz Chrystusa, który kiedyś z tamtej „wysokiej góry” wyruszył do swojego kraju Kanaan na Golgotę. I został pochłonięty przez śmierć w otchłani po to tylko, by ci, którzy z taką samą wiarą idą ku śmierci, mogli ostatecznie wyjść z lęku przed bliskością Boga noszącego w sobie (choć dla wielu to nie do przyjęcia) doświadczenie śmierci.
Nie przypadkiem bowiem czytamy w Liście do Hebrajczyków: „Nie przystąpiliście bowiem do dotykalnego i płonącego ognia, do mgły, do ciemności i burzy ani też do grzmiących trąb i do takiego dźwięku słów, iż wszyscy, którzy go słyszeli, prosili, aby do nich nie mówił. Wy natomiast przystąpiliście do góry Syjon, do miasta Boga żyjącego, Jeruzalem niebieskiego, do niezliczonej liczby aniołów, na uroczyste zebranie, do Kościoła pierworodnych, którzy są zapisani w niebiosach, do Boga, który sądzi wszystkich, do duchów sprawiedliwych, które już doszły do celu, do Pośrednika Nowego Testamentu – Jezusa, do pokropienia krwią, która przemawia mocniej niż [krew] Abla”.
Według biblijnego tekstu słowa te „jeszcze raz wskazują, że nastąpi zniszczenie tego, co zniszczalne, a więc tego, co zostało stworzone, aby pozostało to, co jest niewzruszone. Dlatego też otrzymując niewzruszone królestwo, trwajmy w łasce, a przez nią służmy Bogu ze czcią i bojaźnią! Bóg nasz bowiem jest ogniem pochłaniającym” (Hbr 12,18-19.22-24.27-29).
W takim Kościele pierworodnych – po odkryciu pustki po martwym Bogu i wyjściu z grobu – nie ma już miejsca na zagubienie, niepewność i lęk przed Bogiem żyjącym. Nie ma miejsca na spektakle bezradności „na niby”, zwodzące iluzją „bezpiecznego” podążania do celów poza śmiercią. I tu jest pełnia życia.
Przeczytaj także: Wielki Czwartek, czyli obnażenie
Aby poznać śmierć, warto umrzeć teraz.
Jeśli umrę zanim umrę, to nie umrę kiedy umrę.
Umiera tylko to, co ma umrzeć.
Kto tak zaufa?
Ziarno.
Trochę Hryniewicz, ale też i własne myśli.
Judasz. Bo na niego to lubią się rzucać w tym czasie. Jaki to on zły.
A co jeśli Jezus go powołał, bo już widział jak błądzi.
Miał tych dwunastu naprawdę z różnych światów.
Może walczył o niego do końca. O Judasza. Chleb. Wieczerza.
Nie brał go na górę przemienienia, ale był cały czas obok.
A i tak Judasz wyszedł w noc.
Ktoś z tych pobożnych apostołów za nim wyszedł, zapytał o co mu chodzi?
No.
Przyjacielu pocałunkiem wydajesz?
A ci z Tabor?
Nie byli uprzywilejowani.
Mieli wizje a i tak Piotr się zaprał.
Więc te wizje to też ten tego. Niemocne.
Co jest mocne?
Trwanie mimo oskarżeń, podejrzeń, dalej.
@Joanna
Przecież „gdyby nie Judasz” to nie byłoby żadnego Zbawienia bo Chrystus by nie umarł w ten sposób i nie zmartwychwstał.
„A co jeśli Jezus go powołał, bo już widział jak błądzi.”
Powołał do czego ? Do zdrady ? Gdyby nie był powołany to nie mógłby zdradzić.
„Może walczył o niego do końca. ”
Po co miał walczyć ? Tak miało być i tak było. Bez tego całe chrześcijaństwo by nie istniało. Więc jak to jest ? Chrystus o niego walczył ale nieskutecznie ? A gdyby zrobił to skutecznie to nie zostalibyśmy zbawieni ?
Litości.
Rozważania tego typu są bezprzedmiotowe.
A może należałoby użalić się nad Judaszem dlaczego to akurat on musiał być zdrajcą ? Bo musiał ?
Albo wierzymy, że Chrystus miał być zdradzony, miał umrzeć za nasze grzechy i trzeciego dnia zmartwychwstać albo nie.
A jeśli miało tak być to ktoś musiał zdradzić. Tak się dla tego nieszczęśnika złożyło, że był to akurat on.
@Jerzy2 Tu można przeczytać m.in. o nieco innym spojrzeniu na Judasza. Warto.
https://wiam.pl/miec-umysl-chrystusowy/boskie-przejscie/
Redakcjo Kochana, ten artykuł baaardzo wart jest opublikowania na stronie „Więzi”… Można poprosić Was o to?
Z życzeniami Spotkania podczas Przejścia – dla Was wszystkich.
