Jesień 2024, nr 3

Zamów

Niewiele mogę zrobić. I co z tym zrobić?

Harry Dean Stanton i Nastassja Kinski w filmie „Paryż, Teksas”, jednej z najpiękniejszych opowieści o bezradności. Francja, Wielka Brytania, RFN 1984, reż. Wim Wenders. Fot. Materiały prasowe

Może odpowiedzią na maksymalistyczne wymagania i tęsknotę za sprawczością powinien być powrót do najprostszych gestów?

Znużony – odejść pragnę, lecz chęć w sobie dławię:
Jeśli umrę, sam na sam z światem cię zostawię.
William Szekspir, „Sonet 66”, tłum. Stanisław Barańczak

Co można zrobić? To pytanie, rzucane z zapałem w oczach przez kilkoro moich znajomych, przewijało się w ostatnim półroczu w naszych rozmowach. Dotyczyło różnych spraw – wojny w Ukrainie, kryzysu klimatycznego, pedofilii w Kościele i katarskiego mundialu, zorganizowanego na bezdusznym wyzysku.

Znajomi zadawali je głośno – choć najczęściej po prostu samym sobie – uznając za oczywiste, że coś przecież zrobić trzeba. Nikt z nas nie umiał na nie odpowiedzieć. Wydawało się, że jakakolwiek szybka odpowiedź byłaby banalna, niepoważna, wręcz niemożliwa.

Pytanie moich znajomych sięga jednak znacznie głębiej, niż może się wydawać na pierwszy rzut oka. Dotyka niemodnego słowa, które ulotniło się ze słowników, zagłuszone przez obsesję działania: bezradność. Jak zgodzić się na nią dziś – w świecie, na który tak bardzo chcemy mieć maksymalny wpływ?

Królowa Zmienność

Zróbmy kilka kroków wstecz. Ostatnie noce spędziłem nad tekstem sprzed piętnastu wieków. „De consolatione philosophiae” (O pocieszeniu, jakie daje filozofia) powstało ok. 524 roku, gdy oskarżony o udział w spisku przeciwko władcy neoplatonik Boecjusz – arystokrata i wysoki rzymski urzędnik – przybywał w więzieniu w Pawii, oczekując na wykonanie wyroku śmierci.

Mierząc się z fiaskiem swoich planów i marzeń, odcięty od niedawnej chwały i bliskich filozof porusza zagadnienie, na które na przestrzeni dziejów odpowiedzieć najtrudniej: dlaczego źli mają się dobrze, a sprawiedliwi – w tym on sam – cierpią? Szukając tytułowego pocieszenia, tworzy autobiograficzny dialog z Panią Filozofią.

Naturą losu jest zmienność, a nie stałość. Na szczęście, częściej na nieszczęście. Czy taka świadomość niesie pocieszenie? Tak, o ile rozumiemy je nie jako naiwne poklepywanie po plecach, a osadzenie w tym, co realne

Damian Jankowski

Udostępnij tekst

Oczywiście uparta wiara w teodyceę i w to, że „wszelki los spada bądź dla wynagrodzenia lub ćwiczenia dobrych, bądź dla ukarania lub poprawienia złych”[1], dziś już nikogo nie przekonają. A jednak w tej niewielkiej objętościowo książce znajduję kilka niezwykle intrygujących myśli.

Przede wszystkim wtedy, gdy Filozofia tłumaczy swojemu uczniowi, że jednym ze źródeł jego boleści jest zapomnienie o podstawowej prawdzie: natura losu to zmienność, a nie stałość, zaś „jeżeli szczęście staje się trwałe, przestaje być szczęściem”. „Opuścił cię los, a nikt nigdy nie może być pewien, że los go nie opuści. Czy możesz uważać za cenną szczęśliwość, która od ciebie może odejść?” – pyta nauczycielka mądrości. Zauważa też trzeźwo, że „ostateczny dzień życia jest jednocześnie śmiertelnym kresem pomyślności nawet trwałej”. Czy ci się powodzi czy nie, i tak niczego ze sobą nie zabierzesz.

W podobnym tonie wypowiada się cytowana przez mistrzynię Fortuna: „Majątek, zaszczyty i inne takie rzeczy należą do mnie: służba patrzy na swego pana, ze mną przychodzą, i ze mną odchodzą. Śmiało powiem, że gdyby te rzeczy były twoje, które jako utracone opłakujesz, nigdy byś ich był nie stracił”. Skoro człowiek tak łatwo je utracił, widać wcale nie były jego własnością.

