Jesień 2024, nr 3

Zamów

„Filip”. Ani bohater, ani tchórz. Człowiek

Kadr z filmu „Filip”, reż. Michał Kwieciński, Polska 2022. Fot. Jarosław Sosiński / Akson Studio

Znakomicie zrealizowany film Michała Kwiecińskiego pozbawiony jest zbędnego patosu i martyrologii. To wieloznaczna opowieść z pytaniami bez odpowiedzi.

Michał Kwieciński zekranizował słynną powieść Leopolda Tyrmanda „Filip”. Na początku chcę podkreślić, że to znakomite kino, w stylu klasycznym, co w mojej opinii jest komplementem, a nie – jak to zwykle bywa – określeniem deprecjonującym. Dożyliśmy czasów, w których klasykę wrzuca się do kosza pod nazwą „akademickość”. A ja kocham filmy akademickie.

Kwieciński to prawdziwy profesjonalista. Na sukces „Filipa” złożyły się: świetna adaptacja, dramaturgia, rytm, inscenizacja, gra aktorów i niezwykła muzyka, która nie przeszkadza, ale jakby niezauważalnie towarzyszy naszym emocjom. Wymieńmy jeszcze mistrzowskie zdjęcia Michała Sobocińskiego, znakomitą scenografię Katarzyny Sobańskiej i Marcela Sławińskiego, kostiumy Magdaleny Biedrzyckiej i Justyny Stolarz, a będziemy mieli pełny obraz profesjonalnie zrealizowanego filmu (do fantastycznego aktorstwa powrócę w dalszej części tekstu). Otrzymaliśmy obraz z szerokim oddechem, bez chwili nudy, przestoju, jednocześnie poruszający i dramatyczny.

Na swoich zasadach

Powieść Tyrmanda po raz pierwszy ukazała się w 1961 roku, pocięta zresztą niemiłosiernie przez cenzurę komunistyczną. To oparte na autobiograficznych wątkach dzieło sam autor nazywał „syntezą najważniejszych spraw swojego życia”. Dla peerelowskich władz rzecz była jednak trudna do zaakceptowania ze względu na niejednoznaczny, to znaczy „niebohaterski”, obraz wojny.

Oto bohater powieści i filmu: młody Żyd o imieniu Filip, któremu przypadkowo udaje się przeżyć masakrę w konspiracyjnym kabarecie w warszawskim getcie (spadały mu spodnie i musiał ukryć się w kulisach, co go uratowało), który traci w tej masakrze najbliższych.

„Filip” to film z oddechem, bez chwili nudy, przestoju, jednocześnie poruszający i dramatyczny

ks. Andrzej Luter

Udostępnij tekst

Chłopak przedostaje do Frankfurtu nad Menem. Tam pod fałszywą francuską tożsamością, wraz z innymi kolegami pochodzącymi z różnych okupywanych krajów Europy, pracuje jako kelner w luksusowym hotelu. Nie traci kontaktu z Polakami wywiezionymi na przymusowe roboty. Chce przetrwać, ale przede wszystkim przygotowuje perwersyjną zemstę. Otacza go codziennie straszliwy odór hitlerowskiego faszyzmu, który skazał jego naród na Zagładę.

W 1961 roku władze PRL-u zaczęły wyhamowywać widoczne w polskim kinie „herezje” szkoły polskiej, czyli rozgrzebywanie narodowych ran i kompleksów, widoczne w arcydziełach Andrzeja Wajdy („Popiół i diament”, „Kanał”), Andrzeja Munka („Eroica”, „Zezowate szczęście”) czy Kazimierza Kutza („Nikt nie woła”). Przyszedł sygnał z góry: powracamy do opiewania heroizmu narodu, a nie jego demaskowania. Ta powoli narastająca nacjonalistyczna tendencja swój tragiczny finał znajdzie w Marcu 1968 roku. A o powieści Tyrmanda usłużni krytycy napiszą, że to „wredny i niemoralny kicz”, antybohaterski i w gruncie rzeczy antypolski.

