Zima 2024, nr 4

Zamów

Zabużko: Jak miało wyglądać ostateczne rozwiązanie kwestii ukraińskiej?

Oksana Zabużko przemawia w Parlamencie Europejskim 8 marca 2022 r. Fot. European Parliament

Aż do 2014 roku włącznie mit o „podzielonej Ukrainie” hulał w eterze jak pożar w lesie. I stopniowo przygotowywał opinię publiczną do tego, że tuż za rogatkami Unii Europejskiej dojrzewa jakaś groźna „biała Somalia”, którą, rzecz jasna w imię bezpieczeństwa międzynarodowego, powinna się zaopiekować Rosja.

Kiedy w 1994 roku równocześnie w dwóch sąsiadujących „byłych republikach radzieckich” – Ukrainie i Białorusi – wybory prezydenckie wygrali, odpowiednio, Kuczma i Łukaszenko, w Moskwie gazety radośnie pisały, że „bratnim republikom” znudziła się już „zabawa w nacjonalizm” i wkrótce „wrócą” (chociaż my przecież nigdzie nie „poszliśmy”), oczywiście chodziło o coś zupełnie odwrotnego – że to Rosjanie „wrócą” do nas na dawnych prawach administracji kolonialnej, ale tego rodzaju przeniesienie to ogólnie typowy chwyt dyskursu czekistowskiego. […]

Ale niezależnie od zachcianek Moskwy „reguła [kupowania] dyrektorów” w latach dziewięćdziesiątych już u nas nie zadziałała. Podczas gdy Białoruś pod rządami Łukaszenki podążała „z powrotem do kołchozu” – przywracała radziecką symbolikę, nadawała rosyjskiemu status języka państwowego i oddawała Gazpromowi swój system przesyłowy gazu ziemnego, a w Rosji Duma „pozbawiała mocy prawnej” traktat białowieski o rozwiązaniu ZSRR i podpisywała z Białorusią umowy o „nowym państwie związkowym” – Ukraina w tym samym 1996 roku przyjmowała swoją konstytucję, wprowadzała narodową walutę (hrywnę) i paszporty według nowego wzoru. […] w tej burzliwej, trudnej i wszechogarniającej rzeczywistości, nie zawsze dostrzegaliśmy coś innego: jak niepostrzeżenie odbierano nam narzędzia kontroli naszej własnej przestrzeni informacyjnej.

Powtórna rusyfikacja

Innymi słowy, początki bezmienowowskiego [od nazwiska Jurija Bezmienowa, kagiebisty-uciekiniera, który od 1970 roku na Zachodzie wyjaśniał metody i etapy dywersji ideologicznej, podbijania kraju bez przeprowadzania inwazji – przyp. red.] etapu „demoralizacji” – tego najdłuższego, realizowanego za pośrednictwem szkolnictwa, mediów i Kościoła, który w przypadku Ukrainy może być dla uproszczenia nazwany „powtórną rusyfikacją”, tak jak zdarza się „powtórny udar” – kryją się właśnie w latach dziewięćdziesiątych, ale zauważało się je wówczas co najwyżej we własnej dziedzinie: całościowego obrazu nikt nie dostrzegał.

Obrazu Ukraińca w kulturze rosyjskiej od końca lat dziewięćdziesiątych stopniowo przemieniał się w nazistę-policaja-mafiosa w wersji męskiej oraz prostytutkę-służącą-bandytkę w żeńskiej

Oksana Zabużko

Udostępnij tekst

Wydawcy na przykład (spoglądam na własne podwórko!) narzekali na ekspansję rosyjskich książek: podczas gdy Ukraińcy od zera budowali własny rynek i zakładali pierwsze prywatne wydawnictwa, okazało się, że w bardziej doświadczonej Moskwie (gdzie jeszcze za ZSRR powstała „agencja praw autorskich” i kontrolerzy z KGB siedzieli tam od lat siedemdziesiątych!) pojawiły się „agencje literackie”, które szybciutko powykupywały na Zachodzie prawa do przekładów popularnych autorów „na całe terytorium byłego ZSRR” i w ten sposób na długo zablokowały publikację ukraińskich przekładów, a co jeszcze gorsze, całe regiony Ukrainy, jak choćby Krym i Donbas, do 1997 roku zostały już w zasadzie objęte monopolem rosyjskich dystrybutorów książek, więc ukraińskim wydawcom pozostawało wpraszanie się do ich księgarni gdzieś „na najniższą półkę”. […]

