„Kiedy nie usiłujemy za wszelką cenę wyrazić niewyrażalnego, nic się wtedy nie traci i niewyrażalne zostaje niewyrażalnie zawarte w tym, co wyrażone” – powiedział Wittgenstein. Trzeba tylko słuchać, ćwiczyć uważność i pokorę, zachwyt i wdzięczność, również za niewyrażalne spotkania z mądrymi i dobrymi ludźmi.
Umarli oni wszyscy, właściwie przed chwilą. Czy sprawdzą się na nich gorzkie słowa Miłosza o zapadaniu się epok, nieubłaganym znikaniu klimatów ściśle powiązanych z promieniowaniem osobowości ludzi tworzących te epoki? Według pana Czesława do prawdziwej historii sławnych niegdyś osobowości nie mamy dostępu. Ludzie ci bowiem przypominają teraz leżące na dnie kufra lalki z liońskich ulicznych spektakli. A ich koneksje, zależności, przymierza, przyjaźnie, niechęci, smaki i niesmaki – cała ta ludzka interakcyjność spoczywa wraz z nimi nieruchomo w postaci zaplątanych w gordyjski węzeł sznurków, które przecież jeszcze przed chwilą wprawiały w ruch ich dusze i ciała.
Kto opowiada o klimatach przeszłości, zderza się nieubłaganie nie tylko z zawodną pamięcią, subiektywnością spojrzenia, ale nade wszystko z niemożnością przekazu, zawodnością języka. To jakby, przepraszam, tłumaczyć szerokiej publice niebiańskość dżemu truskawkowego, śledzi w oliwie czy mrożonej wódki. No, nie da się.
Klemens von Metternich zapytany o wiek XVIII nie wdawał się w dyskusje, pokiwał tylko głową i powiedział: „Na wspomnienie tego wieku ludzie będą się jeszcze oblizywać”. Będą, ale prawdziwego jego smaku nie przekażą.
Wyobraziłem sobie, że na minutkę zastąpiłem Wiktora Rubena z „Panien z Wilka” podczas jego piknikowania z Tuniem nad kaczymi stawami. Tunio, symbol pełnej obietnic wykluwającej się przyszłości, zadaje mi z lekką irytacją w głosie to zniecierpliwione pytanie: „Ale dlaczego ty ciągle wspominasz?”. Dlaczego, Tuniu? Z wdzięczności.
Tak, przedstawienie skończone, plątanina sznurków, nieruchomość, ciemność i chłód kufra, ale przecież to nie cała prawda o naszym obcowaniu z innymi z czasu zaprzeszłego. Joanna Pollakówna ma jaśniejszą od Miłoszowej animy duszę i do kufra nie zagląda, bo i po co, skoro ludzie i tak wzajem się od siebie „zabarwiają”.
Pisała niegdyś z niezwykłym optymizmem, że zabarwiają się w swoim myśleniu, jakimś intelektualno-kulturalnym sposobie bycia, allure. Że tworzy to jakby impresjonistyczną współgrę barwnych punktów, zbijających się w nową, a przecież bez tych indywidualnych pigmentów niedającą się pomyśleć, jakość kolorystyczną.
Jeśli więc spotkaliśmy w swoim życiu ludzi wielkich, mądrych i dobrych, nie wstydźmy się o tym mówić, nie obawiajmy się oskarżeń o pretensjonalność lub pokpiwania z naszej intelektualnej bladej cery, świadczącej o słabej zdolności asymilacji i intelektualnej podrzędności w tej grze zabarwień. Nawet jeśli nie pociągnęliśmy dalej, nie rozwinęliśmy twórczo dokonań tych kolosów, to przecież i tak ich obecność w naszym życiu jest kluczowa: szlachetni, wielcy podtrzymują nas – jak powiedział poeta – nawiedzają nas i prowadzą dalej. Z nich bierze się miara prac do spełnienia, spodziewań się, planów. Czy to mało dla nas, mniej obdarowanych? Stąd wdzięczność.