I oto po ponad sześćdziesięciu latach doczekaliśmy się ekranizacji powieści, ekranizacji pozbawionej zbędnego patosu i martyrologii. W nieocenzurowanej wersji książki można przeczytać słowa Filipa skierowane do swojego przyjaciela, wycięte kiedyś przez cenzurę: „Uważam, że kształtowanie życia w imię jakiejś idei, niech to będzie patriotyzm, katolicyzm czy socjalizm, jest czymś mało oryginalnym, zbyt pospolitym i szablonowym. Miliony ludzi tak robią: biorą spis formułek jak należy żyć, a także jak należy zmuszać siebie i innych do jakiegoś życiowego programu czy modeli, i dość łatwo to realizują. Wiem (…), że właściwie jest to bardzo trudne i że ludzie łamią się na takim przyginaniu jak suche patyki, że całe życie walczą z uporem i mozołem o katolicki czy socjalistyczny zgodny z zasadami sposób załatwiania swoich spraw, opanowywaniu swoich potrzeb i swoich skłonności. Ale mnie to nie bawi. Mnie bawi ugniatanie życia w imię własnej siły i nieustępliwości. Mogę być czysty moralnie, lub pomagać upośledzonym robotnikom, lecz tylko dlatego, że jak tak chcę”.

Tropem tych słów poszedł reżyser Kwieciński. Filip chce przeżyć na zasadach przez siebie wyznaczonych, ale nie za wszelką cenę. Idee nie mają znaczenia. Wystarczy przecież wyjść na ulicę, żeby zobaczyć, do czego prowadzą ideologie, często ukrywające się pod maską wzniosłych haseł.

Filip łączy w swojej postawie kamuflaż i autentyzm, zakłada na siebie barwy ochronne, mające ukryć jego uczucia, tęsknoty, nastroje, lęki, strach, żeby w sytuacjach skrajnych zedrzeć je z siebie, ryzykując nawet życie. Nie chce odgrywać roli ofiary. Śmierć może przyjść w każdej chwili, zwyczajnie, ona jest naturalnym towarzyszem w czasach pogardy dla życia. Filip odrzuca jednak aurę męczeństwa, które ostatecznie okazuje się bezsensowne, nikomu niepotrzebne.

Można odnieść wrażenie, że bohater filmu jest cynikiem i oportunistą, podrywaczem wykorzystującym swój urok osobisty, Casanovą poruszającym się we frankfurckim piekle. Ale przecież domyślamy się, że to jest gruba zasłona, zasieki osłaniające jego wewnętrzną traumę, rozpacz, gniew, nienawiść do zbrodniarzy i do świata, w którym przyszło mu żyć. Żeby przeżyć, nie może się tym niszczącym uczuciom poddać, nie mogą one nim kierować.

Diabeł i anioł

Powtórzmy: polski Żyd w hitlerowskim Frankfurcie funkcjonuje jako Francuz, dzięki czemu może chwilami żyć normalnie, chodzić na basen z przyjaciółmi, nawet bawić się. Ale gdzieś żyje w nim straszna świadomość, że ta normalność może okazać się bardzo iluzoryczna. Wystarczy moment, chwila zapomnienia, namiętności, niesubordynacja, butelka wina wyniesiona z restauracji hotelowej… I oto zapada bezwzględny wyrok, bez prawa odwołania. Kula w łeb, esesman naciska na spust. Zaledwie kilka sekund i życie się kończy.

Filip mógłby – owszem – przeżyć także jako Polak, wykonując posłusznie przymusową pracę, ale niepewność i ryzyko utraty życia byłoby w takiej wersji o wiele większe. A jako Żyd nie miał prawa istnieć. Pozostaje zatem tożsamość francuska, co uwiarygodnia jego znakomita francuszczyzna. Świetnie mówił też po niemiecku. Ojczystym, czyli polskim, posługiwał się bardzo oszczędnie z wiadomych względów.

Chłopak nie jest zatem ani bohaterem, ani tchórzem. Chce przetrwać, żeby podjąć szaleńczą grę z systemem zła i zbrodni, ale na ustanowionych przez siebie zasadach. Filip z uniżonością, sztuczną służalczością i nie bez trudu skrywanym wstrętem obsługuje na rautach Übermenschów, podaje im kawę, do której uprzednio na zapleczu kelnerzy utworzyli sporą kolejkę, żeby z nieukrywaną satysfakcją napluć do filiżanki.

Gorzka zemsta Filipa to jednak nie sztubackie, aczkolwiek ryzykowne plucie do kawy, ale uwodzenie samotnych Niemek, obywatelek Rzeszy, najchętniej żon oficerów SS, którzy walczą na różnych frontach wojny. Intymne stosunki z cudzoziemcami w przypadku ich ujawnienia skutkowały goleniem głowy kobiety, która pohańbiła rasę panów; publicznym upokorzeniem, infamią. Cudzoziemiec zaś ryzykował życiem. Mógł stanąć przed plutonem egzekucyjnym, albo zawisnąć na szubienicy.

