Zima 2024, nr 4

Zamów

Niewidzialne dzieci, polityka strachu i klęska dorosłych

Debatujemy o sztucznej inteligencji i równocześnie zastanawiamy się, czy żywa istota, której daliśmy życie, ma prawa. Dziecko jest od nas mniejsze, słabsze, ale to nie oznacza przecież, że nie zasługuje na uznanie. Rozmowa z Małgorzatą Michel i Markiem Konopczyńskim.

Konrad Ciesiołkiewicz: W debacie publicznej widać zainteresowanie problematyką praw dziecka, praw nieletnich. Jesteście całe życie związani z pedagogiką, w tym pedagogiką resocjalizacyjną, dlatego chcę was pytać o świadomość społeczną w tym obszarze. To proces, ale o ile dziś nie podlega dyskusji np. podmiotowość kobiet, wciąż podlega jej podmiotowość dzieci. Nadchodzi tu zmiana?

Marek Konopczyński: Przyspieszenie w ostatnich czasach w dostrzeganiu różnych problemów i walka o prawa dziecka w naszym kraju zdynamizowało się od kadencji dr. Marka Michalaka, najlepszego rzecznika praw dziecka w Polsce. On pierwszy publicznie w tak dużym zakresie i w tak silnym natężeniu zaczął zwracać uwagę na problem łamania praw dziecka. Kulturowo funkcjonowało przecież jeszcze do niedawna powiedzenie „dzieci i ryby głosu nie mają”.

Kultura unikania podmiotowości dziecka ma bardzo długą historię. Po dwóch pełnych kadencjach dr. Michalaka widzę wyraźny progres w tym względzie. Nawet jeżeli prawa dziecka są łamane – bo są – a przykładem jest choćby nieszczęsna ustawa o tzw. wspieraniu i resocjalizacji nieletnich z zeszłego roku, to przynajmniej o tym się mówi i pisze.

Czy ustawowe zakucie w kajdanki dziesięciolatka łamie normy dobra dziecka? O ile do przeciętnego rodzica dotarło, że dziecka nie powinno się karać fizycznie, zniewalać czy krzywdzić, to wątpię, czy aparat państwowy zaakceptował ten punkt widzenia

Marek Konopczyński

Udostępnij tekst

Postęp widać zarówno w sferze oświatowej, jak i rodzicielskiej. Co nie znaczy, że osiągnęliśmy przyzwoity poziom przestrzegania i ochrony praw dziecka.

O ile do przeciętnego rodzica na ogół dotarło, że dziecka nie powinno się karać fizycznie, zniewalać czy krzywdzić, to wątpię, czy aparat państwowy zaakceptował ten punkt widzenia. Zapis w Kodeksie karnym o zakazie bicia dzieci, który wprowadził właśnie Marek Michalak, to jedno. Ale okolice tego zapisu są mgliste.

Czy ustawowe zakucie w kajdanki dziesięciolatka łamie normy dobra dziecka? Ostatnio komentowaliśmy z Małgorzatą sprawę, kiedy to policja o 6. rano wpadła do mieszkania dziewczynki, która dzień wcześniej brała udział w bójce. Wyciągnięto ją z łóżka, skuto kajdankami (ręce z tyłu) jak bandytę. Sąd natychmiast umieścił ją w zakładzie poprawczym. Czternastoletnią dziewczynkę, która wcześniej nie miała konfliktu z prawem! W majestacie prawa zostały pogwałcone prawa dziecka. Nie było przy dziewczynce adwokata, było za to brutalne postępowanie policji i bezrefleksyjne postępowanie sądu. Zabrakło rozeznania sytuacji, diagnozy psychologa. Sąd od razu następnego dnia umieścił nastolatkę na kilka miesięcy w zakładzie poprawczym.

DZIECKO POWINNO BYĆ EKSPERTEM W SWOJEJ SPRAWIE

Czyli jesteśmy w zmianie, ale zmianie niezauważanej w pełni przez instytucje publiczne?

Małgorzata Michel: Dostrzegliśmy, że dziecko ma prawa jako istota żywa, czująca, współegzystująca z nami. Ale z drugiej strony w Polsce jesteśmy ogromnie zacofani. Są kraje, w których osobowość prawną daje się zwierzętom jako istotom żyjącym i czującym. W erze antropocenu i dobie posthumanizmu dyskusja na temat klapsa jest żenująca z perspektywy tego, jak dalece ludzkość posunęła się w nadawaniu praw istotom żywym.

Debatujemy o sztucznej inteligencji i równocześnie zastanawiamy się, czy żywa istota, której daliśmy życie, ma prawa. Dziecko jest od nas mniejsze, słabsze, ale to nie oznacza przecież, że nie zasługuje na uznanie. Jeśli do 18. roku życia nie ma pełni praw obywatelskich, to nie znaczy, że nie ma prawa do godności, czy też nie może decydować na swój temat. Nie znaczy, że gdy ważą się jego losy, można ograniczać mu wypowiedź.