Jeden zatem z krakowskich wieczorów. Wchodzi z chłodu na klasztorne krużganki przy Stolarskiej 12, a szalik ma czerwony, zawieszony na szyi niczym kapłańską stułę. Potem stromymi schodkami wyżej i wyżej, aż wreszcie otwiera się przed nim sklepiona sala, gdzie parzą herbatę i piją kawę z kawałkiem cwibaka. Wajda. Opowiada o niskim słońcu, błyszczących w nim czakach i pięknych koniach. Aktorów chyba nie lubił. Nagle zapomniał o malarstwie i o nas i mówi: „Ludzie tak ten świat rozchwiali, tak rozchwiali strasznie”. „A więc koniec” – odzywa się z kąta młody zakonny apokaliptyk. – „Nie, nie koniec – budzi się Wajda – teraz będą go na wyścigi podpierać”.
Podpierać świat. Tak jak Ted Mazowiecki tego pochmurnego popołudnia. Nie gościliśmy go na herbatce, bo podpierał świat i choć z charakteru żółw, nie miał czasu. Ogon milicyjny złożony ze smutnych panów zostawił przed furtą na chłodzie. Teda zaprosiliśmy do auli na parterze, żeby nie tracić bezcennych chwil na wdrapywanie się po stromych schodkach. Ted więc siedział w swoim sfatygowanym płaszczu à la porucznik Columbo na katedrze, otoczony spragnionymi politycznych wiadomości młodymi kaznodziejami. Nie chcieliśmy go jednak wypuścić na głodniaka i szybko z kuchni klasztornej przynieśliśmy ogromną misę makaronu z sosem pomidorowym.
Tak, dobroć czasami chadza z głupotą, bo jakże on te kluchy miał jeść na oczach wszystkich, siedząc na takich wysokościach? Ale jadł, dzielnie walczył z ich długością i niebezpiecznym dla koszuli i krawatu sosem.
Nie był to wykład, raczej pomrukiwanie. Tak, kładł te pomruki niczym woskową pieczęć na naszych pytaniach z gatunku retorycznych. Byliśmy bardzo zadowoleni i dumni, że zgadza się z nami. A później sobie zapalił. Ten spokojny niebieski dymek był dla mnie w tamtych ciężkich czasach najlepszym kazaniem o ufności.
Znów wieczór i zachodzi do nas Stefan Kisielewski o ruchliwej twarzy zatroskanego o swoją intelektualną spiżarnię chomika, który doskonale oddziela ziarno od plew. I w jednym momencie potrafi przeobrazić się w pełnego grozy tygrysa – zabójcę rozrywającego na strzępy irracjonalne ględzenie. Bo kiedy młody Mrożek wybrzydzał nad kapitalistycznym Cannes, chomikotygrys poczęstował go prawym sierpowym: „Byłeś pan w Cannes?”. „No, nie byłem. „No to co pan p…”.
Na tym spotkaniu siedzieliśmy cicho, bo nie byliśmy nie tylko w Cannes. Respekt. A przecież nie zawsze wieczorami było o polityce. Żychiewicz próbował na nas swojej prozy i czytał nam powstający właśnie szkic o Jozafacie Kuncewiczu. I był w tym swoim nonszalanckim sposobie czytania jak sam Saul Bellow, który na scenę wchodził w płaszczu i kapeluszu, czytał godzinę swoją prozę, schodził ze sceny, inkasował honorarium i wychodził.
Żychiewicz pewnie podejrzewał, że nam, niewinnym, nawet do głowy nie przyjdzie, że mówimy prozą. I składał nam miłosiernie daninę ze swojego czasu. Miłosierdzie i danina? I owszem, ale nie oznacza to bratania się i rozbrajającej pisarskie przesłanie komitywy, do której tak często dąży proboszczowska strona. A tej lekcji udzielił nam malutki, filigranowy i żywy jak srebro Julian Stryjkowski. Boże Jedyny, jakże się on wydarł na pewnego pysznego braciszka, który pełną pasji mowę Stryja zbył tłustawym a świętym: „Bóg zapłać, Bóg zapłać, dobry człowieku”.
