To trochę literatura faktu, trochę fikcja, ale równocześnie ani jedno, ani drugie, lecz… tytułowa, brzmiąca jak oksymoron, „powieść z życia”, która jest żmudnym dopowiadaniem. Jakby autor chciał powiedzieć: fakt, że ich (śladowo!) pamiętam, jest niezbitym dowodem ich istnienia.
Andrzej Mencwel, Powieść z życia. Strona ojca, Nisza, Warszawa 2022, 429 s.
Okładka tej książki sugeruje, że jest to nostalgiczna opowieść o świecie dzieciństwa – znajduje się na niej konwencjonalne zdjęcie z pierwszej komunii, na którym widoczni są ojciec i syn. Nie od razu dostrzec można, że jest ono niekompletne – jego część została wycięta.
Powieść z życia Andrzeja Mencwela ma mieć trzy tomy i być próbą rekonstrukcji losów jego najbliższej rodziny, spisaną z trzech różnych stron. Strona ojca jest częścią pierwszą. Jak informuje wydawca, mają jeszcze powstać: Strona matki i W swoją stronę. Poważne zamierzenie, gdy tymczasem od razu na wstępie autor pisze: „Mama moja zmarła wraz z moim urodzeniem, nie znałem jej, gdyż jej nie poznałem, z ojcem, który dożył wieku słusznego, rozstałem się bardzo dawno temu, dekady przed jego śmiercią”.
Od razu rodzi się więc pytanie, ile w przypadku takiej niemal sierocej doli można mieć wspomnień o rodzicach, ile faktów do przytoczenia? Tymczasem tylko na temat „strony ojca” autorowi udało się zapisać ponad czterysta stron!
W stronę ojca
Wiele było czynników, które dodatkowo komplikowały tę pracę. Po pierwsze czas zrobił swoje i pozacierał ślady minionych wydarzeń. Ponadto zadanie to było tym trudniejsze, że rzecz dotyczy rodziny dysfunkcyjnej, od której autor niegdyś uciekał, a zachowane wspomnienia to często zapis minionych traum, tym chętniej niegdyś wyrzucanych z pamięci. Przypominanie ich nie ma w sobie nic ze słodyczy sielankowych obrazków z dzieciństwa, są jak dalekie echa zdarzeń trudnych i niezrozumiałych. Zjawiają się w tej książce w postaci drobnych epizodów, ułamków zdarzeń, które autor obudowuje komentarzami, dociekaniami, domniemaniami.
To nie jest rekonstrukcja przeszłości rodzinnej, tu nawet nie przestrzega się chronologii zdarzeń, to są rozbłyski pamięci, które za sprawą licznych dygresji i konfabulacji, wspartych erudycją autora – wybitnego historyka literatury i kultury polskiej – stają się fragmentem większej całości. I to z nich zrodziła się ta wielostronicowa narracja – trochę literatura faktu, trochę fikcja, ale równocześnie ani jedna, ani druga, lecz… tytułowa, brzmiąca jak oksymoron, „powieść z życia”.
W dobie Wikipedii z tych czterystu stron można by wypreparować kilkuzdaniowy biogram. Ojciec autora, Antoni Mencwel, był Wielkopolaninem, synem wiejskiego krawca z podpoznańskiej wsi, rekrutem w armii pruskiej podczas pierwszej wojny, tuż po niej – w tym samym mundurze, tylko z wyprutymi naszywkami i dopiętą biało-czerwoną kokardką – powstańcem wielkopolskim, walczącym o polskość tych ziem, następnie obrońcą młodej Polski przed nawałnicą bolszewicką.
Jest to „biografia niemożliwa”, w której emocje nie znajdują uzasadnienia w faktach, bo ich nie ma w pamięci
W II Rzeczypospolitej miał swój warsztat krawiecki w Rawiczu. O sile jego uczuć patriotycznych świadczy fakt, że jako niemłody już mężczyzna uczestniczył potem także w kampanii wrześniowej 1939 r., broniąc Warszawy w krwawej bitwie pod Łomiankami. Po powrocie do Rawicza, włączonego już – jak cała Wielkopolska – do Rzeszy, jako „element propolski” stał się ofiarą Intelligenzaktion. Wypędzony wraz z żoną i dwiema córkami do Generalnej Guberni, schronienie znalazł w Tarnobrzegu, w domu opuszczonym chwilę wcześniej przez wypędzonych z kolei na wschód Żydów (tu przyjdzie na świat syn Andrzej, a żona umrze przy porodzie).
