Książka Pawła Mościckiego zbliża czytelnika do istoty położenia wygnańców. Z nakładających się na siebie urwanych zdań, skrajnych emocji, opisów miliony razy widzianych ujęć wyłania się nieludzki dramat uchodźczego doświadczenia, rozpacz, której źródłem jest wieczna tymczasowość i absolutna bezradność wobec świata.
Paweł Mościcki, Azyl, Wydawnictwo Nisza, Warszawa 2022, 125 s.
Od początku widać wyraźnie, że chodzi o spojrzenie. Już otwierający prozę opis – oślepiające słońce, jasność, która zasłania, świetlistość skondensowana do ciemnej plamki w zmrużonych oczach – sugeruje, że poszukiwanie spojrzenia nie jest łatwe i napotyka rozliczne przeszkody. By je pokonać, trzeba przyjąć odpowiednią perspektywę: nawet gdy wydaje nam się, że widoczność jest znakomita, próbować „spojrzeć inaczej” – powiedzielibyśmy, parafrazując słowa Georges’a Pereca, piszącego niegdyś o „czytaniu bokiem” i „rzucaniu na tekst ukośnego spojrzenia”.
W Azylu, swojej pierwszej książce prozatorskiej, Paweł Mościcki, wybitny specjalista od wizualności, odwraca się bokiem do rozmaitych dyskursów, słowników czy polityk opowiadających „sprawę” migrantów i próbuje wejrzeć w doświadczenie uchodźcze tak, by wydobyć zeń to, co zaginęło w hiperrealnej grze symulacji – porażające cierpienie, które wciąż zadajemy wygnanym.
Na skraju niewypowiadalnego
Poszukiwanie spojrzenia jest zawsze poszukiwaniem języka. Dotychczas Mościcki analizował doświadczenie migracji w naukowych esejach (Migawki z tradycji uciśnionych, 2017) lub sięgał po gatunki multimedialne – jak w składającym się z filmów i fotografii Atlasie uchodźczym, nawiązującym do słynnego projektu Aby Warburga. Eksploatując model literacki, warszawski filozof nie tyle unieważnia wcześniejsze próby, ile wskazuje na ich ograniczone pole widzenia – obiektywny i w pewnym sensie zawsze zbyt generalizujący idiom akademicki omijał będzie dręczący mrok w oczach chłopca, nie zatrzyma się na mizerii domostwa z dykty i blachy, zamknie w suchej statystyce dziewczynę tonącą cicho w czarnych wodach u wybrzeży Lampedusy.
Mościcki pokazuje, że to migranci – nie my! – codziennie podejmują najszerzej zakrojoną pracę na rzecz wyrwania rzeczywistości z iluzji podsuwanych przez rozpędzony neoliberalizm
Wypowiedzi, w których Mościcki usiłował zbliżyć się do „problemu migracyjnego”, wyczerpały się, utknęły na skraju niewypowiadalnego, nie pozwalały na to, co nazywamy tutaj spojrzeniem, a co nie jest po prostu wywodem o patrzeniu (na) uchodźców. Spojrzenie – tak jak je tutaj rozumiemy – byłoby bardziej pojemną odmianą dyskursu, zagęszczającego w sobie niedostępne dla innych sposobów eksplikacji rejestry, skupiającego to, co ukryte, wstydliwe, wypierane. Spojrzenie jest bowiem wszechobejmujące i demaskujące – „jak gdyby [oddając głos Jacques’owi Derridzie, który o wygnaniu wiedział przecież niejedno] sen był bardziej czujny niż czuwanie, nieświadomość bardziej myśląca niż świadomość, literatura i sztuki bardziej filozoficzne, a w każdym razie bardziej krytyczne niż filozofia” (przeł. Piotr Sadzik). Spojrzenie domaga się literatury. Albo inaczej – literatura otwiera drogę spojrzeniu. Lub najlepiej – literatura jest spojrzeniem samym.
W Azylu Mościcki wykorzystuje ten rewelatorski walor fikcji artystycznej i konstruuje narrację gęstą, rozedrganą, miejscami wręcz kompulsywną, za wszelką cenę próbującą uchwycić rozpadające się na tysiące odłamków doświadczenie wygnania. Zaprzęga do pracy dwóch narratorów: pierwszy jest przybyszem, określa się jako researcher, ale bliżej mu chyba do flâneura, który kręci się po obozie dla migrantów, nawiązując przygodne znajomości i prowadząc przypadkowe rozmowy. Drugi z kolei to Syryjczyk – wygnaniec, który po spaleniu i likwidacji obozu osiądzie (chwilowo zapewne) w innym kraju jako „uchodźca idealny”, sans-papiers, bez dokumentów, niewidzialny dla biurokratycznych systemów (anty)migracyjnych.