Filozofia nie pozostawia Boecjusza w rozterce, drąży dalej, wskazuje powidoki odpowiedzi. „Szczęśliwą dolą jest to wszystko, co się w równowadze ducha znosi” – mówi. „Dlaczegoż szukacie szczęścia poza sobą, skoro je macie w sobie? Czy jest coś dla ciebie droższego ponad ciebie samego? Jeżeli więc sam nad sobą będziesz miał władzę, będziesz posiadał to, czego ani ty nie zechcesz nigdy stracić, ani los nie zdoła ci odebrać” – zaznacza. Liczy się zatem nie to, co zewnątrz, a to, co wewnętrzne.

Nauczycielka życia dodaje również ciekawą obserwacje: jako ludzie nosimy w sobie pewien egzystencjalny niedostatek – na przykład świadomość, że jesteśmy śmiertelni – i chcemy „wygnać go dostatkiem”. A przecież – kontynuuje – „dostatki nie mogą uwolnić cię od wszelkiego braku”. Zresztą jej zdaniem nie ma na świecie mędrca, który byłby całkowicie zadowolony ze swojej doli…

Wszystko to brzmi abstrakcyjnie? A może raczej okazuje się zaskakująco aktualne? Zastanówmy się: czy czasem indywidualnie i zbiorowo nie wpadliśmy w ostatnich latach na szeroko rozumianym Zachodzie w pomylenie porządków? Czy nie uznaliśmy, że materialny dobrobyt, komfort, spokój i pokój to nie sinusoida, stany, do których należy dążyć, lecz coś nieodmiennie nam przypisanego, coś, co „jest i już”? Nie pielęgnowaliśmy iluzji?

Pamiętam dobrze to pokoleniowe przeświadczenie: dorastaliśmy w świecie, w którym wydawało się, że wszelkie możliwości stoją przed nami otworem, zagrożenia może i występują, ale są stosunkowo daleko (11 września na chwilę zachwiał naszym samozadowoleniem). Teraz los się odwraca, dobrze nam znana, bezpieczna rzeczywistość zdaje się kończyć, a brutalna wojna rozgrywa się kilka kilometrów od granicy.

Dziwimy się temu, to ludzka reakcja, ale czy warto się dziwić? Kto – by przywołać wiersz Barańczaka – powiedział nam, że wolno się przyzwyczajać? Że cokolwiek jest na zawsze? Naprawdę sądziliśmy, że będziemy „w świecie czuli się jak u siebie w domu”?

Raz jeszcze Boecjusz: naturą losu jest zmienność, a nie stałość. Na szczęście, częściej na nieszczęście. Czy taka świadomość niesie pocieszenie? Tak, o ile rozumiemy je nie jako naiwne poklepywanie po plecach, a osadzenie w tym, co realne, z niełatwą nadzieją, że życie, mimo wszelkich zawirowań, ostatecznie ma sens.

Przebicia ulgi

Może źródło współczesnych kryzysów i naszego wyczerpania tkwi między innymi w pewnym micie, któremu podlegamy? Trudno nam przyznać się do słabości, niemocy, takich czy innych ograniczeń, jeśli wcześniej zamienialiśmy słowo „porażka” na „lekcję” i absolutyzowaliśmy sprawczość. Znamy dobrze popularny przekaz o tym, że „każdy jest kowalem swojego losu”, że „wystarczy brać sprawy w swoje ręce”, być aktywnym, „sfokusować się na cel”. Czy rzeczywiście takie myślenie pomaga? A może paradoksalnie staje się źródłem udręki?

W ostatnich latach najwięcej o bezradności pisze i mówi w Polsce Tomasz Stawiszyński. Przytoczę fragmenty jednego tylko wywiadu z listopada 2021 roku, który wydaje mi się symptomatyczny. W rozmowie z Michałem Okońskim w „Tygodniku Powszechnym” filozof zwraca uwagę – podobnie jak w swoich ostatnich książkach – że żyjemy w kulturze, w której „na wszystko jest jakaś recepta, na wszystko jest poradnik i warsztaty”, w której „panuje kult hiperodpowiedzialności i hipersprawczości – systemy quasi-terapeutyczne sprzęgają się tutaj z neoliberalizmem. Słyszymy, że nasz sukces, nasze położenie w hierarchii społecznej, nasz zasób środków na koncie wiążą się z zaradnością, pracowitością, talentami”.