Dyskretnie defilują wieczorami ci, którzy wtedy nas uczyli, a dziś są umarli. Chce się zakrzyknąć: Quelle délice! Jaka procesja! Bo i Jerzy Turowicz z miną mądrego lisa, i Ziuta Hennelowa heroicznie niepoddająca się nakazom mody, Stefan Swieżawski z żoną Maryś, Stanisław Stomma i Krzyś Śliwiński (prawdziwy profesor Muchołapski na afrykańskich uniwersytetach), ksiądz Tadeusz Fedorowicz (brat księdza Alego i dobrowolny zesłaniec za Ural), malarze Boruta i Borowski, aktorzy Teatru Starego i Ósmego Dnia. I wreszcie pan Jacek – ułan, taternik, historyk sztuki. Orle oczy i wojenna szrama na policzku.
Zjechał właśnie do Krakowa po kolejnym zagranicznym sympozjum, a my zachodzimy w głowę, jak Woźniakowski wiąże ten piękny foulard pod szyją. Dziś nie będzie dla nas Burckhardtem ani Muratowem, ani słowa o Florencji i synach Piotra Podagryka. Dziś będzie panem Jackiem, który uczestniczył w studyjnej projekcji Stalkera Andrieja Tarkowskiego. Nocne pochody, szarże i konspiracja, użeranie się z cenzurą bezwzględnie świadczą o odwadze tego człowieka, ale opowiedzenie młodym słuchaczom zakręconego totalnie Tarkowskiego, gdy ma się do dyspozycji tylko dwie szlachetne dłonie i głos?! To już może wyglądać na przeszarżowanie ocierające się o samobójstwo.
A jednak nas zaczarował. I nagle nasza herbaciarnia przemieniła się w „Stare kino” już nie Stanisława Janickiego, ale pana Jacka. A każdy z nas oczami wyobraźni obserwował kolejne wyczarowywane gestem i głosem sceny. Nie zdziwilibyśmy się wcale, gdyby z kąta dochodzić zaczęło terkotanie projektora.
Miał nas na widelcu, na pazurku, w garści. Jego narracja była pedagogiczna, bo miała na celu przekonać nas, że wszystko w kulturze jest aluzją do czegoś, odwołaniem się do zastanego, że nie wszystko zaczyna się od nas. W pewnym momencie pan Jacek wypowiedział taką frazę, dobrze ten moment zapamiętałem: „I leci przez mokradła i błota czarny pies, imponujący, niezwykły obraz, leci ten pies, leci, przystaje nad tym leżącym człowiekiem i… nie wiem, co to może oznaczać”.
Tak powiedział, a przecież mógł się gracko wywinąć, bo psów widział setki na freskach, deskach, arrasach i malarskich płótnach. Kontemplował i te gończe ze średniowiecznych polowań, i te do towarzystwa z wirydarza weneckich kurtyzan, biblijne, z grona pocieszycieli Łazarza, i włóczące się za Tobiaszem, kręcące ogonem bez biblijnego sensu, po prostu psie, radosne.
Pan Jacek był uczciwy. Nie sztukował, nie nadrabiał, nie szukał na gwałt w swojej przygniatającej erudycji składnej odpowiedzi. Ale ja inną naukę wtedy odebrałem z ogromną wdzięcznością. Naukę tak potrzebną w kontemplacji. Czasami trzeba powiedzieć: „nie wiem”, jak pan Jacek, jak abba Józef pytany przez abbę Antoniego o znaczenie dość trudnego fragmentu Pisma.
Trzeba powiedzieć: „nie wiem”, kiedy stajemy przed niewyrażalnym, i zostawić niewyrażalne w spokoju. Choć na chwilę, bo to ono wyznacza nam spotkanie. Trzeba poczekać i dać się odsłonić prawdzie. Brzmi to jak bluźnierstwo w naszych eksperckich czasach. Ale nie wpadajmy w panikę.
„Kiedy nie usiłujemy za wszelką cenę wyrazić niewyrażalnego, nic się wtedy nie traci i niewyrażalne zostaje niewyrażalnie zawarte w tym, co wyrażone” – powiedział przecież Wittgenstein. Trzeba tylko słuchać, ćwiczyć uważność i pokorę, zachwyt i wdzięczność, również za te niewyrażalne spotkania z mądrymi i dobrymi ludźmi, którzy wpłynęli na nas i nas zabarwili. Czy mieli tego świadomość? Przecież w istocie nic nie wiemy o wartości tego, co próbujemy dać. I tak jest dobrze.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” wiosna 2023