Tajemnica nie leży w tym, że pszczoły umieją budować plastry miodu, słońce świeci, a w centrach galaktyk wirują czarne dziury. Tajemnicą jest to, że to czytasz. Że mam na to nadzieję. Że w tym celu napisałem ten tekst. Że przyszedł mi do głowy. Do mojej głowy. Do mnie?
Jakiś czas temu przygotowywałem w Radiu Nowy Świat audycję o dziwacznych przeżyciach amerykańskiego pisarza Philipa K. Dicka z lutego i marca 1974 roku. Jak zwykle zapowiedziałem tę rozmowę w internecie, wskazując jej centralny problem: „Czy autor Ubika i Człowieka z Wysokiego Zamku doznał w tym czasie mistycznego objawienia? Miał halucynacje? Odebrał komunikat od Obcych? Uwierzył w coś, co sobie wcześniej wyobraził?”. Zupełnie nie brałem pod uwagę, że piszę tekst bulwersujący; w gruncie rzeczy streszczałem tylko cztery podstawowe hipotezy, rozważane przez samego Dicka, który do końca życia starał się zrozumieć, co mu się przydarzyło – w dodatku, o ile wiem, nie dochodząc do żadnej konkluzji.
„Ja! Taki stary! Taki łysy!” – powinienem był wkrótce powtórzyć samokrytycznie za doktorem Szumanem z Lalki Prusa. Gdyż, doprawdy, będąc od lat użytkownikiem sieci, powinienem zdawać sobie sprawę z panujących w niej praw. Pierwsze: jakkolwiek w świecie papierowym również znaczenie tekstu zależy od kon-tekstu, w świecie cyfrowym kontekst nie tylko wpływa na to, co chcesz powiedzieć, ale całkowicie podmienia sens twoich słów. Drugie prawo wyraża prześliczny rysunek, który kiedyś (w sieci, a jakże) znalazłem. Do męża, siedzącego przy komputerze, woła z sypialni ponętnie ubrana żona: „Chodźże już do łóżka!”. Na co mąż: „Nie mogę! Ktoś znowu nie ma racji w internecie”. Jeśli zatem publikujesz w mediach społecznościowych cokolwiek, zawsze znajdzie się człowiek, który wykaże ci, że jesteś w błędzie, dokładając zwykle diagnozę twojego zdrowia psychicznego, wykształcenia i moralności – diagnozę, rzecz jasna, mało krzepiącą.
Więc: kontekst moich pytań był taki, że od kilku tygodni trwała kolejna odsłona światopoglądowej dyskusji, sprowokowanej tym razem artykułem profesora Marka Abramowicza w „Gazecie Wyborczej”. Astronom i fizyk napisał w nim – cytuję za jego podsumowaniem całej sprawy – „iż nie ma żadnych dowodów na nieistnienie Boga, a rozpowszechniony pogląd «fizyka już dawno odrzuciła bajeczki o Bogu» jest fałszywą bzdurą […], że fizycy coraz częściej mówią o transcendencji, czyli o wyraźnie dostrzeganej możliwości, iż pewne aspekty rzeczywistości są duchowe, niematerialne”. Profesor zastrzega przy tym: „Nie napisałem natomiast, że znam dowody na istnienie Boga […], bo (jak przecież napisałem) takich dowodów nie ma”.
Jak w tej sytuacji mogłem sądzić, że jakakolwiek wzmianka o amerykańskim pisarzu SF, który choćby tylko hipotetycznie rozważał, czy doświadczane przez niego tygodniami wizje nie pochodzą spoza tego świata, ujdzie mi płazem?! Toteż zaraz zaktywizował się mój znajomy, pisząc w komentarzu: „Doznał w tym czasie mistycznego objawienia? Miał halucynacje? To jest to samo przecież!”, a kiedy zwróciłem mu uwagę, że to jednak dwie rozmaite interpretacje pewnego psychicznego faktu, dorzucił: „Ześwirował od ćpania, to jedyna interpretacja”.
