Czy liberalizm, socjalizm i konserwatyzm – trzy poglądy zgłaszające dziś pretensje do tego, aby organizować świat wokół nas – mają moc tworzenia porywających narracji będących napędem dla myślenia o przyszłości? Czy dają wskazówki, które pozwolą nam ruszyć z martwego punktu?
W napisanej przez Josepha Conrada ponad sto lat temu Smudze cienia młody oficer, który obejmuje dowodzenie statkiem po śmierci kapitana, dociera w pewnym momencie do linii granicznej. Statek stoi w miejscu, ustał wiatr, załodze grozi wybuch malarii, morale spada. Nowy kapitan pełen obaw staje na mostku i wpatruje się w nocny widnokrąg. Tak opisuje to doświadczenie: „Nigdy, jak żyję, podobnej ciemności nie widziałem. Ogarniała ona nas zewsząd jak sadza, nie pozwalając zorientować się w położeniu, nie pozwalając nawet przeczuć, z której strony nadciąga niebezpieczeństwo”.
Dziś także zewsząd widać powody do niepokoju. Jest się czego bać. Może przyjadą tu na tych swoich tankach z literą Z? Może spuszczą na nas bombę? Może wyłączą nam prąd? Może ukradną wybory? A to jeszcze nie wszystko, bo poza zagrożeniami, które potrafimy nazwać, jest też coś gorszego od strachu, bo nieokreślonego. Lęk. Dopadła nas nieomal epidemia lęków. Poczucie końca czasów. Kolektywna niemoc. Brak nadziei. Trudno przedstawić jakiekolwiek pozytywne scenariusze. Ja nie umiem.
Prestiżowe czasopismo „Lancet” opublikowało w 2021 r. wyniki badań młodzieży w wieku 16–25 lat, pochodzącej z 10 krajów. 84% respondentów twierdzi, że odczuwa niepokój w związku ze zmianami klimatu. Ponad 83% młodych uważa, że zawiedliśmy w trosce o klimat. Około 50% twierdzi, że obawy te mają wpływ na ich codzienne funkcjonowanie. Jak my, dorośli, możemy się przed nimi wytłumaczyć? Oni chcą nam wykrzyczeć, że pokolenie ich rodziców trwoniło cenny czas, przejmując się tylko sobą, zamiast wykonywać manewry hamowania i uniku przed zbliżającą się katastrofą. Spadamy za szybko i jesteśmy już zbyt blisko ziemi. Nie wiadomo, czy zdążymy otworzyć spadochron. Zresztą nawet teraz nie bardzo mamy na to ochotę, bo jest jasne, że szarpnięcie mogłoby skutkować poważną niewygodą. Na to ciągle nie jesteśmy gotowi. Dlatego sprawy wyglądają ponuro.
Żyliśmy na kredyt własnych dzieci, które oswajają się z myślą, że będą musiały zmierzyć się z wyzwaniami większymi niż te będące doświadczeniem ich rodziców. Dziedziczą po nas mnóstwo zdobyczy i zasobów, ale też wyzwań i problemów, którym nie umieliśmy, a często nie chcieliśmy sprostać. My, dorośli, przez ostatnie kilkadziesiąt lat względnego pokoju i dobrobytu stworzyliśmy świat owszem, wygodny dla nas, ale też radykalnie niemożliwy do utrzymania w obecnym kształcie. Świat, w którym wciąż codziennie około miliarda osób chodzi spać głodnych, 50% populacji nie ma praktycznie nic, a 10% najzamożniejszych posiada prawie 80% globalnych zasobów bogactwa. To świat absurdu, świat źle urządzony – i to bynajmniej nie przez okrutnego Boga, ale przez jego niemądre, pazerne i często okrutne względem siebie dzieci.
Nie jest też wcale tak, że nie potrafiliśmy przewidzieć skutków własnej chciwości. Już 50 lat temu grupa młodych doktorantów z MIT opublikowała książkę pt. Granice wzrostu, w której za pomocą konkretnych liczb pokazywała, że owe granice naprawdę istnieją. Nie możemy zatem twierdzić, że nie wiedzieliśmy. Raczej nie chcieliśmy wiedzieć. Niestety dziś spełniają się smutne prognozy i modele sprzed 50 lat, i to mimo tego, że przygotowane były przez komputery, których łączna moc obliczeniowa była zapewne mniejsza od procesora sterującego naszym robotem sprzątającym w salonie.
Oczywiście nie przepuszczę okazji, by w tym momencie sięgnąć po kolejną triadę, będącą przecież lejtmotywem moich felietonów. Tym razem w roli tej wystąpią trzy poglądy na to, jak powinien wyglądać polityczny porządek, w którym żyjemy. Mowa o liberalizmie, socjalizmie i konserwatyzmie. Każdy z nich miał, a po części ma do dziś pretensje do tego, aby organizować świat wokół nas. Każdy z nich przedstawia własną interpretację historii, natury człowieka i relacji, jaka łączy go z innymi.
