Wybór sztuki jako życiowej drogi to dramat, w którym zawsze najbliżsi będą cierpieć, zostaną opuszczeni, a my samotni. Ale innego wyjścia nie ma.
Jest w „Fabelmanach” Stevena Spielberga taka piękna scena. Gdy umiera babcia głównego bohatera, Sammy’ego (Gabriel LaBelle), do ich spokojnego domu na przedmieściach przyjeżdża brat zmarłej, wujek Borys (Judd Hirsch). Ten surowy, nieco nieokrzesany i kanciasty, rosyjski Żyd burzy uporządkowany, mieszczański świat, w pastele ścian i biel koszuli wprowadza jakąś czerń, brud, jakby był nagim życiem, pozbawionym sterylnej formy. Nic dziwnego, w końcu pojawił się tu z powodu śmierci swojej siostry.
Tę różnicę widać już w aktorstwie. Pozostali aktorzy grają wspaniale, ale Spielberg jakby cały czas kazał im powściągać emocje, nie ukazywać wszystkiego, zakrywać. Za to Hirsch wywleka wszystko na wierch, jest prawdziwy, nawet tą prawdą przeraża. Jest w nim ujmująca dzikość wschodniego teatru. Widziałem ją kiedyś, gdy patrzyłem na aktorów w spektaklach Fokina czy podpatrywałem Filsztyńskiego przy pracy. Każde słowo ma wagę. Każde niesie za sobą ostateczne znaczenie.
Bliskość i rozdzielenie bolą
Po kolacji Sammy idzie z wujkiem do pokoju. Borys fascynuje chłopaka i przeraża. Chociaż opowieści o byciu treserem lwów wydają się nastolatkowi nierealne, to jednak, jako młody filmowiec, odnajduje z wujkiem, bądź co bądź też artystą, wspólny język. Ale ten ma dla Sammy’ego przestrogę:
„Przez sztukę stracisz wszystko, będziesz dla innych wstydem i utrapieniem. Zostawisz ich i sprawisz, że będą cierpieć, ale nie będziesz mógł przestać. I ostatecznie będziesz – ale tak naprawdę nigdy nie będziesz szczęśliwy” (przywołuję z pamięci, ale chyba zachowując sens całości).
Podcast dostępny także na Soundcloud i popularnych platformach
Ten dramat, jaki niesie za sobą całkowite poświęcenie się sztuce, tworzeniu, pisaniu, sprawia, że ostatecznie bliskość, intymność, miłość stają się niemożliwe. O takiej niemożliwości jest też przecież ten cały wybitny film: w końcu główni bohaterowie, rodzice Sammy’ego (wzorowanego na samym Spielbergu) kochają się, ale nie mogą być razem. Samotność staje się tak samo przerażająca, jak bycie razem, bliskość boli w tym samym stopniu, co rozdzielenie.
Nie ma wyjścia
W jednej z ostatnich scen dokumentu „Philip Glass w 12 częściach” (2007) reżyser Scott Hicks rozmawia z jego ówczesną żoną Holly Critchlow. Gdy kobieta niemal płacze, mówiąc o rozpadzie swojego małżeństwa, czujemy jakąś niewygodę, jakby kamera przekraczała dopuszczalną granicę.
Ale nie mówi o zdradzie, nie ma tu wzajemnego zadawania ran czy natrętnego obwiniania. Po prostu Glass – w swoim zanurzeniu w muzykę – jest skrajnie samotny, w ten świat nie dopuszcza nikogo, albo raczej – nikt się nie może do niego przedostać.
Wybór sztuki jako życiowej drogi – przypominam sobie „Fabelmanów” – to dramat, w którym zawsze ci najbliżsi będą cierpieć, zostaną opuszczeni, my zostaniemy samotni. Ale innego wyjścia nie ma. Tertium non datur.
Dobrostan i otchłań
Zobaczyłem taką walentynkową grafikę, komiksowy rysunek. Para ogląda film. Gdy bohater na ekranie mówi: „jestem Twoim całym światem”, mężczyzna pyta kobietę: „czy ja też jestem Twoim całym światem?”.