Tak widzę prawa dziecka: stworzenie przestrzeni do uznania, że dziecko może być ekspertem w swojej sprawie, że ma prawo być wysłuchane i może partycypować w zmianie. Bardzo mnie cieszą inicjatywy, gdzie nie mówi się o młodzieży bez młodzieży, o dzieciach bez dzieci. Gdzie nie ekscytujemy się tym, że nagle pojawiła się osoba poniżej 18. roku życia i ma nam coś do powiedzenia. W badaniach childhood study nacisk kładzie się na partycypację, gdzie dzieci we wprowadzaniu zmiany w rzeczywistość społeczną mają swój czynny udział. Wypatruję tej emancypacji, byśmy w końcu uznali dziecko jako partnera naszych społecznych relacji.

W procesie legislacyjnym ocenia się skutki regulacji, ale pyta się o to tylko dorosłych. Konsultacje społeczne nie obejmują osób poniżej 18. roku życia.

M.K.: A przecież to płynna granica. Jeśli występuje przyspieszony rozwój, jeżeli uznaje się, że dziesięcioletnie dziecko można zatrzymać za demoralizację, to dlaczego utrzymujemy prawo głosu na poziomie 18. roku życia?

A bylibyście skłonni do jego obniżenia?

M.K.: Nie byłoby ryzyka, gdybyśmy ten wiek obniżyli do 17. roku życia, przynajmniej przy udziale w rozmaitych wyborach.

M.M.: Też jestem tu „na tak”. To dzieci obecnie zmieniają świat. Malala Yousafzai, Greta Thunberg to dziewczyny, których działanie zmienia bieg historii. Również osoby, które odbierały ze mną nagrodę imienia Korczaka i tworzyły Młodzieżowy Strajk Klimatyczny, są przecież niepełnoletnie, a mają ogromny wpływ na zmianę funkcjonowania świata nie tylko w przestrzeniach lokalnych, ale również w globalnych. To one zmieniają świat. Dlaczego mają nie mieć praw wyborczych, skoro chcą decydować i – jak wskazuje praktyka – robią to z korzyścią dla siebie i ludzkości?

Ciekawa rzecz, że w dzisiejszych czasach, jeśli chodzi o politykę klimatyczną, to dzieci są liderami, a dorośli „zachowują się jak dzieci”.

M.K.: Bo my na dzieciństwo patrzymy nie od strony rozwojowej, tylko od formalno-prawnej. Frustruje mnie wszechwładny wpływ myślenia w kategoriach prawnych na rzeczywistość społeczną. To nie prawnik powinien określać, jaki wiek jest zasadny do postępowania z dzieckiem, tylko specjalista pedagog, psycholog.

Wrócę do ustawy o resocjalizacji nieletnich: tworzyli ją sami prawnicy, nie dopuszczając żadnego znanego pedagoga ani psychologa. Powiem tak: jeżeli dziewczynka 14-, 15-letnia jest biologicznie przygotowana do urodzenia dziecka, to dlaczego uważamy, że ta kobieta jest niepełnowartościowa w rozumieniu prawa? Jeśli pełnoletnia kobieta, czyli już 18-letnia, urodzi i popełni przestępstwo, nie zabiera jej się dziecka, tylko do 3. roku życia może ono przebywać w zakładzie karnym razem z nią. A 17- albo 16-latce zabiera się niemowlę i oddaje do pieczy zastępczej, bo – zdaniem prawników – nie jest w stanie sprawować opiekę nad własnym dzieckiem.

DRAMAT DZIECKA WYKORZYSTANEGO SEKSUALNIE

Serca i umysły ludzi w ostatnich miesiącach poruszają tematy nadużyć seksualnych w różnych instytucjach i organizacjach, w tym w Kościele katolickim. Sam papież Franciszek wypowiadał się na ten temat niedawno stwierdzając, że przez wiele lat nie było właściwego zrozumienia dla skali tego zjawiska oraz nagannych działań biskupów w tym względzie. I przyznał, że ich wyciszanie było swego rodzaju normą.

Mamy dzisiaj w Polsce wyraźnie widoczne dwie narracje. Jedna woła o ludzką wrażliwość i domaga się, by przede wszystkim słuchać pokrzywdzonych. Druga zwraca uwagę na aspekty kulturowe i tożsamościowe jako najważniejsze. Jak odbierasz, Marku, tę gorącą debatę w Polsce jako pedagog starający się całe życie przeciwdziałać krzywdzeniu najmłodszych?

M.K.: To dramatyczny moment cywilizacyjno-kulturowy i bardzo trudny czas dla pedagogów, dla których dobro dziecka jest najważniejsze. Wykorzystywanie seksualne dziecka jest karygodne, patologiczne i przede wszystkim jest dramatem dziecka, ale również dramatem jego najbliższych, czyli rodziny i przyjaciół oraz nas wszystkich, bo nigdy nie powinno się coś takiego wydarzyć.

Niestety zjawisko wykorzystania seksualnego dzieci towarzyszyło ludzkości na różnych etapach rozwoju, że wspomnę tu o starożytnej Grecji czy wiekach średnich, gdzie wydawano za mąż małe dziewczynki, często w królewskich i książęcych rodach. Ten proces ciągnął się przez stulecia i był uważany za normę.