Przekonanie, że gdyby nie zdrada Judasza, nie byłoby Zbawienia to wierutna bzdura. Przecież on był pionkiem, który miał przyspieszyć pojmanie, a nie istotną dla zleceniodawców postacią.
To arcykapłani zlecili pojmanie i jakby nie Judasz to by pojmano Jezusa w dzień, pewnie z większym hukiem i uliczną przepychanką lub ujęto by go trochę później. Arcykapłani bali się rozlewu krwi i tyle.
Bardzo podoba mi się stwierdzenie Joanny, że może go powołał bo wiedział jak błądzi.
Nie zrozumiał go Pan. Joanna widzi Judasza jako człowieka od młodości skłonnego do zdrad lub sprzeciwu, a Chrystusa jako tego, co chce go mimo to prowadzić, chce coś wnieść w jego życie.
To opowieść o tym, że ogrom miłości, który wkładamy w drugą osobę może zawieść. Dlaczego zawiodła u Jezusa? Czy przez granicę boskiej interwencji w człowieka obdarzonego wolną wolą?
A może miłość bez współpracy nie wystarcza.
„Pocałunkiem mnie zdradzasz.” Ból miłości.
Tego co Chrystus doświadczyło wielu, którzy stracili najbliższych przez nałóg. Miłość nie wystarczyła.
Nie chcę tu prowokować dyskusji, co kochający powinien zdaniem psychologa, a zdaniem kościoła, a zdaniem jeszcze kogoś.
Myślę o tym, jak osoby takie potrafią odnaleźć swoje doświadczenie w tej scenie i jak wspólnie z Chrystusem muszą pogodzić się z odrzuceniem ich miłości i patrzeniem na upadek najbliższych. Z pewną niemocą. Muszą to przyjąć. Ich miłość, tak jak ta miłość Chrystusa nie dokona cudów, kiedy ktoś czy przez chorobę, czy zło patrzy gdzie indziej.
@Basia
„Przekonanie, że gdyby nie zdrada Judasza, nie byłoby Zbawienia to wierutna bzdura. Przecież on był pionkiem, który miał przyspieszyć pojmanie, a nie istotną dla zleceniodawców postacią.”
Ależ ja się z tym zgadzam.
Sam napisałem:
„Napisałem “gdyby nie Judasz” umyślnie w cudzysłowie.
Bo to przecież nie dzięki niemu zostaliśmy zbawieni.
Po prostu takie rozważania o Judaszu jak dla mnie są bez sensu. Skoro chrześcijanie wierzą, że tak miało być to tak było. Żadnej winy w tym człowieku wówczas nie ma. Byłby tylko narzędziem.”
Był tylko narzędziem. Jedno moim zdaniem jest pewne – Jezus nie mógł umrzeć za nasze grzechy we własnym łóżku.
Czy musiał być zdradzony ? Nie musiał. Sami mogli go pojmać tak jak chcieli. Judasz i jego zdrada wiec były niepotrzebne.
Dlaczego Jezus temu nie zapobiegł ?
„To opowieść o tym, że ogrom miłości, który wkładamy w drugą osobę może zawieść. Dlaczego zawiodła u Jezusa? ”
Nie zawiodła. Jezus od początku wiedział, że tak będzie bo jest Bogiem. Wypełnił to co miało się wypełnić.
„Przecież “gdyby nie Judasz” to nie byłoby żadnego Zbawienia bo Chrystus by nie umarł w ten sposób i nie zmartwychwstał.”
Jestem teologicznym ignorantem, więc się wypowiem. 😉
Możemy tu sobie pofantazjować, czy rzeczywiście sposób śmierci Jezusa jest kluczowy dla istnienia Chrześcijaństwa? Bo Zmartwychwstanie – na pewno.
A co, gdyby dożył Jezus spokojnej starości, umarł i potem zmartwychwstał? Czy kaźń/krzyż są koniecznym składnikiem bożego planu, czy tylko swoistym i szokującym „wzmacniaczem” przekazu, by potomni lepiej Go zapamiętali? Bo Syn Boży nie mógł umrzeć „zwyczajnie”? Może po to, żeby w ogóle Go zauważyli?
Nie wiem co sadzić o Bogu, który nie tylko wysyła na śmierć swojego jedynego syna, ale dodatkowo funduje mu do tego niewyobrażalną mękę?
I ta dziwaczna, skąpana we krwi religia mieni się potem, że drogą Kościoła jest człowiek? Po czymś takim? A krzyż bierze na logo? Przepraszam wszystkich, ale nadal nie przestaje mnie to zadziwiać.