No i zaczyna się tłumaczenie, taka instagramowa, cukierkowa pop-psychologia. Teraz ta dwójka jest w takim wewnętrznym kosmosie i ogląda planety, z podpisem: przyjaciele, ambicje, pasje. Dziewczyna tłumaczy: „to są różne planety mojego życia, wszystkie są ważne – jest też planeta z napisem Ty, i ona też jest istotna. I wszystkie planety w tym moim kosmosie muszą działać, abym była szczęśliwa”. Widzicie: jakie to wszystko mądre, łatwe, przejrzyste. W końcu ważny jestem ja, mój dobrostan, mój własny kosmos. Ewentualnie – zostawię ci jakieś miejsce, byś był gdzieś w orbicie. Ale nie bliżej.
Wiele razy przeczytałem wczoraj, że „aby kochać innego, należy pokochać samego siebie”. Ale co wtedy uczynić z tym ciągłym napięciem pomiędzy własną grzesznością, złem, które wyrządzam, cierpieniem, które zadaje? Jak mogę kogoś takiego pokochać, zaakceptować? Czy sam z siebie mogę tego dokonać? Czy – gdy spróbujemy kochać siebie, akceptować, redukować tych nieusuwalne sprzeczności – nie okaże się, że w znajdujemy się w samym środku otchłani, a nad ranem budzimy się jako wielki, przerażający karaluch, nieuchronnie zdążający w stronę śmierci?
Gwiazdy porusza i słońce
W Ewangelii, która była czytana w ostatnią niedzielę, Jezus daje skrajnie maksymalistyczne reguły nowego przymierza (Mt 5, 17-37). Wobec tych przykazań trzeba poświęcić własne ciało, pożądania, potrzeby, życiowe plany i przyzwyczajenie, ostatecznie – trzeba zrezygnować z siebie samego, poświęcić się. Stać się poświęconym – wykluczonym – świętym (sacer – sacrum ma jeden źródłosłów, jak kiedyś błyskotliwie zaznaczał Agamben), ogołocić się, zdać w imię miłości na skrajne opuszczenie – dokładnie jak na Krzyżu.
Wierzę, że nikt z ludzi, którzy kiedykolwiek chodzili po ziemi, nie kochał tak bardzo, jak Jezus z Nazaretu. Levinas i inni dialogiści tłumaczyli Go w ten sposób: pokochać siebie, odnaleźć prawdziwego siebie, można dopiero w całkowitym zawierzeniu drugiemu, w bezgranicznym przywiązaniu, w nieodrzucaniu, nieodwracaniu się, w rezygnacji z siebie, aby te wszystkie pozostałe planety (rozwijając instagramową metaforę), stały się jedynie czarną materia, która tylko niekiedy daje o sobie znać, a tak naprawdę – jest gdzieś daleko, za horyzontem. Chcę w to głęboko wierzyć.
Ale co zrobić ze sztuką, która jest chyba osobną planetą – bo podczas gdy inne siłą grawitacji przyciągają do siebie innych, ta jedynie zapada się w sobie, jest wciąż powiększającą się czarną dziurą (dlatego tak niebezpieczną!). Utrzymać się na powierzchni możemy dzięki przeciwstawnej, równie wielkiej sile: podczas gdy jedna prowadzi do ciemności, zaniku, druga ma w sobie jasność, promień, życie – choćby było naznaczone cierpieniem i bólem.
To miłość, która – jak ją opisywał Dante w ostatnich słowach „Boskiej komedii” – „gwiazdy porusza i słońce”. Nie powinna być naznaczona wygodnymi hasłami pop-psychologii, self-carem i „dbaniem o własne granice”, lecz poświęceniem, stopniową rezygnacją z własnego życia, zatraceniem się. Tak mówi mi moje doświadczenie, tak mówi wiara, i świadectwo tego, co stało się na Golgocie 2000 lat temu, a nadal poraża mnie swoją wielką siłą.
Dlatego dzisiaj będę patrzeć na Krzyż, bo, jakkolwiek szokująco może to zabrzmieć, nie ma doskonalszego miłosnego znaku, cierpienia i opuszczenia, które można wytrzymać tylko dlatego, że zrodziła je miłość. I tylko dlatego po nich będzie nie śmierć, a Zmartwychwstanie. Miłość ostateczna, najdoskonalsza, wieczna.
Przeczytaj także: Powiedzmy to – sztuka religijna jest dziś całkowicie martwa