Współcześnie przyjęliśmy słuszne założenie absolutnej niezgody dla tego typu zachowania, bo to jawna krzywda dziecka. Boleję nad tym, że wiele zarzutów w debacie publicznej dotyczy ludzi znaczących społecznie, a w tym i ludzi Kościoła, bo w końcówce lat 70. ubiegłego wieku jeszcze jako student UJ sam brałem udział w akcjach antysocjalistycznych wspieranych przez środowiska katolickie.

W pandemii, kiedy instytucje odcięły dostęp do dziecka, streetworkerzy jako jedyni do nich docierali. Jeśli dziecko było głodne, bo tydzień nie jadło obiadu, to streetworker pierwszy o tym wiedział

Małgorzata Michel

Udostępnij tekst

Rozdawaliśmy ulotki, robiliśmy różne akcje antysocjalistyczne, także w czasie wizyty Jana Pawła II w Krakowie. Kościół Katolicki i sam papież-Polak kojarzył nam się z wolnością i niepodległością. Ujawniane obecnie historie, które miały miejsce przed laty, wynikające z fatalnych decyzji personalnych w ramach pontyfikatu papieża Wojtyły, czy podejścia wielu biskupów, także współcześnie – o czym możemy się dowiadywać także dzięki odwadze i wysiłkom „Więzi” – napawają mnie wielkim smutkiem.

Jako pedagog wiem bowiem, że wychowanie polega na opieraniu się na autorytetach, pokazywaniu ludzi, za którymi chce się podążać. A mamy w tej chwili potężny kłopot z ich brakiem dla młodych ludzi. Czuję się w tej chwili bardzo źle z tymi informacjami. Ale zadaniem uczonych i dziennikarzy jest dążenie do prawdy. Jest to jedyny słuszny kierunek postępowania, umożliwiający dalszy rozwój demokratycznego społeczeństwa. Jego podstawą jest obiektywna prawda, dobro indywidualne sumujące się w dobro wspólne i sprawiedliwość społeczna rozumiana jako równość wszystkich wobec prawa, bez jakichkolwiek wyjątków.

Może to właśnie droga do uczłowieczania autorytetów? Autorytet nie jest ikoną. Czy musimy przejść przez „cienista dolinę”, by zrozumieć złożoność życia autorytetów?

M.M.: Odkrywanie prawdy często boli. I oczywiście prawda wyzwala, lecz również uwiera i budzi opór. Sama nie mam wobec Kościoła katolickiego kompletnie żadnych emocji, więc traktuję tę instytucję jak każdą inną. Z tą różnicą, że organizacje takie, jak np. towarzystwa sportowe, nie głoszą zasad moralnych, a ujawnione tam przypadki wykorzystania seksualnego małoletnich były incydentalne i nie na taką skalę.

Jeśli w instytucji naruszane jest dobro drugiego człowieka, przekracza się granice, wykorzystuje się osoby słabsze ze względu na wiek, poziom sprawności, płeć, orientację seksualną, w takiej instytucji trzeba zrobić gruntowny porządek. Pod tym dywanem coraz bardziej śmierdzi, a nie chcemy mieszkać w miejscu, gdzie nieładnie pachnie.

Jeśli popełniane jest przestępstwo, po prostu ukarzmy winnych. Fakty są takie, że skrzywdzeni wykorzystaniem seksualnym zaczęły mówić, czyli zrobiły dokładnie to, czego uczymy pracując z ofiarami przemocy. Mówimy: przerwijcie błędne koło milczenia.

Przed 1989 r. wykorzystanie seksualne małoletnich też było przestępstwem. W Kodeksie karnym z 1969 r. art. 176 mówił o czynach lubieżnych, dzisiejszy Kodeks karny obowiązuje od 1997 r. W nim też mamy artykuł 200 o obcowaniu seksualnym z małoletnim i zachowaniach o charakterze pedofilskim.

Zmieniła się nomenklatura, ale istota czynu jest ta sama: naruszenie cielesności drugiej osoby i to osoby małoletniej bez jej zgody. Kościół katolicki jest instytucją totalną, więc z definicji pełną nadużyć, a ukrywanie przestępców do niczego nie prowadzi. Pojawiają się oczywiście takie reakcje członków Kościoła katolickiego jak potępianie ofiar, potępia się również stojących po stronie ofiar.

To mechanizmy obronne, strategie czyszczenia swojego sumienia. Nie wszyscy są gotowi na poznanie prawdy. Jestem za tym, żeby bolało, ale żeby się wyczyściło. By to zrobić, musimy dotknąć bolesnych procesów. Współczesna młodzież żyje w innej rzeczywistości i nie wiem, czy dziś na pewno Jan Paweł II jest dla niej autorytetem.

To pewien slogan lecz przeciętny nastolatek na Tik Toku czy Youtubie ma zupełnie inne autorytety. Może trzeba ich o nie zapytać, ale nie z perspektywy narracji wyuczonej w szkole, tylko od serca, żeby nam powiedzieli. Cena wolności jest też taka, że stajemy twarzą w twarz z prawdą, która boli.