Podobnie rzecz się miała z ukraińską muzyką, filmem, show-biznesem – ze wszystkimi sferami, w których potrzebny jest masowy odbiorca: ledwie zdążyły na początku niepodległości zademonstrować swój potencjał, a także zdobyć powszechną miłość i wsparcie, a już wszystkie w niezrozumiały sposób zmarniały – i w uchylone przez nie drzwi ruszył wartki nurt rosyjskich produktów. […]

Hucznie ogłoszona na przełomie wieków „zdobyczą demokracji” reforma mediów – ich odpaństwowienie i prywatyzacja – w ciągu kilku lat doprowadziła do tego, że w Ukrainie w istocie zniknęły prasa i telewizja, z których równocześnie dowiadywałby się o sobie i o świecie cały kraj (każdy z kilku kanałów telewizyjnych, które docierały do ponad 30 procent odbiorców, wedle plotek należał do któregoś z czterech największych oligarchów; zaczęły one zatrudniać rosyjskich redaktorów i prowadzących i w ogóle od początku lat dwutysięcznych – odkąd w Rosji Jelcyna zastąpił Putin – Rosjanie ruszyli z Moskwy do Kijowa do pracy całymi karawanami: znów, podobnie jak za czasów ZSRR, nasze media przechodziły na rosyjski i coraz częściej wybrzmiewała teza o „wspólnej przestrzeni kulturalnej” – wypełnianej rosyjskimi serialami ku czci gliniarzy i czekistów i wulgarną rozrywką upichconą przez moskiewskich producentów).

Nastąpiło coś w rodzaju „federalizacji” mediów: każdy region miał „własne” wiadomości, „własne” kanały telewizyjne i stacje radiowe, jeśli więc ktoś z niego nie wyjeżdżał (a na przykład w Donbasie, według stanu na rok 2004, podróżowało tylko 7 procent ludności!), to dość trudno było, nawet przy dostępie do internetu, uzyskać wyobrażenie, w jakim się kraju mieszka i czym ten kraj żyje. […]

Garść prawdy wymieszana z kłamstwem

W 2004 roku ten scenariusz po raz pierwszy wyszedł na jaw. Chociaż bajkę o tym, że Ukraina jest jakoby „rozbita” na wojujące ze sobą, antagonistyczne „zachód” i „wschód”, część „prorosyjską” i „proeuropejską” (chciałoby się zapytać, gdzie w takim razie część „ukraińska”?…), które miały mówić różnymi językami i mieć różną historię (spojler: nieprawda) i w ogóle zaciekle się nienawidzić jako sztucznie połączone w jedno państwo, więc lada chwila musi między nimi wybuchnąć wojna domowa – tę bajkę wrzucono do ukraińskiej przestrzeni informacyjnej już pod koniec lat dziewięćdziesiątych.

Najdłuższa podróż
Oksana Zabużko, „Najdłuższa podróż”, tłum. Katarzyna Kotyńska, Wydawnictwo Agora, Warszawa 2023

Na przełomie wieków słyszałam ją, już w obszernym, podpartym teorią wykładzie (z odwołaniami do Huntingtona, do „zderzenia cywilizacji” i z mantrą o chrześcijaństwie wschodnim i zachodnim, co już nie na żarty mnie oburzyło, bo to było szyte nawet nie grubymi nićmi, tylko sznurami!) – od pewnego moskiewskiego intelektualisty, który czytał po ukraińsku i publikował dość ciekawe recenzje moich tekstów w moskiewskiej prasie – a w 2004 nieoczekiwanie znalazł się wśród doradców Putina (sic!).