Co zabawne, ponieważ treść „objawień” Dicka była, mówiąc najłagodniej, mało ortodoksyjna, jestem dziwnie przekonany, że to ostatnie zdanie mógłbym usłyszeć ze strony wielu ludzi wierzących. Sam zresztą nie twierdzę przecież, że Dicka należy postawić obok św. Jana od Krzyża czy św. Teresy z Ávili. Moi współwyznawcy nie napisaliby wszakże, iż między objawieniem a halucynacją nie ma różnicy. Religia, przy wszystkich błędach Kościoła katolickiego, uczy pewnej ostrożności w orzekaniu, że niezwykłe doświadczenia bliźnich są na pewno iluzją.
Zwierzałem się już chyba na łamach „Więzi” – bo to dla mnie coraz ważniejsza myśl – że prawdziwa „linia frontu” w wojnie kulturowej przebiega, według mnie, nie tyle między wierzącymi a niewierzącymi, ile między ludźmi posiadającymi, wedle swojego przekonania, prawdę (religijną lub niereligijną) a ludźmi, którzy zdają sobie sprawę z fundamentalnej niepewności wyznawanych przez siebie prawd.
Nie wydaje mi się, żeby ci drudzy skazani byli z góry na oportunizm w godzinie próby, może być wręcz odwrotnie. Jak pisze ks. Tomáš Halík, „co nie jest chwiejne, jest nietrwałe”. Świadomość problematyczności moich wyborów światopoglądowych niekoniecznie osłabia moje przywiązanie do nich, skoro niczego innego nie mam. Z całą pewnością przemoc, symboliczna lub fizyczna, nie stanowi dobrego powodu, żeby się ich pozbawić. Ustępując jej, głosiłbym coś, co prawdą w moich oczach na pewno nie będzie, gdyż do prawdy nie przemocą się przekonuje.
Ale cała ta historia z zapowiedzią audycji o Dicku – sama w sobie drobna, tyle że podobna do setek tysięcy innych – wydaje mi się pokazywać coś innego jeszcze. A mianowicie: dzisiejszą popularność redukcjonizmu, sprowadzania tego, co nieznane, do znanego. Rozpowszechnioną skłonność do upraszczania naszego doświadczenia w taki sposób, żeby nie pozostało nam nic z Tajemnicy.
To ostatnie słowo, pisane wielką literą, też obejmuje społeczna alergia. Do pewnego stopnia ją rozumiem: jeśli już dyskutować, to operując terminami możliwie klarownymi, a „Tajemnica” do nich przecież nie należy. Pytanie, czy da się dyskutować o wszystkim. Odpowiedź twierdząca wydaje mi się równie podejrzana, jak przekonanie, że dobrze jest upraszczać rzeczywistość, że na to mamy rozum, aby mówić o niej najprościej. Jak mawiał podobno Einstein: „Należy mówić tak prosto, jak się da, ale nie prościej”… Innymi słowy: diabeł śpi w szczegółach.
Spróbuję wyjaśnić, co przez to wszystko rozumiem, choć wypada mi zastrzec, że słowa od pewnego momentu robią się nieporęczne; język, w każdym razie język racjonalny, logiczny, nie powstał raczej po to, żeby mówić o kwestiach tak subtelnych. Trzymajmy się Dicka: dlaczego jego dziwne doznania, słyszane tylko przez niego głosy, pozbawione źródła rozbłyski światła i tak dalej, prowokują mnie co najwyżej do powiedzenia: „Nie wiem, czym były”, a nie do jednoznacznej diagnozy: „Ześwirował od ćpania”?
Wokół mnie rozpościera się świat fenomenów fizycznych. Choćby w tej chwili: piszę na komputerze, czując pod palcami lekki opór plastikowych klawiszy; biurko oświetla lampa, bo choć niedawno minęło południe, niebo zasnuły chmury i nie dociera do mnie światło słońca. Jest mi trochę zimno, bo oboje z żoną palimy papierosy, więc żona słusznie domaga się co pewien czas wietrzenia mieszkania, co je wychładza. Na ekranie widzę biel wirtualnej kartki, czerń wirtualnych czcionek, na „listwach” u góry i u dołu znajdują się ikonki w kolorach niebieskim, zielonym, żółtym i czerwonym. Na razie nie ma w tym nic tajemniczego (poza tym, że niewielu z nas rozumie, jak dokładnie działają laptopy i internet, ale to nie tajemnica, lecz niewiedza).