Bauman mówił, że osoby wykluczone to takie, co do których społeczeństwo nie widzi wystarczającego powodu, aby istniały. Żyjące na marginesie życia społecznego

Małgorzata Michel

Udostępnij tekst

Weźmy przykład Australii. Tam nastąpiło kompletne wyjawienie prawdy. Mleko się wylało i trwa głęboki proces naprawy. Jest cenny w kontekście wybaczania, wypłakania krzywdy, poniesienia kary za winę. Czuję, że tam się dzieje coś dobrego – ale warunkiem tego było, że ktoś w końcu zaczął mówić prawdę.

ŁATWIEJ DZIECI POLICZYĆ W BRAZYLIJSKICH FAWELACH

Używasz, Małgorzato, pojęcia „niewidzialne dzieci”, a Marek nazwał cię tuż przed naszą rozmową rzeczniczką dzieci wykluczonych. Powiedz, kim one są?

M.M.: Od lat zajmuję się naukowo badaniem i opisywaniem aktywności dzieci w przestrzeniach wykluczonych: ulic, podwórek, bram, pustostanów. Wprowadziłam do dyskursu o nich kategorię niewidzialności. Bauman mówił, że osoby wykluczone to takie, co do których społeczeństwo nie widzi wystarczającego powodu, aby istniały. Żyjące na marginesie życia społecznego.

W kontekście niewidzialnych dzieci mówię o wykluczeniu absolutnym: ekonomicznym, edukacyjnym, z aktywności społecznej. Mówię o dzieciach żyjących w gettach biedy, w wykluczonych przestrzeniach miejskich, ale i na przykład o dzieciach wiejskich, nie biorących udziału w życiu społecznym z powodu wykluczenia komunikacyjnego.

Dodatkowo istnieje wykluczenie symboliczne dzieci na poziomie światopoglądu, symboli kulturowych i religijnych, czy też wykluczenie z rzeczywistości cyfrowej. Wiele osób dorosłych, w tym niestety nauczyciele czy pedagodzy, nie widzą często powodu, aby te dzieci istniały w przestrzeni szkoły, klasy, w ogóle w przestrzeni edukacyjnej. Bo brzydko pachną, nie mają ubrań z metkami czy mieszkają pod złym adresem, ich ojciec albo mama siedzą w więzieniu, nie potrafią się odpowiednio zachować. Są dzieci, które wypadły z systemu edukacji, i do niego nie wróciły na przykład po pandemii. One gdzieś giną w systemie, a system się nimi nie interesuje, bo są po prostu niewygodne, nie spełniają jakiś norm czy oczekiwań.

Jak można zginąć w systemie z obowiązkiem szkolnym?

M.M.: Można. Opracowywałam raport badawczy dotyczący potrzeb i działań streetworkerów pracujących z dziećmi na polskich ulicach. Z badań ich aktywności wynika, że podczas pandemii były dzieci, które po przejściu na edukację online w ogóle nie pojawiały się w tej przestrzeni. Po kilku miesiącach nauczyciele nie wiedzieli, czy te dzieci w ogóle jeszcze istnieją, czy nadal są uczniami.

Nikt nie sprawdzał, co się z nimi dzieje, nikt tego nie kontrolował. Dodatkowo są dzieci, które przerzuca się z instytucji do instytucji, bo nikt ich nie chce. Znajoma prowadząca rodzinny dom dziecka opowiadała, że są wręcz castingi, kto to dziecko weźmie, bo ma sprzężone niepełnosprawności, jest problem z opieką rodzicielską, bo rodzice z różnych powodów nie realizują zadań wychowawczych.

Są również dzieci agresywne, które wykazują bardzo głębokie zaburzenia. Inna grupa to dzieci na granicy pełnoletności, uciekinierzy z placówek interwencyjnych, dzieci bez domu, które mają tylko miejsce pobytu. Ja koncentruję się na dzieciach ulicy, ale tu wszystko się przeplata, bo część dzieci ulicy ma rodziców w więzieniu, część to osoby z niepełnosprawnościami, itd.

Są szacunki określające skalę tego zjawiska? W pandemii eksperci mówili nawet o 100 tys. dzieci w szarej strefie edukacji.

M.M.: Może tak być. W tym zbiorze są też dzieci, które mają domy, ale z jakichś powodów nie włączały się w system edukacji. Każda polska placówka wsparcia dziennego pracująca w systemie podwórkowym ma pod opieką około 20 dzieci zapisanych na tzw. listę, które przychodzą na ulicę na zajęcia. I z tego trzeba się rozliczyć. Często jednak przychodzą z młodszym rodzeństwem, np. siedmiolatek z dwulatkiem, niewpisanym oficjalnie na listę.

Nikt z pedagogów podwórkowych nie powie temu siedmiolatkowi, że nie może przychodzić z bratem lub siostrą bo doskonale wszyscy wiedzą, że to starsze dziecko opiekuje się młodszym. A to młodsze to również przecież jest dziecko ulicy. Łatwiej dzieci policzyć w brazylijskich fawelach niż na polskiej ulicy, bo tu mamy do czynienia z inną specyfiką.

Dzieci w Polsce zwykle mają dom lub miejsce pobytu, lecz w nim nie przebywają, bo tam jest przemoc, uzależnienie rodziców, głód, niekorzystne warunki. One często boją się wracać do tych domów. To problem, z którym jako badaczka jeszcze się nie uporałam, zresztą jako badaczkę jakościową bardziej interesuje mnie specyfika tych dzieci.