Po wojnie był z kolei jednym z organizatorów życia na „ziemiach odzyskanych”, z „pożydowskiego” przenosząc się (z nową żoną) na „poniemieckie” – w Jeleniej Górze przejmując mieszkanie i warsztat krawiecki opuszczone przez jego kolegę po fachu. W latach 40. XX w. był tam właścicielem (do czasu „wojny o handel”) „pierwszorzędnego zakładu krawieckiego «Elegancja»” i działaczem samorządowym.
Biogram taki mógłby starczyć niejednemu na opisanie heroicznej wersji bytu swego przodka, a efekt dodatkowo można by wzmocnić jednym ze zdjęć z domowego archiwum. Antoni, powstaniec wielkopolski w szarym mundurze, ułańskiej czapce i z szablą w dłoni – wizerunek odsyłający raczej do szlacheckiego niż do rzeczywistego, włościańskiego rodowodu. W aneksie można by jeszcze uwypuklić i podkreślić tę konsekwentną postawę propolską, nieoczywistą dla ludzi pogranicza.
„Mencwelów w Niemczech we wszystkich ich odmianach jest nieporównanie więcej” – pisze autor, twierdząc, że w tym przywiązaniu do Polski ważną rolę odegrał ojciec ojca, wiejski „partacz” – co nie oznacza marnego, lecz niezrzeszonego, czyli niezależnego od struktur zaborczych, rzemieślnika, budującego dom, niczym Drzymała swój wóz, w sporze z pruską biurokracją. Wychował on syna w takim duchu, że ten zameldował się potem na wszystkich frontach walki o polskość.
I do tego mogłoby się ograniczyć to pisanie, które umieszczone w Wikipedii powielałoby zacny stereotyp Polaka w XX wieku. Jedna strona zamiast ponad czterystu. Reszta to wielki przypis nieprzystający do tego „uładzonego życiorysu”.
Ten mur, który budowaliśmy razem
„Dlaczego akurat w ten mroczny i deszczowy paryski poranek przypomniał mi się ojciec?”– brzmi pierwsze zdanie książki. Treścią tego wspomnienia jest scena z pogrzebu ojca, gdy syn wkłada osobiście zmarłego do trumny, w przedziwnym akcie intymności z nielubianym wcześniej ojcem. Początkiem opowieści stał się więc koniec. „Ten oto żywy obraz martwego ojca, moje ostatnie z nim pożegnanie, ujrzałem wzrokiem wewnętrznym […] i postanowiłem wrócić do mojej chłopięcej Kotliny, aby odpowiedzieć na to wezwanie, jakim stał się dla mnie paryski zwid”.
I uruchomił się proces wygrzebywania z pamięci wspomnień. O ile jednak przy naukowej rekonstrukcji czyjejś biografii na podstawie dokumentów, fotografii, świadectw można porządkować ją przy pomocy chronologii wydarzeń, tu trzeba się było odwołać do pamięci dziecka, bo tylko jako dziecko autor dzielił z ojcem swój los – a ta nie jest systematyczna. Dlatego świat tej opowieści rozsypuje się w mnogość rozbłyskujących w mrokach niepamięci fleszy, które zjawiają się z niebytu i w niebyt pogrążają. Konstrukcja tej książki jest odzwierciedleniem tego procesu przypominania sobie. Jakiś szczegół, jakiś obraz, który raptem staje przed oczyma, otwiera jakąś szczelinę, przez którą wdziera się przeszłość.
Okresem najczęściej przywoływanym jest kilkuletni pobyt z ojcem i jego nową rodziną w Jeleniej Górze. Siostry, już dorosłe, opuściły ich, a raczej uciekły, i nigdy potem nie chciały do tego wracać, mały Andrzej zaś mieszkał razem z drugą żoną ojca i jej synem Rysiem. I należy rozumieć, że nic tam nie układało się dobrze, ale nie doczekamy się szczegółowej analizy tych toksycznych relacji. Wspomina się, że awantury wybuchały często, ale się ich nie przytacza, a natury tych konfliktów autor nie umie opisać ani wytłumaczyć. Są i drastyczniejsze echa: „Jakaś siekiera się odzywała, ktoś się na kogoś nią zamierzył”.