Przechodząc do konkretnego przykładu, Stawiszyński zauważa, że „wmawia się nam indywidualną odpowiedzialność za los planety”. „Oczywiście nie mówię, że mamy nie segregować śmieci, wskazuję tylko na nieadekwatność tego kategorycznego imperatywu, który rodzi poczucie winy przy zakupie jakiegokolwiek dobra zapakowanego w plastikową torebkę” – precyzuje.

„Powiedzenie, że jest się bezradnym i pozbawionym sprawczości – że się nie uratuje planety i że się nie przyjmuje odpowiedzialności za jej los – brzmi jak prowokacja. Ale ja naprawdę nie jestem w stanie wziąć na siebie tej odpowiedzialności – podobnie jak nie jestem w stanie wziąć na siebie odpowiedzialności za los ludzi na granicy. Oraz za całą resztę zła i okrucieństwa w świecie – tłumaczy. – Owszem, mogę mówić, że uznaję to, co się dzieje, za moralny skandal, mogę wesprzeć organizacje, które starają się coś robić, mogę sam pomagać bezpośrednio, ale jako jednostka nie zmienię biegu wydarzeń, które zależą od gigantycznych interesów wielkich podmiotów politycznych i ekonomicznych”.

Na uwagę prowadzącego rozmowę, że sieje defetyzm, Stawiszyński odpowiada: „Jestem od tego jak najdalszy. Myślę nawet, że samo powiedzenie głośno, że ratowanie planety jest bardziej zadaniem kilkudziesięciu najbardziej trujących państw i globalnych koncernów niż moim czy twoim, będzie dla kogoś ŹRÓDŁEM ULGI [podkreślenie – DJ]”.

Nasza rzeczywistość – jak stwierdził kiedyś ks. Tomáš Halík, czeski filozof i teolog – to „kraina krzyku”. Faktycznie: codziennie dochodzi w niej do zła, cierpienia, bólu, niesprawiedliwości. Co z tym zrobić? Dźwigać na barkach losy całego świata? Człowiek potrafi się zwyczajnie zamęczyć. Nagle okaże się, że jego wpływ na poziomie ogólnym jest niemal zerowy: jako jednostka nikt nie zatrzyma zmian klimatycznych (bo potrzeba rozwiązań systemowych), chciwości piłkarskich politykierów (za duża skala), zbrodniczych ambicji Putina w Ukrainie (to zadanie państw, dyplomacji i sojuszy).

Żeby było jasne: nie chodzi mi o stanie z założonymi rękami. Bardziej o racjonalne mierzenie sił na zamiary, o to, by nie dać się przytłoczyć ciężarom, które dla jednej osoby są absolutnie nie do uniesienia. Dobrze jest wypuścić pewne rzeczy z rąk, uznać – to znowu Halík – że wbrew pozorom nie jesteśmy Bogiem. I że to w porządku…

Nic nie musisz

W polskiej kulturze mieliśmy co najmniej jednego twórcę, który szedł pod prąd społecznym oczekiwaniom, sięgał po niepopularne tematy i puenty, siał wspomniany „defetyzm”, pozwalał sobie na smutek w zalewie powszechnego – i naiwnego – hurraoptymizmu. Nazywał się Krzysztof Kieślowski.

W biografii Katarzyny Surmiak-Domańskiej „Kieślowski. Zbliżenie” znalazłem zdanie, które pozwoliło mi na nowo spojrzeć na jego twórczość. Jest 1988 rok, reżyser „Dekalogu” rozmawia na festiwalu w Sokołowsku z Jarmo Jääskeläinenem, kolegą ze szkoły filmowej. Zdawkowo opowiada o czasach studenckich, referuje kto z nim się uczył na roku. Gdy rozmowa schodzi na „Urząd”, jego pierwszy film dokumentalny, Kieślowski rzuca: „Dobry film. Czyste kino. Krótki, siedemnaście minut. Etiudka opowiadająca o tym, że nic się nie da zrobić. W zasadzie ja ZAWSZE KRĘCĘ FILMY O TYM, ŻE NIC SIĘ NIE DA ZROBIĆ”[2] [podkreślenie – DJ].