W Polsce przestępczość nieletnich spada od lat, a paradoksalnie coraz surowiej ich karzemy

Marek Konopczyński

Udostępnij tekst

Jeszcze za czasów Rzecznika Praw Dziecka Marka Michalaka wyszedł raport o dzieciach bezdomnych i szacowano ich liczbę na dwieście. Ja powiem ostrożnie: razy dwa. Bo to są też dzieci z matkami mieszkające w altanach działkowych, w piwnicach, na strychach, w pustostanach, gdzie tworzy się prowizoryczne miejsca pobytu, jednak nie są to domy w fizyczno-psychologicznym znaczeniu.

Mamy również przypadki narodzin dzieci na ulicach, kiedy to mama do ostatnich minut przed porodem przebywa na ulicy jako osoba w kryzysie bezdomności. Problem ilościowy jest ogromny, ale jakościowy już nie, bo na świecie – również w Polsce – wypracowano metody pracy z dziećmi. System nie jest więc nam potrzebny, bo sobie radzimy. Istotą metodyki pracy na ulicy jest pójście w środowisko dziecka.

To nie dziecko przychodzi do mnie do świetlicy, gdzie musi umyć ręce, posługiwać się widelcem, nie trzaskać drzwiami i spuszczać wodę w toalecie, tylko to ja idę do niego, na jego podwórko. Jestem gościem w jego przestrzeni: w bramie, w komórce, na klatce schodowej, na ulicy. To no mi pokazuje swój świat.

To metody outreach, pozasystemowe. Ich istotą jest nawiązanie relacji z osobą żyjącą totalnie na marginesie życia społecznego, której system nie jest w stanie objąć opieką. Idealnie, jeśli streetworkerom udaje się współpracować z reprezentantami systemu, np. kuratorami sądowymi, pracownikami socjalnymi, asystentami rodzinnymi. Mówimy jednak o środowisku, które jest nieufne w stosunku do służb społecznych.

W pandemii, kiedy instytucje odcięły dostęp do dziecka, streetworkerzy jako jedyni do nich docierali. Byli łącznikiem dziecka i często jego najbliższego środowiska ze światem. Jeśli dziecko było głodne, bo tydzień nie jadło obiadu – szkoła była zamknięta, a obiady je tylko tam, bo ma bony z pomocy społecznej – to streetworker pierwszy o tym wiedział.

Zaznaczę, że to często był wolontariat, bo pedagogom podwórkowym zawieszono umowy. Absurd polegał na tym, że chciano odciąć od najbardziej wykluczonych dzieci osoby, które jako jedyne mogły do nich dotrzeć, ponieważ – jak argumentowano – dzieci miały siedzieć w domu, więc ulica jako teren pracy dla streetworkerów przestał istnieć. Nikt z urzędników czy decydentów jednak nie pomyślał o tym, że nie wszystkie dzieci w Polsce mają dom w pojęciu neoliberalnego dyskursu klasy średniej.

Rozumiem, że w polskich warunkach streetworkerzy pracują głównie dla organizacji pozarządowych?

M.M.: Głównie tak. Federacja Organizacji Streetworkerskich skupia ich czternaście, ale z dużym prawdopodobieństwem jest ich więcej. Dodatkowo na ulicy pojawiły dzieci z Ukrainy, niektóre to uciekinierzy z placówek; dzieci, które się zgubiły na dworcu, uciekając przed wojną; dzieci, których matki szukają pracy, a one nie są włączone w system szkolny w Polsce.

Naturalnie pedagodzy ulicy zaczęli je włączać w swoje działania. Ja krzyczę o tych dzieciach, bo czuję się ich rzeczniczką. Zresztą nie tylko ja, moje koleżanki i koledzy pracujący w przestrzeniach ulicy też. Te dzieci są tak odizolowane od świata, że nawet nie wiedzą, że mogą o coś prosić, czegoś oczekiwać od dorosłych, żądać realizacji prawa do bezpieczeństwa, pełnego żołądka, szkolnego podręcznika.

Prowadziłam niedawno na Pierwszym Nadzwyczajnym Kongresie Edukacyjnym w Warszawie panel o dzieciach wykluczonych. Dwie trzecie nauczycieli i pedagogów wyszło z sali, uznając, że ten problem ich nie dotyczy.

Nawet w środowisku, które z natury rzeczy powinno być na tę tematykę wrażliwe, zabrakło świadomości problemu.

M.M.: Żyjemy w stereotypie, że dzieci ulicy są w Meksyku, Brazylii, Afryce. Intuicyjnie wiemy jednak, że mówiąc o dzieciach ulicy w Polsce chodzi nam o dzieci, których aktywność koncentruje się na ulicy, i które tam zaspokajają swoje potrzeby życiowe. Robiąc badania w Łodzi, w czasie szkolnym spotykałam dzieci, które były na podwórkach. Po prostu do szkoły nie chodzą.

I czasem również wykluczane są z przestrzeni szkoły niestety przez nauczycieli – bo są „trudne, nieumyte, niegrzeczne i się nie nadają”. Nauczyciel nie widzi wystarczającego powodu, żeby to dziecko uczestniczyło w życiu społeczności szkolnej, bo sprawia problemy. A przecież szkoła jest miejscem, w którym to dziecko oderwie się od dramatu domowego; miejscem, gdzie teoretycznie powinno szukać pomocy, być wspierane, wzmacniane, uczone kompetencji społecznych, spotkać mądrych dorosłych.