I choć dwie linie narracyjne wyprowadzane są z odmiennych doświadczeń bohaterów, udało się pisarzowi uniknąć stereotypowej relacji, odwzorowującej najpopularniejszy skrypt myślowy, wedle którego uchodźca – na tle „cywilizowanego” Europejczyka – zredukowany jest do nieledwie fizjologicznych odruchów i kilku rytualnie powtarzanych epizodów. Opowieści obydwu narratorów są równoprawne, nikt nie jest tu – jako snujący swoją historię – uprzywilejowany. Być może dlatego, że obaj główni bohaterowie Azylu zmagają się z podobną trudnością, jaką stawia przed nimi niepewna, chybotliwa ontologia obozu, osobliwego nie-do-miejsca, w którym wszystko jest prowizoryczne i układa się w katalog nie-do-obrazów, nie-do-scen, nie-do-zdarzeń.
Obóz jest więc widmem miasta, dla którego „nie ma miejsca na mapach” lub „z mapą spisaną na straty”. W terytorium pozbawionym kartograficznego odwzorowania niemożliwa jest jakakolwiek forma zakorzenienia, tym bardziej że teren obozu pozbawiony jest klarownych granic, można do niego przeniknąć z każdej strony. W paradoksalnej figurze przestrzeni nieoddzielonej, stanowiącej integralną cześć większej całości, a jednocześnie radykalnie innej, osobnej, odbija się niezbywalna kondycja uchodźcy – kogoś, kto nawet jeśli czasami staje się formalnie obywatelem, nigdy nie będzie częścią wspólnoty.
Mnożąc metafory zmąconej transparentności (okolica przypomina nieostrą fotografię, narrator jakby „sam stracił granice, rozmył się w tej pocztówce, makiecie bez mieszkańców”), Mościcki nieustannie podkreśla sztuczność obrazów tworzących symboliczne imaginarium tego, co moglibyśmy nazwać także „znakiem” tematu uchodźczego. Ów „znak” został całkowicie przejęty przez protektorat medialny, który niemal codziennie podsuwa nam opowieść wznoszoną na kulturowych kliszach: widzimy targane sztormowymi falami łodzie, tulące się do matek dzieci, skrywane w dłoniach śniade twarze. Dokładnie tak jak na filmie, który oglądają znudzeni mężczyźni w obozie – odtwarzana z kasety wideo kopia nosi ślady wielokrotnego przewijania, widzowie znają ujęcia na pamięć, nic tu nikogo nie zaskakuje.
Opowieść polifoniczna
Jak zatem przebić się przez konwencjonalne, dyżurne sposoby patrzenia na uchodźców, jak wśród produkowanych przez serwisy informacyjne zgliszcz słów i obrazów odnaleźć te, które będą ściślej przylegać do rzeczywistości i opowiedzą o sponiewieranej wegetacji wygnańców?
Paweł Mościcki jest świadomy skali tego problemu, dlatego nie ma w Azylu wszechwiedzącego opowiadacza i linearnej historii, zdradzających wiarę w jeden przekonujący modus reprezentacji.
Zamiast tego otrzymujemy opowieść złożoną z fragmentów, rzekłbym „dychawiczną” w tym sensie, że rwie się zawsze przed ostateczną konkluzją, ucieka od zbyt ostentacyjnej puenty. Jakby do właściwego wypowiedzenia formy życia wygnańczego nie wystarczyło tylko rozwijać fabułę, lecz trzeba było poszukiwać jeszcze ruchu języka, majstrować przy kulturowych kodach, mieszać w stylach komunikacji. Pisarz mnoży więc gatunki i figury retoryczne, składające się – wszystkie razem – na polifoniczną opowieść o losie wygnanych.
Jest zatem w Azylu mantryczna enumeracja, w której czytamy o kolejnych topielcach: „Nasim, syn Khalida, wpadł do morza tak, jak Sankuru wpada do Kasai”. Jest gniewny monolog uchodźcy skierowany do uprzywilejowanych „spod flagi dumnych krajów i globalnych marek”: „Zlecieliście do trupów, do resztek jak szarańcza, nakarmić się śladami waszych własnych zbrodni. Jesteście posłańcami najgorszych oprawców, wędrowną trupą z cyrku, co pali nasze kraje”. Jest biblijnie wystylizowany fragment przypominający skargę Hiobową: „Wstrząsany jestem szlochem, co noc skrapiam moje posłanie, a ono mnie skrapia… Zalewam się łzami zmieszanymi z ropą…”.