Potem i ta rodzina się rozpadła, a Andrzej przeszedł pod opiekę jednej z sióstr, nie chcąc więcej mieszkać z ojcem. „Rozeszliśmy się wszyscy w obce sobie, nierzadko wrogie strony, aż do unicestwienia, zatarcia w pamięci wszelkich śladów istnienia bliskiej niegdyś osoby”. Ile musiało być wcześniej traumatycznych zdarzeń, skoro dziewięcioletni raptem syn pożegnał się ze swym ojcem, by potem przez dekady się z nim nie widzieć?
A jest tylko „wspomnienie rozstania będącego dla mnie początkiem zerwania” – podróż do Żar, gdzie mieszkała siostra, która odtąd miała mieć pieczę nad chłopcem i rozmowa z ojcem, który próbuje się tłumaczyć: wódka, łzy, wrażenie niedołęstwa. I chłód dziecka… Mottem tej książki jest fragment wiersza Tadeusza Różewicza Mur:
Przez ten mur który
budowaliśmy razem z dnia na dzień
dorzucając słowo do milczenia
przez ten mur
przebić się nie możemy […]
nawet łzy uciekają
w głąb naszych ciał
„Nikt z tej katastrofy nie wyszedł psychicznie nietknięty – pisze Mencwel –wszystkich poraniła tak znacznie, że z odczuwalnymi bliznami schodzili z tego świata, a ja tym pisaniem nadal usiłuję siebie zaleczyć”. Rozdział, z którego pochodzą te cytaty, zatytułowany został Wiwisekcja martwicy.
„W końcu wszyscy, obie córki i syn, raz jeden jedyny w ich dorosłym życiu spotkali się z ojcem – na jego pogrzebie. A ja mylnie sądziłem, że aktem tym pożegnałem się z nim na zawsze”. Tymczasem jest on coraz bardziej obecny, każąc zapełniać ponad czterysta stron książki i skłaniając autora do zamieszczenia na końcu poruszającego listu do nieobecnego. Ta Powieść z życia to jest „biografia niemożliwa”, w której emocje nie znajdują uzasadnienia w faktach, bo ich nie ma w pamięci.
Szorstka czułość
Gdy Mencwel rekonstruuje prawie z niczego złe relacje panujące w swojej „rodzinie-nie-rodzinie”, z pozoru sili się na obiektywizm. „Zadaniem moim – deklaruje – nie są sentymentalne wspomnienia, lecz beznamiętna, analityczna praca nad tytułową Stroną ojca i chłodna, przeto racjonalna jej wiwisekcja”. Czyżby? W tej opowieści jest wiele sylwetek, kreślonych wprawdzie bardzo skrótowo, ale na tyle wyraziście, by dostrzec nie tylko ich niezwykły los, ale i głód uczuć. O deficycie czułości w tej rodzinie świadczy choćby jeden mikroskopijny epizod wydobyty z pamięci i rozpisany metodą dygresji w cały obszerny rozdział zatytułowany Cudowna noc.
Owej nocy kilkuletni wówczas autor wstał, by się napić wody, a przemierzając w ciemności odległość między swoim łóżkiem a kuchnią, dostrzegł kilka szczegółów: wyłoniony dzięki księżycowej poświacie fragment obrazu Adolfa Dresslera, zlew kuchenny, wreszcie klamkę w drzwiach pokoju jego „przyszywanego”, dziesięć lat od niego starszego brata, Rysia, syna macochy. „Cudowność” polegała na tym, że gdy stanąwszy na progu tego pokoju, mały Andrzej ośmielił się uchylić drzwi, za nimi czekał już na niego obudzony Rysio i obaj przytulili się do siebie. Należy rozumieć, że ani wcześniej, ani później podobna „cudowność” nie miała miejsca. Równocześnie pamięć o tym, z którym tamtej nocy tajemnie „zbratał się” w uścisku, zatarła się zupełnie. Pisze: „Bywało przecież, że tropiłem ślady różnych zmarłych osób w archiwach krajowych i zagranicznych, nawet zaoceanicznych i potrafiłem zajadle trzymać się tropu, niczym pies gończy. Brata swego natomiast prześlepiłem, jakby go nigdy na świecie nie było, dopiero teraz badam, co nas tak dopadło, że wszelki ślad po nim zaginął”.