POLSKA POLITYKA NIE JEST PRZYJACIÓŁKĄ DZIECKA

Dwieście dzieci ulicy to problem dla polityka? Jaki ma interes, by zajmować się pedagogiką, skoro dzieci i ryby głosu nie mają, nie głosują do 18. roku życia. Nie są elektoratem. Polityka karmi się dużymi liczbami, skala ważniejsza niż waga. Jaki jest związek między władzą a edukacją i ambicją polityków wobec świata pedagogicznego? Pedagogika też jest przecież w jakimś sensie narzędziem władzy.

M.K.: Dziecko nie głosuje, więc nie jest istotnym elementem politycznej układanki. Władzy opłaca się pozyskać rodziców dając im większą władzę wobec dzieci. I gra się na rodzica deklarując: ja ci daję pełne prawa i pełną wolność do twoich dzieci. Edukacja zawsze była polityczna i pewnie nadal będzie, bo ma służyć układaniu społeczeństwa wedle założeń władzy.

Istotą metodyki pracy na ulicy jest pójście w środowisko dziecka. To ono pokazuje mi swój świat

Małgorzata Michel

Udostępnij tekst

Współczesna polska szkoła nie zdaje sobie sprawy, że ma ukryty program – dyscyplinowanie młodego pokolenia i podporządkowanie go nakazom tzw. dorosłych. Politykom nie opłaca się tego zmieniać, bo grupa ludzi, która nie myśli podobnie, jest politycznie niebezpieczna. Ileś milionów dzieci uczy się tego samego, w taki sam sposób – to jak manewry wojskowe. Ruchy odśrodkowe, indywidualizacja, stają się niebezpieczne dla władzy. Każdej.

Byłem w latach 90. w Danii i zapytałem ich ministra edukacji o obowiązkowe podręczniki. Nie istniała taka kategoria, bo podręcznik wybiera nauczyciel, a nie resort. A u nas w 2023 r. jest dyskusja o obowiązkowych podręcznikach z historii najnowszej. Pięknie się pisze o podmiotowości dziecka, ale gdzie ona jest? Oceny wystawiamy jak za króla Ćwieczka, karze się złe zachowania, a nie dostrzega dobrych, bo nie ma np. dyplomów honorowych za solidaryzm czy pomocniczość.

Byliśmy na szczycie edukacyjnym, gdzie pracowano nad czymś, co wydaje mi się priorytetem w myśleniu o edukacji: nad sylwetką absolwenta szkoły. W polskiej oświacie obecnie nie ma takiego pojęcia. Nie wiemy, do czego dążymy.

Sylwetka absolwenta to zespół cech, kompetencji, umiejętności, które powinien osiągać młody człowiek. Przecież jeżeli jadę z Warszawy do Krakowa, to ja określam cel, sposób poruszania się. A cała polska oświata chce jechać jednym pociągiem i się w nim nie zmieści. Po co tam jedzie – nie wiadomo, do czego jedzie – nie wiadomo. Co ma robić – też nie wiadomo.

Dopóki minister edukacji będzie przedstawicielem partii, powoływanym i odwoływanym przez politycznego premiera, szkoła pozostanie narzędziem politycznego wpływu. Jedni wołają, żeby było więcej religii i więcej portretów Jana Pawła II w szkole. Inni, żeby były prawa człowieka, zajęcia dotyczące klimatu, a jeszcze inni, żeby było więcej lub mniej WF.

W tych sporach zagubiliśmy dzieci. Są politycy, są nauczyciele walczący o swe uprawnienia, uposażenia, są rodzice, którzy nie mają wpływu na edukację. Ale w polskiej szkole jest destrukcyjny proces degradacji pedagoga. A najważniejszym problemem pozostaje to, że nie ma pedagogów, tylko nauczyciele przedmiotowi, którzy zastanawiają się, jak wtłoczyć uczniom wiedzę z fizyki, chemii, z polskiego. Nie widzą jednak generalnego celu, którym powinien być dobrostan i rozwój młodego człowieka. Absolwent szkoły powinien rozumieć siebie i otaczający go świat, a nie mieć wiedzę z chemii, fizyki, biologii i matematyki, która w nic mu się nie łączy.

Edukacja zawsze była polityczna i pewnie nadal będzie, bo ma służyć układaniu społeczeństwa wedle założeń władzy

Marek Konopczyński

Udostępnij tekst

M.M.: Polska polityka nie jest przyjaciółką dziecka. Od lat widzimy pedagogię niszczenia. Celowo używam słowa pedagogia: to system zorganizowanych działań, który ma wychowywać. O sylwetce ucznia mówił Marek. Kogo myśmy wychowali? Dzieci, które na ulicach wymierzają samosądy? Gdzie my w ogóle jesteśmy? Mówi się o jakichś wyimaginowanych dzieciach w dyskursie neoliberalnym klasy średniej. A dzieci wiejskie? Ubogie? Wybitnie zdolne? Dzieci ze specjalnymi potrzebami? Dzieci w szkołach zakładowych? O kim mówimy, wypowiadając słowo „dziecko”?