Autor Lekcji futbolu posiłkuje się też statystyką (przywołuje mnóstwo liczb opisujących sytuację migrantów) czy rozbudowaną anaforą – powtarzające się „widziałem” wprowadza migawki związane ze śmiechem, który także przydarzał się w obozie. Znać w tym wszystkim warsztatową biegłość i czułe ucho Mościckiego – dłuższymi nieraz partiami Azyl jest prozą niezwykle sugestywną.
Kłopot jednak w tym, że wykorzystywane przez pisarza języki – jeśli potraktować je rozłącznie – odsłaniają ukryte w nich (nazwijmy to) mechanizmy samozniszczenia. Figury stylu obnażają swój retoryczny charakter, liczby ujawniają niewielki potencjał semantyczny, odwołania do tradycji odsłaniają historyczne matryce, z których wyrastają reguły współczesnych debat okołomigracyjnych.
Jeśli jednak wszystkie wymienione dyskursy spleść ze sobą, scalić w jakiś rodzaj „pola signifiance” (nie jest przypadkiem, że Barthes użył tego sformułowania w eseju o muzyce), okaże się, że – właśnie poprzez pracę negatywności – zbliżają się nieco do istoty dramatycznego położenia wygnańców. Z nakładających się na siebie urwanych zdań, wyświechtanych słów, skrajnych emocji, opisów miliony razy widzianych ujęć wyłania się nieludzki dramat uchodźczego doświadczenia, rozpacz, której źródłem jest wieczna tymczasowość i absolutna bezradność wobec świata.
Istnieją po to, by ich używać?
W tym miejscu (mrocznym i przerażającym) rozpoczyna się w Azylu opowieść o skazanych na porażkę konfrontacjach uchodźców z pogardą, ksenofobią, przemocą. Mościcki pokazuje, że to oni, migranci, codziennie podejmują – poprzez sam fakt swojego istnienia – najszerzej zakrojoną pracę na rzecz wyrwania rzeczywistości z porządku iluzji i fantazmatów podsuwanych przez rozpędzony neoliberalizm czy niszczące tornada późnego kapitalizmu.
To ich – nie nasza! – poraniona egzystencja jest losem par excellence, życiem, którego nie mogą odmienić. Łatwo ten fakt prześlepić, bo przecież kiedy „próbujemy zrozumieć”, wydaje nam się, że unieważniamy dystynkcję. Podobnemu złudzeniu ulega jeden z narratorów Azylu: „Zapomniałem, że za kilka godzin czeka mnie podwózka do miasta, cichy hotelowy korytarz, pokój z łazienką, dwuosobowe łóżko i darmowe śniadanie. Wydawało mi się przez chwilę, że nasze losy uległy zrównaniu, tak jakby i oni mieli się jutro obudzić w ciepłej pościeli i rozsunąwszy beżowe zasłony, zobaczyć płat rozświetlonego nieba nad portowym miastem”.
Nie, nie obudzą się w ciepłej pościeli, nie dojadą do wyśnionej Anglii, ich losy nie zrównają się z naszymi. Świat nie rozwiąże tego „problemu”, będzie raczej – na coraz to nowe sposoby – eksploatował go w imię takich czy innych interesów politycznych. Jak sfrustrowany bezskutecznymi poszukiwaniami researcher, któremu niepozorny młodzieniec z obozu ułatwia „dostęp” do „ich kobiet”.
Wieczorem, gdy narrator idzie do wskazanego namiotu, myśli – rzecz jasna – o terrorze, którego one doświadczają (chce tylko o tym porozmawiać), ale kiedy zbliża się do niego młoda Etiopka, zapomina o poprawności i wykorzystuje opłaconą wcześniej okazję. Ta scena uświadamia nam brutalnie, że przeznaczeniem migrantów jest instrumentalny wyzysk, że istnieją po to wyłącznie, by ich „używać”.
Można to czynić tak, jak zrobił to wspomniany bohater Azylu, albo tak, jak robią to politycy, gdy mają uchodźców za milczącą biomasę, którą można obsadzić w roli roznosicieli pasożytów, by zyskać kilka punktów społecznego poparcia. Może to jest w prozie Pawła Mościckiego najbardziej przejmujące: przekonanie o nieodwracalności tej sytuacji z jednej strony i niemożliwości adekwatnego jej wypowiedzenia – z drugiej. Ostatnie zdanie Azylu przyjmuje postać dramatycznego pytania: „kto nas stąd zabierze?”. W książce Mościckiego jest to pytanie retoryczne. A w naszej rzeczywistości społecznej?
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” wiosna 2023