Jesień 2024, nr 3

Zamów

Nat King Cole. Na chwilę rozświetlić mrok

Nat King Cole, 1959. Fot. Capitol Records

Może słuchając tych utworów, tak naprawdę słuchamy nie tyle pięknego głosu amerykańskiego pieśniarza, a naszych własnych utajonych tęsknot, straconych szans, zgubionych lat?

Dawniej przesadnie nie lubiłem śpiewanych przez niego piosenek, uważałem je za zbyt sentymentalne. Głębia to bywała u Sama Cooke’a i Otisa Reddinga, myślałem, a nie u Nat King Cole’a. Aż tu nagle, przekraczając kolejną dekadę życia, pewnej nocy, bez większego powodu – sięgnąłem po jego album. I… nie mogłem się oderwać.

Krążek nosił tytuł „Unforgettable” (1954), łatwo znaleźć na Spotify. To komplikacja dwunastu uroczych, nieco ckliwych ballad śpiewanych przez Cole’a, wybitnie nocna płyta, nastrojem podobna trochę do rok późniejszego arcydzieła Sinatry „In the wee small hours”.

W skrócie: całość traktuje o tytułowej „niezapomnianej miłości”. Ale także o miłości utraconej razem z kwietniem, o „portrecie Jennie” wyrytym w sercu zakochanego, noszonym tam już na zawsze, o samotnej pani z tajemniczym uśmiechem, o wielkim uczuciu, które wybucha z „sentymentalnych powodów”, i o tęsknocie, co czeka, aż „czerwone żagle o zachodzie słońca” przyprowadzą najdroższą bezpiecznie do domu.

Ciekawe, że właśnie ten album pojawia się w powieści „Na południe od granicy, na zachód od słońca” Murakamiego. Słuchają go nastoletni bohaterowie, nie wiedząc jeszcze, że wkrótce życie ich głupio rozłączy, a potem spędzą lata na beznadziejnym poszukiwaniu siebie nawzajem. Więcej: nawet gdy się odnajdą, odkryją, że nie ma prostego powrotu do tego, co niewypowiedziane lata temu.

Może właśnie o to chodzi w sentymentalnych utworach Cole’a: traktują one o zakochaniu, i owszem, ale tak naprawdę to mikro-opowieści o uczuciu nie takim, jakie ono rzeczywiście jest, a takim, jakim chcielibyśmy, żeby było? Można wzruszać ramionami, słuchając melodii o tym, by zakochać się na zawsze, albo nigdy (dobre sobie – w świecie, w którym nic nie jest „na zawsze”…), lub o fascynacji, co przeradza się w dozgonną miłość. Niby banał, a jednocześnie uchwycone zostało w nim czekanie na kogoś, kto – jak u Tuwima – „rozszalałe serce uspokoi, kładąc na oczy miłosierne ręce”. Może nie zawsze okazuje się ono czekaniem na Godota?

Najpiękniej o miłości pisał Gałczyński w wersach: „Już cię kocham tyle lat, / na przemian w mroku i w śpiewie, / może to już jest osiem lat, / a może dziewięć – nie wiem. / Splątało się, zmierzchło – gdzie ty, a gdzie ja, / już nie wiem – i myślę w pół drogi, / że tyś jest rewolta i klęska, i mgła, / a ja to twe rzęsy i loki”. Albo Zagajewski, kiedy zwracał się do żony: „Dla ciebie – może śpisz teraz, w chmurze / wełnianych snów – piszę nie tylko ten wiersz. / Dla ciebie, zwycięskiej, uśmiechniętej, pięknej, / ale także dla ciebie smutnej, pokonanej // […] dla ciebie piszę wiersz za wierszem”.

Jest jeszcze Iwaszkiewicz, przyznający: „Świat był zbyt piękny, abym tylko tobie / Oddał me wiersze. O najukochańsza, / W nieogarnione patrzałem przestrzenie, / Nieogarnione brały mnie uczucia. / Lecz gdy tu ludzie, tam gwiazdy na niebie / Serce me wiecznym pruły kołowrotem – / Ty trwałaś wierna jak woda, niezmienna, / Jedyna w świecie, która mnie kochałaś”.

Tylko czy między tymi wielkimi wierszami a prostymi piosenkami Cole’a faktycznie zionie przepaść? Może jego utwory zmieniają się wraz z wiekiem odbiorców? Inaczej słucha się ich w wieku 19 lat, kiedy świat stoi przed nami otworem, wydaje się znacznie młodszy, ograniczenia nie istnieją, słońce świeci bezustannie. A inaczej, gdy przychodzi pierwsza lekcja od losu, gdy poznaje się gorzki smak pożegnania i strat, gdy zaczyna się sypiać z niespełnieniem; kiedy trzeba przyjąć do wiadomości, że nie każda miłość się odwzajemni, nie wszystkie burze można przetrwać, nie każdy dzień uznać za szczęśliwy.

Wtedy, właśnie wtedy sentymentalne ballady Cole’a – te swoiste szkatułki melancholii – okazują się ratunkiem, niejasną wskazówką, że gdzieś daleko istnieje inny świat. Albo – i ta świadomość musi wystarczyć – że istniał, a my byliśmy na moment jego częścią. Kłuje nas wówczas kropelka żalu czy raczej wdzięczności?

Może więc słuchając tych utworów, tak naprawdę słuchamy nie tyle pięknego głosu amerykańskiego pieśniarza, a naszych własnych utajonych tęsknot, straconych szans, zgubionych lat? W końcu, jak z kolei śpiewał Bogusław Mec, przy szlagierach Cole’a „święto serca czasem zdarza się / by trwać chwilę albo nawet dwie”. Wystarczy przymknąć powieki…

Sporo, wbrew pozorom, w tych melodiach realistycznego smutku (jeden z najlepszych numerów „Unforgettable” traktuje o udawaniu, że jest się szczęśliwym). To tak naprawdę często historie, jak w wierszu Słowackiego, o rozłączonych, co „wołają się płaczem”. Najdobitniej ten płacz wybrzmiewa w „Aquellos ojos verdes”, użytej przez Kar-Waia Wonga w wybitnych „Spragnionych miłości”. Bohaterowi piosenki zostają jedynie „tamte zielone oczy”, których nigdy nie pocałuje, które „nie wiedzą o smutkach, jakie pozostawiły w [jego] duszy”.

Wesprzyj Więź

Co z tym wszystkim zrobić? Nie zapomnieć. We wspaniałej „Zimnej wojnie” Pawła Pawlikowskiego jest taka scena: bohater grany przez Tomasza Kota wraca do domu po wieczorze spędzonym z dawną ukochaną (Joanna Kulig). Na pytanie śpiącej w łóżku partnerki o to, gdzie był, odpowiada tylko: „Byłem z kobietą mojego życia…”. Kładzie się obok, gasi światło, i spogląda w ciemność.

Może na tym to polega? Czarno-biała wizja świata, zakładająca miłosne spełnienie zawsze i wszędzie, wyczerpuje się wraz z nadejściem tego, co nazywamy dorosłością. Zostaje wspomnienie, spoglądanie w ciemność. I piosenki Nat King Cole’a, na chwilę rozświetlające mrok…

Przeczytaj też: Johnny Cash i listy poplamione łzami

Podziel się

3
2
Wiadomość