Wtedy także, podczas pomarańczowej rewolucji, zaprezentowano przygotowane przez moskiewskich technologów politycznych „mapy podziału Ukrainy”, Ukraińcy uczciwie się nimi pooburzali, odświętowali swoje zwycięstwo w bitwie o demokrację i rozeszli się przepełnieni euforią, jednak przestrzeni informacyjnej nikt nam nie oddał – i przez całą kolejną dekadę, aż do 2014 roku włącznie, mit o „podzielonej Ukrainie” hulał w eterze jak pożar w lesie…

Rozchodził się on także poza granicami Ukrainy (i to jak!) – stopniowo przygotowując opinię publiczną do tego, że tuż za rogatkami Unii Europejskiej dojrzewa jakaś groźna „biała Somalia”, którą, rzecz jasna w imię bezpieczeństwa międzynarodowego, powinna się zaopiekować Rosja. […].

Trzeba przyznać, że ten mit został w ogóle starannie skonstruowany, wedle wszelkich zasad propagandy wojennej: koniecznie musi być garść prawdy wymieszanej z kłamstwem w różnych proporcjach, zależnie od przewidywanego odbiorcy.

Prawda polegała na tym, że przez dużą część epoki nowoczesnej – a jeśli być precyzyjnym, to od 1764 roku: od faktycznej aneksji naszego Państwa Hetmańskiego dokonanej przez Katarzynę II – Ukraina rzeczywiście była podzielona między dwa imperia, rosyjskie i austro-węgierskie, i trauma tego podziału (i pamięć pierwszej wojny światowej jako tragedii wojny bratobójczej, w której Ukraińcy, z tym samym tomikiem Szewczenki za pazuchą i tymi samymi pieśniami w okopach, znaleźli się po przeciwnych stronach frontu w mundurach walczących ze sobą armii!) rzeczywiście głęboko wryła się w ukraińską kulturę i podświadomość zbiorową.

Orwell płakałby z zazdrości

22 stycznia co roku świętujemy Dzień Zjednoczenia – na pamiątkę uroczystego, z paradą wojskową na placu Sofijskim w Kijowie, święta ponownego zjednoczenia podzielonych dawniej ziem w jedną Ukraińską Republikę Ludową 22 stycznia 1919 roku. I chociaż URL nie przetrwała ani starć wojennych, ani dyplomatycznych (na konferencji pokojowej w Paryżu w 1919 roku duzi, dorośli panowie nieostrożnie wykreślili nas z listy Heglowskich „narodów historycznych”, czym solidnie nadpsuli historię powszechną na kolejne sto lat…), jednak przez całe to stulecie pielęgnowaliśmy nasz kult jedności i w 1990 roku wyszliśmy tego dnia, by stanąć sześćsetkilometrowym żywym łańcuchem wzdłuż dróg od Kijowa do Lwowa.

„Wyzerowanie” nam tego kultu, jak w grze rekonstruktorskiej – do stanu „sprzed” 1919 roku, „przewinięcie w tył” do pierwszej wojny światowej i „Ukraińców po przeciwnych stronach barykady” – było, rzecz jasna, projektem kompletnie nierealistycznym, jeśli patrzeć na to z punktu widzenia zdrowego rozsądku. Ale Kreml zabrał się do dzieła na poważnie. Wybrano spośród ukraińskiej sceny politycznej również własnych „dyrektorów” każdej z przyszłych „oderwanych części” – „prorosyjski wschód” reprezentował Wiktor Janukowycz, „proeuropejski zachód” Julia Tymoszenko, ich zaciekła walka o fotel prezydencki wyparła w Ukrainie całe życie polityczne i sądząc z obrazu w przestrzeni informacyjnej, zdawać się mogło, że pogrzebała z kretesem ukraińskie społeczeństwo obywatelskie, które tak wyraziście zaprezentowało się na Majdanie.

Orwellowskie „dwie minuty nienawiści” w porównaniu z masową przemocą psychologiczną, której technologię Moskwa może uważać za swoją główną broń, wydają się przedszkolnym spacerkiem

Oksana Zabużko

Udostępnij tekst

Coraz bardziej histeryczny, psychotyczny charakter tej walki wewnątrzgatunkowej, która na całe lata bez reszty wypełniła ukraińskie fale eteru, mógł w oczach obserwatora z zewnątrz rzeczywiście stworzyć wrażenie, że to „wschód” i „zachód” Ukrainy tak gorąco się nawzajem nienawidzą – jakby za plecami każdej z tych dwóch marionetek szarpała wodze i biła w ziemię kopytami wielomilionowa armia wyborców gotowych na pierwszy znak swojego przywódcy/przywódczyni rzucić się do walki z przeciwną stroną nie na życie, ale na śmierć. I choć w rzeczywistości była to – znów – nieprawda, to takie długotrwałe granie na emocjach stopniowo potęgowało zmęczenie kraju, nie mogło być inaczej.