Filip poszedł dalej w swoim szaleństwie, często na koniec takiego intymnego spotkania ujawniał żydowską tożsamość. Kobiety wpadały w popłoch, zaczynały rozumieć, że znalazły się w potrzasku, sytuacji bez wyjścia. Chłopak odczuwał okrutną satysfakcję, widząc ich przerażający strach. Potrafił je też dodatkowo upokarzać, wdeptywać w ziemię, jak „przydeptaną glizdę”. Do jednej z nich, która wyznała swoją tęsknotę za mężem walczącym na froncie wschodnim, powiedział, że „martwe ciało Johanna” odkryją w jakimś rosyjskim rowie, przysypią i pójdą dalej, nikt go już nigdy nie znajdzie. Do innej zaś mówił: „Masz obrzydliwe ciało, starzejesz się, więdniesz, a czas ucieka”.

Oto przewrotność postaci Filipa i jego ambiwalencja moralna. Widz, obserwując niejednoznaczność etyczną sytuacji, zrazu sympatyzuje z mścicielem. Mściciele widzą sprawę prosto: nieważne kto i jak ginie, fizycznie czy duchowo. Najważniejsza pozostaje zemsta, w tym przypadku za okrucieństwo w getcie, zemsta totalna. Oto perwersyjny dylemat dla odbiorcy: jesteśmy z Filipem sercem, solidaryzujemy się z nim, choć odczuwamy, że jest on połączeniem szatana z aniołem.

Może w każdym człowieku jest takie połączenie, a kontekst czasów, w których żyjemy, decyduje, która część bierze górę. Perspektywa wojny zwalnia często jej uczestników z pytań etycznych. Ale Filip ryzykuje przecież życiem, jak w rosyjskiej ruletce.

W jego postawie dostrzegamy same sprzeczności. Milczy, kiedy Niemcy zabijają kolegów z pracy za podobne przewinienia, których on także się dopuszcza. Nie buntuje się, kiedy uderza go w twarz niemiecki oficer, postać epizodyczna, ale bardzo ciekawa. Ów młody esesman przesłuchuje Filipa według procedury, nawet to uderzenie jest proceduralne, i nie ukrywa, że sensu tej wojny już nie widzi, ale brnie w nią, bo nie ma innego wyjścia.

Jest też druga twarz Filipa. Twarz człowieka miotającego się w przerażającym krzyku, człowieka samotnego, pełnego bólu egzystencjalnego, człowieka rozdartego, w którym jest jednak miejsce na miłość, piękną i lojalną przyjaźń, na współczucie.

Te wszystkie zmienności, dwuznaczności natury Filipa znakomicie oddał Eryk Kulm Jr. To wielka kreacja tego młodego aktora, za którą otrzymał tegoroczną nagrodę imienia Zbyszka Cybulskiego.

Zawsze blisko katastrofy

Filip wie, że w Polsce nie został nikt z bliskich, wszyscy zginęli. „Już nigdy tam nie wrócę” – mówi do swojego przyjaciela Piotra. „Nie mogę spać. Wszystko mnie wkurwia. Nie cierpię tego, co robię, jak wyglądam, jak oddycham, nie chcę myśleć, chcę się ruszać, zmęczyć, żeby się działo; a nie żyć, żyć, żyć … i gnić”. Piotr prosi go, żeby nie przesadzał, w końcu we Frankfurcie „jest lepiej niż w Dachau czy Auschwitz”. „Amen” – podsumował Filip.

Postać Filipa uzmysławia nam, że człowiek zawsze, do końca swoich dni, będzie stał blisko katastrofy. Ktoś powiedział, że człowiek przychodzi nie wiadomo skąd, rzucony w świat, i odchodzi nie wiadomo dokąd. Wojny w naszym kręgu cywilizacyjnym nigdy nie przeminęły. Dziś krwawi Ukraina. A to, co przyjdzie, czego oczekujemy, jeszcze nie istnieje. I to jest nasza szansa, nasza nadzieja, że jednak dobro ma większą siłę niż zło. Pewności jednak nie ma.

Wesprzyj Więź

Na dworcu kolejowym we Frankfurcie przy dźwięku wybuchających bomb żołnierze niemieccy kierują się na peron po lewej stronie, tam czeka pociąg, który wywiezie ich na front. Filip i inni cywilni pasażerowie skręcają na prawo, tam podstawiono pociąg do Paryża.

Co dalej? Co potem? Co następnie? Po co to wszystko? Pytania bez odpowiedzi, z którymi zostawia nas twórca filmu, a raczej jego bohater Filip. Żyd, Polak, a ostatecznie Francuz.

Przeczytaj też: „W trójkącie”. Kałszkwał, czyli wielkie żarcie

Podziel się

16
4
Wiadomość