Wiedziony tą autocharakterystyką, raz jeszcze sięgnąłem do filmografii twórcy „Amatora”, przypomniałem ją sobie niemal w całości. I rzeczywiście: w przeważającej części to filmy o zderzeniu człowieka z własną niemocą, niepodrabialne ćwiczenia z bezradności. O tym problemie opowiadały takie dokumenty, jak przywołany już „Urząd”, „Szpital”, „Nie wiem” (w sposób najbardziej jaskrawy). Ale i półdokumentalne „Przejście podziemne” (głównemu bohaterowi nie udaje się osiągnąć celu wyprawy), i „Spokój” (z przygnębiającym finałem), i „Personel” (idealista kończy na dywaniku dyrekcji), i „Blizna”, i „Krótki film o miłości”, i „Krótki film o zabijaniu”.

Właściwie w podobnym tonie utrzymana jest też końcowa trylogia „Trzy kolory”. Nieprzypadkowo bohaterka „Niebieskiego” (Juliette Binoche) dochodzi do wniosku: „Teraz wiem, że mam tylko jedno: nic”, zaś protagonista „Czerwonego” (Jean-Louis Trintignant) przyznaje: „Niczego już nie chcę…”.

Celowo w tym zestawieniu pominąłem dwa ważne filmy. „Bez końca” – pierwszy wspólny projekt z Krzysztofem Piesiewiczem – pokazuje zbiorowy marazm polskiego społeczeństwa po stanie wojennym. Na bezkompromisowość działaczy opozycji demokratycznej odpowiedzią jest niełatwy realizm adwokata granego przez Aleksandra Bardiniego. „Jeśli się zdecydowało żyć, trzeba umieć wiele wytrzymać” – mówi. To zresztą w tej opowieści Kieślowski pesymista odsłania się najbardziej: pokazuje, że spokojne życie pozostaje upragnione, ale niemożliwe, zaś wyjście stanowi ucieczka w nicość – śmierć.

Drugi film, „Przypadek” – chyba najwybitniejsze obok „Amatora” dzieło w tym dorobku – to z kolei ilustracja ludzkich potyczek z losem. Są trzy warianty, widzimy głównego bohatera, Witka (Bogusław Linda), w trzech scenariuszach życia: jako partyjnego działacza, opozycjonistę, i lekarza wybierającego brak zaangażowania po którejś ze stron. Tylko czy wybór rzeczywiście zależy od niego? Poza tym i tak czeka go ten sam finał…

„Przypadek” zawiera sporo scen, które mocno zapadają w pamięć. Co najmniej dwie rozgrywają się z udziałem Wernera (Tadeusz Łomnicki), komunisty, który mimo lat spędzonych w stalinowskim więzieniu nie stracił wiary w dawny ideał. W pierwszej scenie wyjaśnia on Witkowi, kiedy ten dziwi się, że chłopak wieziony do poprawczaka nie wyskoczył na postoju z pociągu: „ludzie czasem nie uciekają”. W drugiej tłumaczy studentom, że w życiu najpierw widzimy światło, do którego dążymy. A potem to światło coraz bardziej się oddala…

Kluczowe słowa padają w innym momencie, zaskakująco szybko. Do Witka dzwoni umierający ojciec i przekazuje mu krótkie: „Nic nie musisz!”. Dla mnie to jedno z najważniejszych zdań w polskim kinie, być może najważniejsze.

Nic nie musisz – ale nie w znaczeniu powtarzanym przez współczesnych coachów, którzy zaraz dopowiedzą: „Nie musisz, jeśli nie zależy ci na udanym życiu, spełnianiu marzeń, realizowaniu możliwości”. Chodzi raczej o coś innego: możesz stanąć obok wyścigu, żyć własnym rytmem, znosząc swoje ograniczenia i klęski.

U Kieślowskiego zresztą to zwięzłe zalecenie w żaden sposób nie oznacza amoralności: Witek, co nieprzypadkowe, pozostaje w każdym wariancie porządnym człowiekiem. A sama bezwolność co do swojego losu – wydaje się straszna, ale czy taka jest rzeczywiście?

Bezradna dobroć

Zostańmy jeszcze w obrębie kultury. Najbardziej poruszający znany mi opis bezradności pochodzi z powieści Szaloma Asza „Mąż z Nazaretu”, przepięknego apokryfu wydanego w latach trzydziestych XX wieku (najpierw w tłumaczeniu na angielski, dopiero potem w jidysz).