Studiując obrazy śmierci, czy to swoich najbliższych, czy obcych, Mencwel stale mówi o „zanikaniu” – „Jakby on nie tylko zmarł, ale i zanikał”
Owszem, jest jeszcze jedno o nim wspomnienie, wskazujące na dramat tamtego chłopaka i kolejny tej rodziny: to był jakiś atak padaczki? choroby psychicznej? – dość, że mały Andrzej obserwował sanitariuszy, którzy odziali Rysia miotającego się i wrzeszczącego w kaftan bezpieczeństwa i odwieźli do szpitala psychiatrycznego: „I nigdy więcej go nie ujrzałem”.Jedynym śladem jego istnienia jest w archiwum rodzinnym fotografia małego Andrzeja z napisem kulfonami na odwrocie: „Kochanemu Rysiowi na pamiątkę, Andrzej”.
Podobnie jest z odtwarzanym niemal z niczego wizerunkiem niani, z którą przez kilka lat w domu w Jeleniej Górze dzielił pokój. I jej ledwo naszkicowany portret ujawnia przywoływaną po dekadach tkliwość. I tu rozpoczyna się od detalu – książeczki Wilhelma Buscha Max und Moritz, dość makabrycznych rymowanek, zapisanych na dodatek w nieznanym małemu Andrzejowi języku niemieckim. Zapamiętany dwuwiersz: Ach, das war ein schlimmes Ding, / Wie es Max und Moritz ging jest jak tajemne zaklęcie wywołujące ducha. O niani pisze: „Nie wiem, jakiego była pochodzenia i jakiej konfesji, nie wiem też, kiedy się urodziła, kim byli jej rodzice, gdzie kończyła szkołę i jaki miała zawód, nie znam męża, jeśli była mężatką, ani losu potomstwa, gdyby je miała. Nie pozostawiła żadnych znaków podlegających utrwaleniu, […] nic więcej ponad istnienie w pamięci tych, którym wyświadczyło się dobro”.
Ten brak jakiejkolwiek wiedzy o niej wynika nie tylko z faktu, że autor był wtedy dzieckiem, lecz także z tego, że jest to los naznaczony wojną i jej skutkami. Mieszkanka zachodniego pogranicza, Niemka lub niemieckojęzyczna Czeszka czy Ślązaczka, wygnana ze swojego poprzedniego życia, zapewne utraciwszy rodzinę, ograbiona, osierocona i bezdomna, pojawiła się w rodzinie polskich przesiedleńców (którzy wcześniej, przypomnijmy, za sprawą jej ziomków utracili swój dom w Rawiczu), aby tu zyskać dach nad głową, wikt i opierunek, za cenę opieki nad cudzym niekochanym dzieckiem. Po kilku zaś latach zniknęła, zmuszona do ostatecznego opuszczenia swego Heimatu, w ramach wysiedleń z „ziem odzyskanych”. Pojawiła się z wygnania i w wygnanie zniknęła, podwójnie ukarana przez los i tych, którzy sieją zamęt w świecie.
W archiwum rodzinnym Mencwelów przechowywany jest dokument wydany ich rodzinie przez niemieckojęzycznych pobratymców niani, który zwie się „rozkaz wydalenia” i który zmusił ich do wyjazdu z Rawicza w październiku 1939 roku. Potem to nianią miotał los – wszyscy w tej opowieści mogliby legitymować się takim dokumentem. Wiek XX odcisnął potężne piętno na każdej z opisywanych tu postaci. I choć autor pisze, że „Przedmiotem tej wiwisekcji nie jest historia światowa, lecz rodzinna” – to przez cały czas przez tę narrację przeziera dramat tamtych czasów.
Anamneza
To pojawianie się znikąd i znikanie donikąd, charakteryzujące los wielu opisywanych tu postaci i stanowiące podstawę poetyki tej „powieści z życia”, można interpretować zarówno historycznie, jak i ontologicznie. Z jednej strony po ludziach pozostają fascynujące autora strzępy materii: szkielet, maska pośmiertna – dowody rzeczowe znikomości i, jakby to powiedzieć, „zapis śmierci w ciele”, z drugiej: skrawki czyjegoś minionego bytu przywoływane w pamięci i emocjach innych, choć one też tak niewiele ocalają od zapomnienia.
Studiując obrazy śmierci, czy to swoich najbliższych, czy obcych, a także wszelkich historycznych „naddziadów”, Mencwel stale mówi o „zanikaniu” – „Jakby on nie tylko zmarł, ale i zanikał”. W podobnym duchu wyraża się o rozstaniu z tymi, przy których śmierci nie był, na przykład niani: „Jej pomniejszenie, wyciszenie, zamilczenie przeszło w ontologiczną znikomość”.