Tak więc w połowie lat dwutysięcznych było już wyraźnie widać, że jest to cały przemysł, rzec by można, indukowanego obłędu – próba zanurzenia całego kraju, niczym w psychiatryczny „sen systemowy”, w specjalnie skonstruowaną wirtualną rzeczywistość ze z góry określonym strategicznym celem wojennym. Orwell płakałby z zazdrości: jego „dwie minuty nienawiści” w porównaniu z tą masową przemocą psychologiczną , której technologię Moskwa może bez wahania uważać za swoją główną broń, wydają się przedszkolnym spacerkiem. […]

Doskonale pamiętam, co się czuje, kiedy własny kraj zostaje przemieniony w obiekt takiego eksperymentu – przemielony emocjonalnie, na wszystkich poziomach i we wszystkich bańkach informacyjnych, od armii trolli w internecie do wielkoformatowej reklamy na rogu – rozbudzania obecnych w każdej ludzkiej społeczności w stanie uśpienia wirusów utajonej agresji i prób „kanalizowania” jej w wybranym kierunku, „wskazywania wroga”.

Nietrudno się domyślić, że taką samą „pracę” w tym samym czasie podjęły media w sąsiedniej Rosji, z tym że tam agresja była przeznaczona do wypłynięcia na zewnątrz […], a w Ukrainie miała ona zwrócić się do wewnątrz kraju („Donbas przeciwko Galicji”), tylko że Ukraina uparcie się opierała, […] stąd właśnie to przytłaczające wrażenie przemocy, jakby ktoś robił z ciebie wymuszonego wspólnika przestępstwa, któremu nie jesteś w stanie zapobiec…

Za to w wersji „na eksport” ta technologia zadziałała doskonale. W Europie mit „rozdartej Ukrainy” zdążył do 2014 roku wyprzeć wszelką inną o niej wiedzę (której i tak nie było dużo!), przy czym w różnych krajach nabrał on różnych odcieni, dopasowując się do lokalnych „wrażliwych” tematów – i w ten sposób za każdym razem dawał pożądany efekt. Niemcy na przykład połknęli przynętę binarnej opozycji „Wschód–Zachód” – to było dla nich swojskie i zrozumiałe – i niemieckie instytucje zaczęły przy każdej okazji dzielić nas na „ukraińskojęzyczny zachód” i „rosyjskojęzyczny wschód”, dbając na przykład podczas wydarzeń literackich o parytetową reprezentację „zachodnioukraińskich ukraińskojęzycznych” i „wschodnioukraińskich rosyjskojęzycznych” pisarzy, niezmiennie dziwiąc się, że ukraińskojęzyczny Żadan jest z Charkowa, a nie mniej ukraińskojęzyczna ja – z Kijowa, i wyraźnie podejrzewając, że my gdzieś tam cichcem „dyskryminujemy rosyjskojęzycznych”, skoro nie możemy ich dostarczyć w odpowiedniej zdaniem Niemców ilości i jakości. […]

To właśnie rok 2008 powinien wejść do historii jako przełomowy. I nie tylko z powodu niemal równoczesnego upadku banku Lehman Brothers i rozbójniczego napadu Rosji na Gruzję, który w istocie poraz pierwszy naruszył „pojałtański” system bezpieczeństwa międzynarodowego – przy całkowitej bezczynności wszystkich tego systemu instytucji. W tym samym roku „dywersyjna wojna” Kremla przeciwko Ukrainie przeszła do drugiego etapu – rozpoczęła się, za Bezmienowem, „destabilizacja” i wydarzenia gwałtownie przyspieszyły.