Przed nami zdarzenie, o którym milczą ewangelie kanoniczne. Oto rabi Jeszua przechodzi wraz z uczniami przez Sydon, bogate miasto Fenicji. Szybko dostrzegają tam „ocean krzywd i niewoli”. To miejsce zbudowane na nieludzkiej pracy niewolników. Jak reaguje nauczyciel? „Rabi przystawał raz po raz. Przyglądał się ludziom i przeżywał ich cierpienia. Pragnął wszystko dokładnie obejrzeć i poznać, jakby zamierzał wypić ten kielich goryczy do samego dna”[3].

Kulminacją jest moment, gdy przybysze widzą, jak nadzorca chłoszcze malca, który zemdlał z wycieńczenia. Warto zacytować dłuższy ustęp: „Rabi stał i patrzył. Myśleliśmy, że zaraz podniesie rękę na niegodziwca, że przemieni go, jak żonę Lota, w słup soli albo uczyni tak jak Mojżesz, który zabił Egipcjanina, kiedy ten znęcał się nad Żydami. Wskazywał na to wyraz twarzy naszego mistrza. Jego oblicze było białe, drżał. Trząsł się jakby miotany wewnętrzną burzą. Nie uczynił jednak najmniejszego gestu. Na dozorcę nawet słowa nie rzekł. Wargi tylko miał zaciśnięte, a w oczach ból”.

Kiedy nadzorca odszedł, „rabi podszedł do martwego dziecka. My zaś poszliśmy za jego przykładem. Przyjrzał się zwłokom. Był to chłopiec lat dziewięciu lub dziesięciu. Ciałko miał niezwykle wychudzone, cieniutką skórę znaczyły blizny. W hucie stracił oko. W prawym uchu błyszczał kolczyk, ostatnia pamiątka matczynej tkliwości. Otrzymał go zaraz po urodzeniu. Miał czarne włoski. I mimo swojego wieku twarz wcale nie dziecięcą. Było to oblicze starego, zmęczonego człowieka. Byliśmy przekonani, że za chwilę rabi obudzi chłopca z wiecznego snu. Ale nic takiego nie zaszło. Widać miało to jakieś znaczenie, dlatego też nie zadawaliśmy pytań. Rabi milczał. Zauważyłem, że z jego oczu potoczyły się dwie duże łzy, wprost na ciało dziecka. Po raz pierwszy widziałem naszego rabiego płaczącego”.

Między oczekiwaniami uczniów a zachowaniem Jeszuy zionie tajemnicza przepaść. Dlaczego nie zareagował? Wcześniej używał choćby bicza na chciwych kupców. Czemu nie ocalił malca albo później nie przywrócił go do życia? Przecież potrafił, robił to już nie raz. A teraz jedynie pochylił się nad nim. I zapłakał…

Zawsze czytam ten fragment ze zdumieniem i wzruszeniem. Co to za mesjasz, który nie używa swej wszechmocy? Ale może zachowanie mistrza z Nazaretu to coś więcej niż zwykła bierność, eskapizm? Może sekret tkwi w jego przyglądaniu się ludziom i ich cierpieniu, w pragnieniu jego dokładnego poznania, uczestniczenia w nim? W umiejętności empatii i dzielenia bólu? To tylko tyle czy aż tyle? Dużo czy mało? Czy można w ogóle zmierzyć bezradną dobroć?

Powrót do gestów najprostszych

Krzysztof Zanussi podzielił się ze mną kiedyś taką opowiastką. Pewien człowiek przeżył zwykłe, szare życie, umarł i stanął u bram nieba. Od świętego Piotra dowiedział się, że trafi do raju, ale zawrócił i spytał: „Po co właściwie było to wszystko?”. Apostoł popatrzył w notatki i powiedział: „Pamiętasz jak w młodości byłeś w górach? Siedziałeś w schronisku przy jednym ze stolików. Przy sąsiednim pewna dziewczyna poprosiła cię o podanie cukierniczki, a ty spełniłeś jej prośbę. O to chodziło w twoim życiu”.

Przypominam sobie tę pozornie naiwną historyjkę, gdy nieśmiało próbuję podjąć pytanie rzucone przez znajomych. Czy odpowiedzią na maksymalistyczne wymagania i tęsknotę za sprawczością nie powinien być powrót do najprostszych gestów? Tak, chodzi o skupienie się bardziej na skali mikro niż makro, na konkretnym człowieku, niekoniecznie na „wielkich problemach” (albo trzeba „tamto robić, a tego nie zaniedbywać”?). O znalezienie, jak to jest u bohatera „Piętna śmierci” Akiry Kurosawy, metaforycznego placu, który trzeba wybudować swoją egzystencją. Niepozornego, ale własnego.