W głowie mam zarys tego, co chcę napisać. W każdej chwili mogę oderwać się myślą od tekstu i zacząć przywoływać rozmaite wspomnienia. Elektrochemiczna teoria śladów pamięciowych w mózgu jest nieźle opracowana przez naukę; neurobiologiczna teoria twórczości (nie przypisujmy temu słowu tymczasem zbyt patetycznych sensów, w końcu piszę tylko felieton) dopiero raczkuje, ale wolno sądzić, że mniej więcej rozumiemy, jak to działa. W dalszym ciągu Tajemnicy brak.
Ale, zaraz. Jakkolwiek poddany zewnętrznemu badaniu, potraktowany jako przedmiot analizy, jestem z grubsza zrozumiały w swoim swetrze przy biurku, pochylony nad laptopem i starający się wymyślić coś, co nie znudzi Czytelnika, to przecież jestem także tym kimś, kto myśli: „jestem”. Skreślam słowo „myśli”: kto doświadcza tego, że jest.
Moja tożsamość daje się, owszem, rozłożyć na czynniki pierwsze, a jej nośnikiem zdaje się pamięć indywidualna (teoria śladów pamięciowych w mózgu…). Wzbogaca ją strumień bodźców zmysłowych (ich przebiegi są także neurobiologii mniej więcej znane). Ale składające się na mnie: pamięć, wrażenia pochodzące ze zmysłów, sposób, w jaki je porządkuję, kategorie pojęciowe, a w końcu moje poglądy – to wszystko wypełnia mnie, nie będąc mną. Tu właśnie dochodzimy do granicy użyteczności słów, bo one „mnie” stanowią, ale nie są – spróbuję inaczej owo COŚ nazwać – podmiotem, który przedstawia się Państwu jako autor niniejszego tekstu. I ów podmiot wymyka się badaniu, bo badanie ze swojej natury uprzedmiotawia to, co bada.
Ów podmiot pojawił się kilkadziesiąt lat temu – tak zakładam, choć tego nie pamiętam, ale narodziło się wtedy ciało, które przywykłem traktować jako zewnętrzny przejaw owego podmiotu. I za jakiś czas to ciało umrze. Podmiot, racjonalnie jest tak przyjąć, przestanie odbierać wrażenia zmysłowe. Ślady pamięciowe w nieżywym już mózgu ulegną destrukcji. Ludzie, którzy mnie otaczają, przestaną móc się z tym podmiotem, zwanym „mną”, komunikować. Powiedzą, że umarłem, że mnie nie ma, tak jak nie ma już mnóstwa ludzi, których sam poznałem. Śmierć jest ostatnim słowem świata, który poznajemy zmysłami i potrafimy poddawać badaniu.
I na tym można by zakończyć, gdyby nie zdanie, którym – z pozoru mimochodem – zamknąłem poprzedni akapit. „Podmiot wymyka się badaniu”. To, że istnieje świat, być może daje się wyjaśnić (choć, jak dotąd, nauki ścisłe odpowiadają na pytanie „jak istnieje świat”, nie zaś „dlaczego”).
To, że istnieje podmiot poznający, nie przekłada się na język racjonalnej nauki. Można, rzecz jasna, ufać jej na tyle, by twierdzić, że czego nie umie ona opisać, tego nie ma. Czując, że to ryzykowna teza, można dosztukować do niej twierdzenie, że nie ma także tego, czego nie będzie ona umiała opisać. Zabawa polega na tym, że nie jesteśmy w stanie oszacować wiarygodnie jej przyszłych możliwości. A to, że jestem (witaj, Kartezjuszu, a wcześniej – święty Augustynie), stanowi jedyną daną, której mogę być absolutnie pewny. I, paradoksalnie, to, czego doświadczam, jeśli wymyka się uczciwie stosowanej wiedzy racjonalnej, stanowi prawdę bliższą temu z-całą-pewnością-istniejącemu mnie niż najuczeńsze tezy wyłożone w racjonalnych książkach. Dlaczego mam odmawiać tego Dickowi?
Tajemnica nie leży w tym, że pszczoły umieją budować plastry miodu, słońce świeci, a w centrach galaktyk wirują czarne dziury. Tajemnicą jest to, że to czytasz. Że mam na to nadzieję. Że w tym celu napisałem ten tekst. Że przyszedł mi do głowy. Do mojej głowy. Do mnie?
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” wiosna 2023