M.K.: Powinno się mówić o dziecku, a nie o dzieciach. Każde jest indywidualnością, ma własny system potrzeb, deficyty i potencjały. Nie ma dzieci jako zbiorowiska. Generalizując, gubimy największy problem.

Oboje byliście zaangażowani w protesty ws. ustawy o wsparciu resocjalizacji nieletnich, która weszła w życie we wrześniu zeszłego roku. Sam też dorzuciłem do nich swój kamyczek. Moim zdaniem ta ustawa wymownie świadczy o polskiej polityce i o stosunku do dziecka.

M.K.: To egzemplifikacja stosunku klasy rządzących do dziecka. Złapanie za twarz młodego pokolenia. Władza ma decydować, co ma się z dzieckiem dziać i celowo podnosi poziom lęku. Wysokość kar nie wpływa na spadek liczby przestępców, dotyczy to również nieletnich.

W Polsce zresztą przestępczość nieletnich spada od lat, a paradoksalnie coraz surowiej ich karzemy. Mamy polityczną socjotechnikę w wykonaniu rządzących. Obniżenie wieku karalności, pozwolenie na zakuwanie w kajdanki, zamykanie w izolatce, zakładanie pasów bezpieczeństwa. Wszystko to nie służy resocjalizacji dziecka, tylko zniewoleniu.

Smutne, że to zdobyło – mam nadzieję, że tylko wybiórcze, ale jednak jakieś – uznanie społeczne, o czym świadczy mała skala protestów przy wprowadzaniu ustawy w życie.

KAŻDY W POLSCE JEST EKSPERTEM OD WYCHOWANIA

M.M.: Ponieśliśmy klęskę jako dorośli. Ja nie uczę mechanika samochodowego, jak naprawiać mój samochód, bo ufam, że zrobi to jak najlepiej. Nie rozumiem, czemu każdy w Polsce jest ekspertem od wychowania, edukacji, resocjalizacji. Musimy to ukrócić.

Mówiąc o pedagogii zniszczenia miałam też na myśli dorobek pedagogów resocjalizacyjnych, którzy od lat 70. XX wieku tworzyli zręby nowoczesnej nauki. Dziecko mające problemy z dostosowaniem się do norm społecznych wychowuje się i socjalizuje w takich warunkach, by w dorosłości zafunkcjonowało nie szkodząc sobie i innym. Ono potrzebuje specjalnych metod wychowawczych, wypracowanych na gruncie teorii i praktyki resocjalizacyjnej.

Ustawa pogrzebała całą tę spuściznę. Politycy użyli narzędzia populistycznego, bo społeczeństwo jako masa łatwo działa zerojedynkowo. A problem pojawia się już, gdy jedenastoletnie dziecko nie idzie do szkoły, bo wstydzi się butów, jest głodne, albo zwyczajnie mu się nie chce.

W tym ostatnim przypadku może to dotyczyć dziecka każdego z nas. I wtedy to moje jedenastoletnie dziecko o godzinie szóstej rano policja w moim własnym domu zakuje w kajdanki i wywiezie, nie mówiąc mi gdzie. Ustawa na to zezwala. Poza tym: jakim my językiem mówimy o dzieciach? Bandyta, zbir, przestępca, łobuz, chuligan – uprzedmiotowienie i przemoc zaczynają się od języka. Sprawa jest bardzo poważna. Ponieśliśmy porażkę.

Wesprzyj Więź

Małgorzata Michel – prof. nadzw., dr hab. nauk społecznych w dyscyplinie pedagogika, pedagożka resocjalizacyjna, mediatorka, streetworkerka, absolwentka warsztatów: „Bulding resilience” organizowanych prze Cohen-Harris Resilience Center Association for Children at Risk, działaczka społeczna, aktywistka lokalna. Na co dzień pracuje na Uniwersytecie Jagiellońskim, prowadzi Koło Naukowe Pedagogów Resocjalizacyjnych. Badaczka aktywności gangów młodzieżowych i dzieci na ulicy w nurcie Urban Studies. Autorka wielu szkoleń z zakresu profilaktyki zachowań ryzykownych skierowanych do nauczycieli, pedagogów, wychowawców, pracowników socjalnych, rodziców i młodzieży. Autorka książek dotyczące lokalnego systemu profilaktyki i resocjalizacji nieletnich, streetworkingu oraz gangów młodzieżowych, m. in. „Lokalny system Profilaktyki społecznej i resocjalizacji nieletnich”, „Gry uliczne w wykluczenie społeczne w przestrzeni miejskiej. Perspektywa resocjalizacyjna”. Autorka kilkudziesięciu artykułów z zakresu przestępczości nieletnich, grup pseudokibiców i gangów młodzieżowych, bezpieczeństwa lokalnego w kontekście aktywności młodzieży. Współpracuje jako ekspertka z organizacjami pozarządowymi i streetworkerami oraz działającymi na rzecz bezpieczeństwa, m. in. Instytut Bezpieczeństwa Społecznego, Federacja Organizacji Streetworkerskich.