Równocześnie w innym miejscu powiada: „[…] prochy jej rozsiano po ziemi […]. Dlaczego tak myślę? Ponieważ w tym, że zatarła po sobie wszystkie prawie znaki, a pozostawiła tylko nikłe, lecz trwałe ślady w mej pamięci, nie widzę przypadku, domyślam się przesłania. Ślady te dają mi uczuciową pewność, przesłanie muszę dopowiadać”.
Jego Powieść z życia jest właśnie takim żmudnym dopowiadaniem. Jakby chciał powiedzieć: fakt, że ich (śladowo!) pamiętam, jest niezbitym dowodem ich istnienia: „Wierzę bowiem, że wszystkie głosy przeszłości […], zachowują się gdzieś nad nami lub pod nami. Zapewniają nas teraz, że tak zwana chmura obliczeniowa przejmuje wszelkie nasze dane […], dlaczego więc nie mogę wierzyć, że wszystkie minione głosy mają również swój wiekuisty obłok albo kamień? Kamień, tak, lepiej kamień – skała wieczności”.
Ta opowieść nie ma w sobie żadnej dostrzegalnej kompozycji, nie ma w niej porządkującej chronologii, a w narracji można dostrzec mnóstwo luk. Jedne epizody Opowieści z życia otrzymują wielowątkowe komentarze i przypisy, inne są pomijane, przemilczane, dopraszają się wyjaśnień. Ten mikroświat rodzinny zdaje się być rozsypanym zbiorem puzzli, które albo niezbyt do siebie pasują, albo są niekompletne.
Ten obraz bezradności w tworzeniu koherentnej całości wpisuje się w szerszy kontekst – po czasach, gdy wiedzę o przeszłości, z całą jej złożonością, próbowano pozbierać i skodyfikować w jakąś jednobrzmiącą wersję, przyszedł czas, gdy rozpada się ona na mikrohistorie.
Mencwel wie to najlepiej, pisząc o sobie i swoim pokoleniu: „[…] byliśmy ostatnimi emisariuszami manuskryptu, pisma odręcznego […]. Myśmy nie tylko z mnisim pietyzmem czernili własnoręcznie całe ryzy papieru […], ale też z pasją i zapamiętaniem, nieznużenie i zaciekle przedzieraliśmy się przez warstwice palimpsestów i zwojów apokryfów, zawiłości kodów i szyfrów, tekstów i kontekstów, przedzieraliśmy się ku prawdzie samej, ku istocie bytu, ku światłości świata. […] Teraz to już minęło, przynajmniej mnie minęło. Nie, nie pragnienie prawdy, istoty i światłości, lecz wiara, że zostały one gdzieś tam, w tych starych foliałach przez olbrzymów przeszłości zapisane, a my, ich karłowaci potomkowie, mamy obowiązek je odczytać, objaśnić i upowszechnić. Obawiam się, że wiara ta minęła także wielu moim uczonym rówieśnikom, należącym do ostatniej generacji skrybów w dziejach świata, a wraz z jej utratą porzucili oni przeważnie swoje dawne pragnienia prawdy, istoty i światłości, uznając, że istnieją tylko poglądy, punkty widzenia i narracje, pomiędzy którymi można dowolnie wybierać”.
Prawda, istota i światłość przeciekły skrybom przez ich zapracowane palce i teraz każą im przyglądać się jak najuważniej jedynie nieuporządkowanym, przypadkowym i często najzupełniej niezrozumiałym rozbłyskom pamięci, wyłaniającym się z chaosu przypomnieniom, będącym znakami jakiejś niedocieczonej całości.
„Anamneza, jednak anamneza – pisze Mencwel w innym miejscu – niczego tu nie wymyślam ani niczego już się nie uczę, lecz przypominam sobie to, co we mnie wmówione, wczytane lub wpojone, a przez rzekę czasu zalane, rozcieńczone i rozmyte”. „Tak tedy – powiada w swej Księdze mistrz anamnezy, Bruno Schulz – będziemy zbierali te aluzje, te ziemskie przybliżenia, te stacje i etapy po drogach naszego życia, jak ułamki potłuczonego zwierciadła. Będziemy zbierali po kawałku to, co jest jedno i niepodzielne”.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” wiosna 2023