Każda z nich ma też własną wizję urządzania świata. Zarówno jakiejś wersji historycznego procesu dochodzenia do stanu, w jakim jest, jak i tego, dokąd powinien zmierzać. I tu pojawia się pytanie kluczowe dla tego felietonu. Czy te opowieści na temat tego, co nas czeka, mogą być impulsem mobilizującym nas do działania?
Zaznaczmy jedynie, że żaden z omawianych kierunków nie poświęca zbyt wiele uwagi kwestiom środowiska, w którym żyjemy. Nie protestuje przeciw jego eksploatacji ani nie zachęca do roztropnej eksploracji (to nie to samo). Eksploatacja bierze się z apetytu i łakomstwa, a eksploracja – z ciekawości. Na drugie może być za późno, jeśli pierwszego nie da się opanować. Trudno dociekać natury tego, co się wcześniej połknęło.
Wróćmy do naszego pytania. W swoich felietonach pisałem już o tym, że liberalizm, socjalizm i konserwatyzm wcale nie muszą się wykluczać. Można „złożyć z nich” spójną całość, która jest jak kolor składający się z kombinacji trzech barw podstawowych. Sam zresztą dość konsekwentnie (korzystając skwapliwie z porad samego Leszka Kołakowskiego) praktykuję taką potrójność – jestem konserwatywno-liberalnym socjalistą. Tym razem jednak chciałbym wskazać na swoiste wypalenie tych poglądów, jeśli chodzi o moc tworzenia porywających narracji, które wyznaczać miałyby napęd dla myślenia o przyszłości. Czy znajdziemy w nich wskazówki, które pozwolą nam ruszyć z martwego punktu?
Zacznijmy od socjalizmu, który miał zapewne największe ambicje w tym względzie. Był zakorzeniony w specyficznej wizji historii – obiecywał, że rozumie jej prawa i wie, jak używać jej sprężyn. No i właśnie zbyt łatwo uległ pokusie wykorzystania tej wiedzy. Był, owszem, postępowy, materialistyczny, ale też doktrynerski, a często jawnie przemocowy. Jego leninowskie i stalinowskie, a także późniejsze – wschodnioeuropejskie i azjatyckie – warianty dość skutecznie zniechęcają do podążania tą ścieżką. Zniekształceń idei socjalizmu jest chyba więcej niż jego esencji. Tego się już nie da wyprostować. Czerwony sztandar raczej nie zgromadzi za sobą tłumów. Socjalizm, jakim poznaliśmy go w praktyce, szczególnie w tej części Europy, spędzić jeszcze musi sporo czasu w czyśćcu. Szkoda, bo miał i ma najwięcej składników ważnych dla naszej układanki. To jeszcze jedna wartościowa idea, która zapłaciła olbrzymią cenę za chodzenie na skróty: zamiast uspołecznienia i zakorzenienia wybrała upaństwowienie i zmilitaryzowanie.
Zawiodła także liberalna demokracja. To rozczarowanie być może największe. Liberalizm miał być wszakże ostatecznym zwycięzcą, tym, na którym kończy się historia. Skoro jego główny ideologiczny konkurent – socjalizm/komunizm – poległ w rywalizacji, mógł się nareszcie rozwijać swobodnie. Niewykluczone jednak, że właśnie brak konkurencji w walce o „rząd dusz” spowodował swoiste rozleniwienie i koncentrację wyłącznie na celach czysto gospodarczych, a może nawet gorzej – na czystej zachłanności. Obywatele zostali sprowadzeni do roli konsumentów, czyli maszyn do kupowania. Najważniejsze stały się indywidualne prawa, mniej – powinności w stosunku do innych.
Liberalizm w jego rynkowej odsłonie pokazał swoją olbrzymią zdolność kolonizacyjną. Jawił się niemal jako bezalternatywny. Łudziliśmy się, że w ślad za rozpowszechnieniem się reguł wolnego rynku nieuchronnie nastąpi przyjmowanie wartości liberalnej demokracji. Okazało się jednak, że rynek świetnie daje sobie radę bez demokracji. Czasem, uwolniwszy się od niej, działa nawet sprawniej. Ostatecznie liberalizm obiecał za dużo, dostarczył za mało. W swoim rynkowo-eksploatacyjnym wariancie stał się narzędziem zachłannej eksploatacji i zamiast wyrównywać szanse i zmniejszać różnice, pogłębił je i utrwalił. To nie pod jego sztandarem zgromadzą się radykałowie koniecznej zmiany.
