Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

Kruchy mit „Seksu w wielkim mieście”

Sarah Jessica Parker w serialu „Seks w wielkim mieście”. Fot. Materiały prasowe

Piękna, ultraszykowna pani z burzą blond loków żyła na ekranie w luksusie i utrzymywała się z pisania. Ubierała się na koszt własnych myśli. Wierzyłam, że to takie łatwe. Czy można było się bardziej mylić?

Początek cyklu „Seriale, które nie zaczęły się wczoraj” to „Twin Peaks”, potem była wycieczka do źródeł, czyli „Strefa mroku”. Teraz czas na…

„Seks w wielkim mieście” to z pewnością jeden z najbardziej rozpoznawalnych seriali w historii stacji HBO czy w ogóle współczesnej telewizji. Życiowo-sercowe perypetie czwórki ultraszykownych przyjaciółek, które próbują odnaleźć własne szczęście i orgazmy w Nowym Jorku początku XXI wieku, zainspirowały wiele (wiele, wiele) późniejszych produkcji filmowo-telewizyjnych na całym świecie.

Carrie Bradshaw, Samantha Jones, Miranda Hobbes i Charlotte York stały się ikonami światowej popkultury; sporo kobiet widziało w nich pewne emancypacyjne ideały, ucieleśnienie kobiecości na miarę nowego millenium. Atrakcyjne dziewczęta bezceremonialnie przecież randkowały, wybierały – a następnie szybko porzucały – partnerów seksualnych, upajały się swoją przyjaźnią, samodzielnością i niesamowitym stylem. Bez wstydu i lęku. Tak się mogło na pierwszy rzut oka wydawać.

Pierwsze spotkanie

Dobrze pamiętam mój pierwszy raz z „SATC” („Sex and the City”). Miałam jakieś 13 albo 14 lat, była sobota. Moja mama poszła na imprezę i miała wrócić do domu późno, a ja – mimo służebnych deklaracji czystych zębów i dobrych snów – mogłam cieszyć się nielimitowanym dostępem do telewizora. Nigdy nie zapomnę pięknej pani z burzą blond loków, która w stroju baletnicy kroczy dumnie zatłoczoną ulicą. W pewnym momencie blondynka zostaje ochlapana przez jadący autobus, na którym zresztą wisiała jej podobizna. Co za ironia!

Czwórka przyjaciółek dalej żyje w abstrakcyjnym dla mnie świecie bogactwa, ale ich „środek” nosi ślady znanego mi kobiecego żywota. Ostatecznie cierpienie po nieudanej relacji następuje bez względu na numer majtek, kolor sukienki czy stan konta

Diana Dąbrowska

Udostępnij tekst

Potem, w dalszej części serialu, nikt już nie pędził na autobus, zaś piękna pani z burzą blond loków wypatrywała stale żółtych taksówek. A kiedy nie było taksówek, wszędzie chodziła na piechotę, i to w bardzo wysokich, eleganckich butach. Szybko pojawiły się na ekranie też kolejne piękne panie. Każda miała inny kolor włosów i w ogóle była „troszkę inna” w zachowaniu i ubiorze, wszystkie jednak w dziwny sposób do siebie pasowały. Jak uwielbiane przeze mnie w dzieciństwie „Czarodziejki z księżyca”. Każda posiadała odmienną moc, każda szukała swojej różdżki.

Pamiętam, że pani z burzą blond włosów opowiadała zebranym przy stole dziewczynom, że spotyka się z fajnym facetem. Ten facet był politykiem, miał siwe włosy i chytrą twarz. Kiedy się okazało, że lubi sikać do łóżka, od razu przestał być fajny…

Ale to nie „łazienkowe upodobania” owego polityka zrobiły tej nocy na mnie największe wrażenie, tylko… komputer. A dokładnie śliczny, mały (wtedy rzeczywiście wydawał mi się mały) laptop, na którym bohaterka bez skrępowania wszystko detalicznie opisywała, jakby prowadziła elektroniczny pamiętnik. Albo lepiej – seksualną księgowość wielkiego miasta. Piękna pani z burzą blond loków opowiadała – zainspirowane życiem własnym i cudzym – historie. Mało tego – ona żyła z pisania. Żyła i ubierała się na koszt własnych myśli, własnych słów.

Czy można było się bardziej mylić?

Odbiór świadomy

Nastoletnia fascynacja „Seksem w wielkim mieście” trwała u mnie dość długo. Wydaje mi się, że dopiero zajęcia z teorii feminizmu na studiach zdecydowanie wpłynęły na mój – bardziej świadomy i krytyczny – odbiór serialu. Designerski, heteronormatywny świat, do którego zapraszały mnie ochoczo (zawsze inaczej ubrane) protagonistki, okazał się zdecydowanie bardziej ekskluzywny niż inkluzyjny.

Natomiast te wszystkie przyjacielskie konwersacje stawały się boleśnie monotematyczne i stereotypowe. Faceci mieli być w założeniu „dodatkiem”, a tak naprawdę stanowili „sejsmiczne epicentrum”. To oni właściwie napędzali seksualne rozedrganie w przepotężnej metropolii, nieustanne pożary i trzęsienia ziemi. Nowy Jork był faktycznie w stanie niekończącej się, toksycznej międzypłciowej wojny komunikacyjnej, wojny o władzę, której przebieg i potyczki skrzętnie dokumentowała we wspomnianym już – a przeze mnie wymarzonym – cyfrowym notatniczku Carrie Bradshaw.