A co do Judasza, to Jezus mógł przecież być zdradzony przez KOGOŚ innego lub nawet przez COŚ innego. Mógł w końcu zadenuncjować sam siebie, a nie czekać na „pomoc” Iskarioty, skoro wiedział z góry o wszystkim co się dalej potoczy. Ocaliłby go…
No ale to widać nie pasowałoby do przekazu. W tym sensie Judasz istotnie jest ofiarą okrutnego scenarzysty, który postanowił zakończyć sezon serialu pt. „Życie Jezusa” z przytupem i z licznymi zwrotami akcji. To miał być BoxOfiice- killer. I był. 2 tysiące lat i nic go nie przebiło. I to pomimo, że główna rola była napisana dość niedbale i z wielkimi lukami w życiorysie. Ale do ostatniego odcinka rzeczywiście się przyłożono.
@Adam
Napisałem “gdyby nie Judasz” umyślnie w cudzysłowie.
Bo to przecież nie dzięki niemu zostaliśmy zbawieni.
Po prostu takie rozważania o Judaszu jak dla mnie są bez sensu. Skoro chrześcijanie wierzą, że tak miało być to tak było. Żadnej winy w tym człowieku wówczas nie ma. Byłby tylko narzędziem.
Czy Jezus mógłby umrzeć ze starości w łóżku a potem zmartwychwstać po 3 dniach i to byłby taki sam efekt ? Zbawiłby nas umierając jak każdy inny ?
Śmiem wątpić. Przecież w takiej sytuacji nie zmarłby za nasze grzechy tylko ot po prostu tak jak każdy umiera.
Co wówczas chrześcijanie by wzięli na sztandary zamiast krzyża ? Łóżko ?
„W łóżku zbawienie” ? „Jeśli chcesz dojść do Boga, musisz dźwigać swoje łóżko” ?
No nie, to by nie przeszło. Łóżko jako mebel nie jest synonimem cierpienia, poświecenia etc.
Czy mógł Jezus sam się zadenuncjować ? Teoretycznie tak. Ale taka zdrada jest symboliczna.
Czy mógł być zdradzony przez kogoś innego ? No jasne, ale wtedy dziś nie dyskutowalibyśmy o żadnym Judaszu tylko dajmy na to o Piotrze czy innym apostole. Co za różnica (dla zdrajcy akurat na pewno) ? Tylko osoba by się zmieniła.
Generalnie nie lubię takich rozważań. Co by było gdyby, albo czy Jezus walczył o Judasza. No nie walczył bo gdyby to zrobił to niebyły zdradzony. A nie zdradzony nie zmarłby jako skazany niewinny tylko raczej z przyczyn naturalnych.
Chrześcijaństwo po prostu by nie powstało.
Czy Judasz był konieczny? No nie był, skoro w wersji św. Pawła Jezus ukazuje się po zmartwychwstaniu całej dwunastce, z Judaszem włącznie. W teologii św. Pawła nie potrzeba zdrajcy. Bardziej bym tu widział wpływy Qumran i ich wersji o Nauczycielu Sprawiedliwości, który musiał być zdradzony. A skoro musiał, to w historii pojawia się Judasz. Którego pojawienie się troszkę nie ma sensu, Jezus w narracji Ewangelii się przecież nie ukrywa.
Łóżko nie jest symbolem cierpienia? Dla każdego, kto przeżył śmierć najbliższych z powodu ciężkiej choroby, jest.
@Basia
Tak, zgadza się. Ale równocześnie łóżko jest symbolem… rozkoszy…
Tylko sobie dziś wpisałam więź i judasz.
https://wiez.pl/2019/12/09/gdzie-jest-judasz-teologiczne-spory-wokol-apostola-zdrajcy/
Tamten wieczór w Getsemani i dalsza historia ocaliły między innymi Patryka.
Po Jego, Jezusa śladach szedł ksiądz Kaczkowski.
Tu inna rozmowa z bloga Piotra Żyłki.
A przecież Jezus mógł myśleć, że umiera na próżno.
Pod krzyżem nie stały tłumy nakarmione cudownie rozmnożonym chlebem.
Ani nawet cała dwunastka.
Reprezentacja była raczej skąpa.
…
https://www.youtube.com/watch?v=mR3bRSYI4Sg&t=3s
Rozmawia Piotr Żyłka z Patrykiem Galewskim.
@Joanna
„A przecież Jezus mógł myśleć, że umiera na próżno.”
Nie mógł tak myśleć bo albo twierdzimy, że Bóg a więc Jezus jest wszechwiedzący i wszechmocny albo nie jest.
A skoro jest to nie mógł tak myśleć bo od początku wiedział dokładnie co się wydarzy. Sam powiedział że jeden z was mnie zdradzi.
Wypełnił to co było zapowiedziane.
Całość życia Jezusa była Mu znana wcześniej.
Naprawdę takie rozważania są moim zdaniem tylko jeszcze bardziej komplikujące całą wiarę.
Było tak jak miało być.
W ogóle to jeden z piękniejszych tekstów jakie na ten temat przeczytałam. Dziękuję!