Nagły kryzys finansowy zimy 2008-2009, złodziejski, katastrofalny dla ukraińskiej gospodarki „kontrakt gazowy” Tymoszenko i Putina, zwycięstwo prezydenckie Janukowycza, który niezwłocznie wydłużył okres pobytu na Krymie rosyjskiej Floty Czarnomorskiej aż do 2042 roku (wtedy właśnie rozstrzygnęły się losy Krymu, bo Rosja natychmiast zaczęła upychać na nim swoje wojsko, jak na Białorusi w 2021!), i gwałtowny, jak z górki na pazurki, rozpad ukraińskiej armii, i nowotworowy rozrost policji, i rozpędzanie się korupcji, jak ponuro żartowali Ukraińcy, „jakby jutra miało nie być” – i natarczywa, rozpanoszona rusyfikacja niemal połowy Ukrainy, tego samego „południowego wschodu”, gdzie w 2012 roku język rosyjski został prawnie zatwierdzony jako język „oficjalny” i momentalnie wszystko, co ukraińskojęzyczne, tak jak teraz pod okupacją, zaczęło się zamykać i znikać z krajobrazu – od ulicznych szyldów do książek w księgarniach (w 2013 tamtejsi czytelnicy musieli już jeździć po moje „Muzeum porzuconych sekretów” do Kijowa, bo u nich w Ługańsku czy Doniecku był w sprzedaży tylko rosyjski przekład tej powieści, wydany w Petersburgu) – w ogóle w tamtym okresie Ukraińcy mogli zobaczyć swój kraj w całości już chyba tylko w prognozie pogody, i zdawało się, że tylko ta ikonka, plus flaga i hymn, trzymają go w jednym kawałku…

2008–2013 to akurat pięć lat, wszystko według Bezmienowa. Pozostawało tylko urządzić „kryzys”, zainscenizować dla światowej wspólnoty jako tako przekonującą „wojnę domową w Ukrainie”, a potem wprowadzić, przy wtórze międzynarodowego chóru „głębokiego zaniepokojenia” i oklasków ulgi, swoje „oddziały pokojowe” i „ostatecznie rozwiązać kwestię ukraińską”. […].

Wszystko, wszyściutko było tym razem starannie przygotowane do przeprowadzenia krwawego demontażu kraju, o którego „bezwartościowości” (sztuczności, przypadkowości i zbędności) Rosja przez dwadzieścia lat przekonywała świat – i wcale nie wyłącznie ustami Putina w kuluarach różnych szczytów (kolejnym tematem na rozprawy naukowe mógłby się dla zachodniej rusycystyki stać temat ewolucji obrazu Ukraińca w kulturze rosyjskiej, bo od końca lat dziewięćdziesiątych stopniowo przemieniał się on w nazistę-policaja-mafiosa w wersji męskiej oraz prostytutkę-służącą-bandytkę w żeńskiej, wszystko było gołym okiem widoczne, nikt niczego nie ukrywał, dlaczego nikt tego nie zauważył?…).

Nawet suchy prowiant dla rosyjskich „oddziałów pokojowych” przygotowano w ilościach prawdziwie przemysłowych: w lutym 2022 roku Rosjanie z nim właśnie weszli do Ukrainy – wyprodukowanym w 2014, z terminem przydatności „1 rok”, przeterminowanym o siedem lat, ale i tak wyciągniętym z magazynów, gdzie przez te całe osiem lat czekał na swoją kolej, wszak nie można marnować zapasów…

Wesprzyj Więź

To chyba musi być nie do wytrzymania obraźliwe – kiedy wszystko zrobiłeś tak, jak cię tego nauczyli, i teraz naciskasz guzik, który ma ruszyć z posad mapę świata – a ona się zacina!… […] Ukraina wybrała: być . Z takiej decyzji rodzą się armie (nie odwrotnie!). I nieważne, jak brzmi nazwisko przywódcy politycznego takiego kraju – Turczynow, Poroszenko, Zełenski czy jeszcze ktoś inny w przyszłości – nigdy nie zdoła on przekreślić ani podważyć tej decyzji: w ogóle nie podlega ona jego władzy.

Fragment książki „Najdłuższa podróż”, tłum. Katarzyna Kotyńska, Wydawnictwo Agora, Warszawa 2023. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji Więź.pl

Przeczytaj też: Piotr Tyma. Być Ukraińcem z Polski

Podziel się

6
4
Wiadomość