Miłosz w jednym z wierszy wkłada w usta anioła taki nakaz: „Zrób, co możesz”. Proste, a jednocześnie inspirujące (z zastrzeżeniem, że „robienie” nie ogranicza się do działania, ale obejmuje też postawę wobec wyzwań). Kusi rozwinięcie: może warto być życzliwym albo po prostu bardziej znośnym dla tych, których spotykamy, a nie dla tych, o których dumamy, że kiedyś ich spotkamy (ile znacie osób, które „pomagają sąsiadce z bloku”?). Nie silić się od razu na wielki wolontariat, kilkumiesięczne praktyki w hospicjum, a po prostu okazać się człowiekiem w codziennych sytuacjach. Bez wywierania na kimkolwiek presji (czasem dla kogoś bohaterstwem będzie wstanie z łóżka…), bez szumu, bez rywalizowania w czynieniu dobra.

By nie skończyć na udzielaniu dobrych rad, przyznam, że i dla mnie powyższe wyliczenie brzmi nieco banalnie, służyć ma prostemu celowi: oswojeniu kłującego poczucia daremności. Poza tym z banałów, proszę państwa, składa się nasze życie – ten swoisty pojedynek, który toczymy z losem najczęściej bez widowni i oklasków. W ciszy.

Wesprzyj Więź

Ostatnio zadzwoniłem do mojego osiemdziesięciosześcioletniego dziadka. Staram się robić to regularnie, średnio raz na dwa-trzy tygodnie. Usłyszałem, jak za każdym razem, radość po drugiej stronie. Pogadaliśmy o drobiazgach, zdrowiu, pogodzie, o tym, co u każdego z nas. Przez te kilkanaście minut zapomniałem o swojej niemocy. Świat, na krótką chwilę, został uratowany…

Przeczytaj też: „Ulotne, jakże ulotne”, czyli co może łączyć wiarę i niewiarę


[1] Cytaty podaję za wydaniem: Boecjusz, „O pocieszeniu, jakie daje filozofia”, tłum. Witold Olszewski, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1962.
[2] Katarzyna Surmiak-Domańska, „Kieślowski. Zbliżenie”, Wydawnictwo Agora, Warszawa 2018, s. 92-93.
[3] Cytaty podaję za wydaniem: Szalom Asz, „Mąż z Nazaretu”, tłum. Michał Friedman, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1990.

Podziel się

7
1
Wiadomość

Nic nie musisz. Nic się nie da zrobić. Możesz stanąć obok. Albo po prostu zrób co możesz. Tyle jeśli chodzi o prostotę przekazu. W zasadzie na tych kilku zdaniach tekst można by zakończyć. Czemu jednak pada tyle słów? Prosty przekaz plus objaśnienie gratis. To jest w porządku, gdy owo objaśnienie dotyczy prostego przekazu. Nie pomoże , ani nie zaszkodzi, a czytelnika trzeba jakiś czas zająć. Niestety w realnym życiu najczęściej objaśnienia zastępują przekaz, jakikolwiek przekaz. Filozofia jest bardzo wymagająca w stosunku do swych rozmówców. To być może stąd tyle w nas braków.

Miałem szczęście znać osobiście profesora Włodzimierza Fijałkowskiego. Niewiele osób wiedziało, że oprócz wielkich rzeczy, którymi się zajmował, miał jeszcze taką małą prywatna pasję – turystykę rowerową. Kiedy odkrył, że ja też przepadam za jazdą na rowerze, odbyliśmy wiele fantastycznych wycieczek (jednego dnia na rowerze do Częstochowy). Profesor był wówczas już na emeryturze, ja pracowałem. Kiedyś następujący dialog – Rafał, środa godzina 12.00 jedziemy. – Włodek ja pracuję. – No dobra to piątek o 13.00. Włodek też pracuję. Z wyraźnym rozżaleniem – no to kiedy możesz? – W sobotę. – No tak wiesz ,ale ja w sobotę to mam, uważnie patrzy w kalendarzyk, w domyśle jakieś spotkania czy zajęcia. Nagle twarz mu się rozjaśnia i mówi – a czy ja muszę? Rafał jedziemy!. Wiele lat upłynęło od naszej rozmowy, a ja w różnych sytuacjach zadaję sobie to pytanie – czy ja muszę?