Wreszcie konserwatyzm. W swej esencji nakazuje zachować rezerwę wobec idei postępu. Zaleca ostrożność w stosunku do różnego rodzaju progresywnych utopii, wiedząc, jak łatwo zamieniają się w dystopie. Konserwatyzm zanurzył się jednak nadmiernie w sceptycyzmie i pesymizmie, w ubolewaniu nad postępem, który prowadzi rzekomo do uwiądu tradycyjnych norm i relacji, a ostatecznie do anomii i moralnego zepsucia. Konserwatyzm, mimo tego, że miał sporo czasu na modernizację, nie potrafi pójść naprzód – wyprzedzić tego, co nieuchronne, przez objęcie i tym samym kontrolowanie zmiany, zamiast jej odrzucania. Nurt ten w obecnej wersji ma raczej skłonność do regresu w stronę tego, co narodowe, plemienne. Czuje się zwolniony z konieczności wysiłku wyobrażania sobie przyszłości.
Tak nie musi jednak być. Istnieją inne formy konserwatyzmu. Odważne i wolne od kompleksów. Z samej nazwy konserwatyzm wzywa do tego, żeby chronić i konserwować. Ale przychodzi taki moment, w którym trzeba walczyć o zachowanie tego, co nam dano, a może lepiej powiedzieć: co wzięliśmy w posiadanie. Konserwatyzm to bardzo pożyteczny „wytrawny” składnik smaku. Niezwykle potrzebny w czasach, gdy trzeba mieć odwagę mówienia o tym, że ważna jest gotowość do poświęceń i uznanie, że są sprawy większe niż my sami. Ktokolwiek dziś brałby się za tworzenie nowej narracji, która mobilizowałaby nas do wielkich rzeczy, nie może obyć się bez tych składników.
Jaka szkoda, że polska wersja konserwatyzmu ostatnich lat tak skutecznie dokonała autokompromitacji, i to właśnie teraz, kiedy byłaby tak potrzebna. Wydaje mi się, że za ten romans z władzą środowisko, które samo siebie nominowało na strażników tradycji konserwatywnej, będzie płacić długo. Jeszcze przez lata w Polsce na wspomnienie słowa „konserwatyzm” uruchamiać się będzie seria smutnych skojarzeń.
Jak widać, trzy główne żagle, które dotychczas pozwalały nam łapać wiatr historii i posuwać się jakoś naprzód, są już nieco podarte i zużyte. Nie możemy jednak ich tak po porostu wyrzucić – nadal są bardzo potrzebne. Musimy znów je postawić i dołożyć starań, żeby zamiast się zwalczać i „kraść sobie wiatr”, działały w harmonii dla nadrzędnego celu – wydobycia nas z obecnego położenia.
Jak powietrza potrzebujemy dziś nadziei. Historii, w której nie wszystko jest przesądzone i zostaje jakaś przestrzeń naszej sprawczości – nawet jeśli za ten przywilej trzeba będzie słono zapłacić odpowiedzialnością. Będziemy musieli przyjmować na siebie nowe zobowiązania, znosić niewygody, ograniczać zachcianki, przemyśleć potrzeby, zatroszczyć się o innych. To jest opowieść heroiczna. Inna wersja obecnej w wielu kulturach „podróży bohatera” – słynnego monomitu Josepha Campbella. Tym razem nie chodzi jednak o podróż jednej osoby, ale całych grup, pokoleń, a w pewnym sensie całej ludzkiej wspólnoty.
Czy możemy jeszcze uwierzyć w siebie? Czy możemy obudzić w sobie lepszą cząstkę nas samych? Ten heroiczny rys naszej natury, dzięki któremu nie zostalibyśmy zapamiętani jako ostatni bezmyślni i skupieni na sobie pasażerowie „statku głupców”? Mamy bardzo mało czasu, żeby dorosnąć do tej roli. Jesteśmy pierwszym pokoleniem, które nie może się rozgrzeszać niewiedzą, i być może ostatnim, które może wyciągnąć wnioski z tego, co wie, aby zostawić po sobie świat lepszy niż ten przez nas zastany. Świat, w którym życie byłoby ciągle możliwe. Po przekroczeniu smugi cienia pojawia się nadzieja. Statek mknie do portu. „W porównaniu z beznadziejną martwotą poprzednich dni szybkość, z jaką posuwaliśmy się teraz, była wprost zawrotna. Spod dzioba statku wykwitały dwie wstęgi piany, a wiatr huczał nieustannie nad naszymi głowami, zawodząc zuchwałą pieśń, której dzika melodia wydałaby mi się w innych okolicznościach najwyższym wyrazem potęgi i radości życia”.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” wiosna 2023 pod tytułem „Trójmasztowiec”