Kobiecość rozpisana na cztery różne głosy i ciała ostatecznie podkreślała, jak bardzo ten popkulturowy mit świadomej i wyzwolonej kobiety nowego milenium – tej, co czyta Cosmo, popijając Cosmopolitan – jest kruchy, wręcz pozorny. Kariera i finansowa stabilność pozostawała najważniejsza dla Samanthy i Mirandy, ale nie stanowiła już takiego priorytetu dla Carrie i Charlotte.

Podobnie było z mężczyznami – z jednej strony pragnienie „faceta na całe życie”, a z drugiej niekończące się fantazje o „mężczyznach na jedną noc”, szybkiej bliskości z nieznajomymi. Nie wspomnę już o małżeństwie czy macierzyństwie – znów mamy wśród bohaterek uparty remis 2:2. Najbardziej przebojowa i postępowa z dziewczyn – Samantha – była tak naprawdę one of the boys, a jej sukces przypisuje się właśnie inkorporacji tych „męskich schematów zachowania” – opartych na dominacji i bezpośredniości – do przestrzeni miłosnej i biznesowej.

Nowa bliskość

Mam wrażenie, że po latach „Seks w wielkim mieście” przestał się dla mnie sprawdzać jako wielka, chronologiczna narracja, trochę romantyczny, a trochę wyuzdany miejski epos o poszukiwaniu idealnego partnera (w szczególności na linii Carrie – osławiony Mister Big).

Największa przyjemność przychodzi z oglądania fragmentów, pozbawionych większego znaczenia dla ekonomii opowieści odprysków. Kiedy trafiam na nie przypadkowo w telewizji albo kiedy – z samotności, nudów bądź sentymentu… – powracam ze skulonym ogonem do nowojorskich dziewczyn na VOD. „SATC” zamienia się wtedy w rubrykę z horoskopem; dziwnym trafem fabuła danego odcinka zaczyna silnie korespondować z moimi doświadczeniami, a przede wszystkim niepewnościami.

Zrozumcie mnie dobrze: czwórka przyjaciółek dalej żyje w abstrakcyjnym dla mnie świecie bogactwa, lśniących powierzchni i przedmiotów, ale ich „środek” nosi ślady znanego mi kobiecego żywota. Ostatecznie cierpienie po nieudanej relacji następuje bez względu na numer majtek, kolor sukienki czy stan konta.

Wesprzyj Więź

Każdy odcinek dostarczał Carrie materiału na felieton, był jej wewnętrznym work in progress. Bohaterka zadawała pytania, błądziła, ale zawsze na koniec odnajdywała jakąś kluczową interpretację, jedną inspirującą myśl, z którą można było się zjednoczyć. Zmotywować do dalszego biegu. Dziewczyny stają się na nowo mi wtedy bliskie.

Aż do chwili, gdy sobie przypomnę, że raczej nie da się przejść Nowego Jorku w nowych, markowych butach. I to na koszt własnych myśli, własnych słów.

Przeczytaj też: Komiks: bękart sztuki czy nowa łacina przyszłego świata?

Podziel się

2
2
Wiadomość

Mit? Wielka przesada. Zwykły krótkoodcinkowy serial, który przyciągnął więcej widzów, bo był inny niż inne dotychczas. Tak jak kiedyś „Alf”, „Kroniki Seinfelda”, Przyjaciele” czy „Big Bang Theory”. A Carrie Bradshaw wcale nie żyła w luksusie. Zarabiała tak sobie i w dodatku wszystko wydawała na drogie buty. Proszę jeszcze raz obejrzeć 🙂

Serial oparty był na prostym chwycie. Bohaterki były personifikacją lalek znanych z dziecięcych zabaw w dorosłość. Miały jakieśtam prace (odległe wyobrażenie o nich), przebierały się w różne sukienki i czekały na Kena. Wszystko to zaprawione obietnicą poznania tabu, erotyki, co markowało „dorosłość”, przypominało jednak bardziej opowieści starszej siostry niż jakiekolwiek obrazoburstwo. Czyli sen nastolatki marzącej już o sprawczości. Cała pustota serialu obnażona została obecną serią. Przede wszystkim „wybielony” Manhattan, brak jakiś poważniejszych tematów, wrażliwości na ludzi z innych środowisk, naiwne podejście do rozwiązywania problemów itd. Sztuczne przypięcie tego do starej konwencji wyszło żenująco.

Co do serialu a zwłaszcza kontynuacji, to prawda. Swoją drogą oglądanie serialu teraz jest bardzo cringe-owe w dzisiejszych czasach poprawności.
Jest nasz i trochę bardziej realny książkowy odpowiednik „Seksu w wielkim mieście” – „Seksowne dziewczyny” Sary Blińskiej. Co prawda to erotyk ale z głęboko pokazanym tłem bohaterek i ich realnymi problemami – samotna matka, która układa sobie relacje, młoda dziewczyna, która za pracą przyjechała do warszawy i wplątuje się w romans w pracy, wannabe influencerka i ambitna przyszła doktorantka. To jet coś co bardziej przystoi współczesnym czasom.