Marek Konopczyński – prof. zw. dr hab., kierownik Katedry Pedagogiki Specjalnej i Działań Twórczych oraz Zakładu Twórczej Resocjalizacji w Uniwersytecie w Białymstoku. W latach 2015–2020 Wiceprzewodniczący Sekcji Pedagogiki Resocjalizacyjnej KNP PAN. Redaktor Naczelny Półrocznika „Polish Journal of Social Rehabilitation”. Prezes AZS Warszawa i członek ZG AZS. Autor monografii naukowych, redaktor i współredaktor książek, autor ponad 250 rozpraw i artykułów opublikowanych w polskich i zagranicznych periodykach naukowych poświęconych prawnym, psychologicznym, socjologicznym, pedagogicznym problemom zjawisk normy i patologii społecznej, wychowania i edukacji, przestępczości, profilaktyki społecznej, resocjalizacji, penitencjarystyki, przestrzegania praw człowieka, praw dziecka, praw obywatelskich.

Przeczytaj też: Karanie, nie wychowywanie. Czy nową ustawę o wspieraniu i resocjalizacji nieletnich pisał ktoś zatrudniony w więzieniu?

Podziel się

10
5
Wiadomość

Człowiek podobnie jak wszystkie istoty żywe jest zaprogramowany genetycznie na ochronę własnego potomstwa. Naszym nadrzędnym celem jest przedłużenie gatunku i w zasadzie wszystko jest temu w przyrodzie podporządkowane. Ostatnio mocno weszliśmy w tryby kodyfikowania każdej sfery naszego życia. Regulujemy każdą sferę naszej egzystencji. Im bardziej “cywilizowane” społeczeństwo tym mocniej wchodzi w sferę prywatną, osobistą obywatela. Efekty są aż nadto widoczne, a oczywistym skutkiem tego jest drastyczny spadek urodzeń i starzenie się społeczeństw. Dziecko nie jest tak łatwo “zabić”, powiedział pewien lekarz pediatra nadopiekuńczej matce hipochondryczce. To nie jest cherubinek ani niewinny aniołek. Wykorzysta każdą słabość dorosłego, nie spocznie w testowaniu granic, które może bezkarnie przesunąć. Jest pod pieczą i uzależniony egzystencjalnie od opiekuna, który za niego odpowiada. Z tego wynika jego podporządkowana rola w rodzinie i społeczeństwie. Niedawno w którejś ze szkól uczniowie urządzili sobie lincz na nauczycielce podczas lekcji. Transmitowali na żywo swe dokonania na Tik-Toku. Zapytałem kiedyś synoweą, dlaczego nie chce wrócić do pracy w szkole, choć ze względu na posiadane kwalifikacje otrzymuje dożo propozycji. Nie będzie z siebie robić ofiary losu, powiada. Tam pracują sami starzy i miernoty bez ambicji. Tu dochodzimy do sedna, mianowicie normalnej relacji a patologii. Tę normalną relacje zakłóca ingerencja prawna państwa i kościoła jak i wszelkiego rodzaju instytucji karmiących się naprawianiem świata.

~Dla naszych poglądów nie ma alternatywy. Nie ma poważnych poglądów innych niż nasze. Wyróżniamy się tym, że nasze argumenty nie mają żadnych słabych stron nad którymi byłaby potrzebna jakaś autorefleksja. Za prawami nie mogą iść żadne wymagania/obowiązki – to byłoby nieetyczne wiązać jedno i drugie. To się kiedyś zobaczy, jakie będą konsekwencje wcielenia w życie naszych poglądów – dziś nie ma to znaczenia. Liczy się tylko etyka przekonań, nie odpowiedzialności. Kto nie z nami, ten drań albo ciemniak.~

Dzieci nie widzialne .Może mój problem nie jest aż tak drastyczny jak Kamilka .Ale nasze społeczeństwo cały czas boi się .Instytucje które powinny dzieci chronić i być wyczulone A ja mam przykład w swoim życiu zupełnie odwrotny .PCPR przyglądają się z perfidnym uśmiechem jak dzieci cierpią .Proszę sobie wyobrazić że w odpowiedzi otrzymałam taki tekst .Jeżeli nie przestaną drążyć tematu R.Z to nigdy nie zobaczę już dziecka .Rzecznik ?Byłam osobiście z córka która przeszła przez coś czego nie doznała ze strony rodziny .I to nie było bicie .Zastraszanie brak dostępu do specjalisty .Cóż w wielu przypadkach i tutaj potężny błąd nie słucha się dzieci .To one powinny za każdym razem kiedy ktoś sygnalizuje nieprawidłowości być wysłuchane natychmiast nie kiedy będą już umierające kiedy będą miały połamane rączki .Gdyby wtedy w sprawie Kamilka wezwano by dziecko i dołożono by starań by mogło porozmawiać z kimś takim jak psycholog czy psychiatra może to nie doprowadziło by do takiego stanu .Nikt nie słucha nikt nie chce chyba słuchać. Dwa razy przecież mops wniósł sprawę do sądu i co .Nic sędzia nie widział dziecka nie rozmawiał z nim już nie mówiąc o specjalistach którzy powinni być dopuszczani natychmiast do rozmów z dziećmi .