Sporo w nowym filmie Damiena Chazelle’a uproszczeń, trochę za dużo twórczej ambicji, po prostu wszystkiego za dużo. A jednak przez te kilka godzin zapomniałem o bożym świecie i wyszedłem z projekcji zachwycony. Dlaczego?
To nie tak miało być. Damien Chazelle, nagrodzony już Oscarem za reżyserię filmu „La La Land” (jako najmłodszy w historii!), tym razem zamierzał stworzyć monumentalne dzieło, które rzuciłoby do jego stóp cały filmowy świat. Trzygodzinna epopeja o Hollywood lat dwudziestych ubiegłego wieku, pomyślana jako dzieło życia raptem 38-letniego twórcy, miała być tym, czym dla Bernarda Bertolucciego był „Ostatni cesarz”, prawdziwym opus magnum.
Po drodze jednak coś poszło nie tak. Kosztujące 80 milionów dolarów widowisko szybciej zostanie okrzyknięte współczesnymi „Wrotami niebios”: dotychczas zarobiło ledwie 15 milionów, podzieliło krytyków i zostało niemal całkowicie pominięte przez Akademię (niemal, bo za kilka tygodni statuetkę za najlepszą muzykę, już drugą w ostatnich latach, odbierze najpewniej wspaniały Justin Hurwitz).
Powiedzmy w dużym skrócie: Chazelle naczytał się świadectw epoki, naoglądał starych filmów, zebrał na planie topowe gwiazdy (Margot Robbie, Brad Pitt) i opowiedział historię, którą prezentuje od debiutanckiego „Whiplash” – o cenie wybicia się ponad przeciętność. Na ekranie mamy młodzież, która marzy o wielkiej karierze; muzyka, co musi iść na kompromisy, i amanta, który przeczuwa, że powoli zbliża się jego zmierzch.
Kino jest sztuką uwodzenia, oczarowaniem. Można toczyć długie filmoznawcze debaty, a na koniec chodzi i tak o jedno: o wyraz twarzy tych, którzy opuszczają salę kinową. Chazelle, choć megaloman, doskonale to rozumie
Reżyser tym razem rozciąga rzecz do niebotycznych rozmiarów, mnożąc kolejne wątki i wprowadzając coraz to nowych bohaterów. Całość wyszła jednocześnie staroświecko (ale robić Chazellowi zarzut z tego, że jest sentymentalny, to trochę jakby oburzać się na Leonarda Cohena za smutne piosenki) i eksperymentalnie (jak na twórcę „Pierwszego człowieka”, stąd kategoria R w amerykańskich kinach), uroczo i irytująco.
Nie, „Babilon” to nie jest doskonały film, daleko mu do „La La Land”. Sporo w nim narracyjnych potknięć i uproszczeń, trochę za dużo twórczej ambicji, po prostu wszystkiego za dużo. A jednak mimo wszystko przez te kilka godzin zapomniałem o bożym świecie i wyszedłem z projekcji zachwycony. Dlaczego? Wydaje mi się, że z prostego powodu, który niweluje wspomniane błędy i każe nam je wybaczyć twórcy. Co tu dużo mówić: Damien Chazelle rozumie istotę kina.
Kino to nie temat ważny społecznie, teza, którą warto ogłosić – od tego są inne środki komunikacji. Niekoniecznie też jest to przestrzeń „impresji” jednego „artysty” czy zbiór – zrozumiałych tylko dla niego samego – skojarzeń i przeczuć. Ileż ja w ostatniej dekadzie widziałem takich filmów, gdzie reżyser odbywa za pomocą kina swoistą autoterapię, a my jako widzowie siedzimy sobie w fotelach z głupimi minami, ni w ząb nie rozumiejąc tego, co oglądamy na ekranie, czując ból kolan, pleców i głowy, ale uśmiechając się, bo „na pewno oglądamy coś wielkiego, choć nam niedostępnego”. Tymczasem to nie jest prawdziwe kino…
Prawdziwe jest sztuką uwodzenia, tańcem reżysera z widownią, oczarowaniem, śnieniem. Można toczyć długie i mądre filmoznawcze debaty, a na koniec chodzi i tak o jedno: o wyraz twarzy tych, którzy opuszczają salę kinową. Chazelle, choć megaloman, doskonale to rozumie. I potrafi wciągnąć widza w swój świat, zafascynować go, może nawet trochę oszukać. Wierzcie mi lub nie, ale w tym filmie nie ma grama nudy! Jest za to doskonały rytm i wirtuozerskie popisy: aktorów, operatora Linusa Sandgrena i samego reżysera. Sceny, których tempo przyprawia o zawrót głowy i takie, które potrafią ująć nas prawdą pesymizmu.
No właśnie, kino to sceny. Dobry reżyser wie, że musi robić wszystko, by w widzach pozostała jedna scena, jedno ujęcie, krótkie spojrzenie bohatera czy bohaterki. Są filmy, które doceniam, ale które w ostatecznym rozrachunku okazują się jak lekkie wino – przelatują przeze mnie, nie zostawiając śladów. Mija kilka godzin od zakończenia seansu, a ja nie mogę sobie przypomnieć choćby jednej sceny, która potem mogłaby mi się śnić po nocach. Nic, pustka. Kiwnięcie głową z uznaniem i szybki, nad wyraz szybki powrót do rzeczywistości.
Z „Babilonem” sprawa ma się inaczej: potrafię „na już” wskazać dwie lub trzy wyśmienite sceny, które noszę w pamięci od tygodnia. Ostatnie ujęcia z bohaterem granym przez Pitta, gdy kamera łagodnie posuwa się za nim na schodach. Albo ostatnia scena z udziałem Robbie, kiedy Nellie lekko tanecznym krokiem wchodzi w ciemność…. Szkoda, że film nie skończył się w tym momencie i Chazelle nie zrezygnował z „kinowego” epilogu…. Wszyscy i tak domyślamy się, że jego krytyka wymierzona w Fabrykę Snów to blef, wiemy, jak wielką miłością darzy on Dziesiątą Muzę (a konkretniej: Hollywood ery „Deszczowej piosenki”), już raz o tym opowiedział, tyle że nie wprost.
Tutaj dygresja: gdy zaczynałem w wieku trzynastu lat nałogowo oglądać filmy, naiwnie wierzyłem, że w zetknięciu ze sztuką obowiązują klarowne i powszechnie stosowane kryteria, a to mit. Na przykład nie wiem, czy „La La Land” to najlepszy film dekady, ale wiem, że obejrzałem go w kinie cztery razy (Wojciech Marczewski opowiadał mi, że gdy po raz pierwszy zobaczył „Osiem i pół” Felliniego, nie wychodził z kina przez cały dzień!). Z kolei w dzieciństwie za arcydzieło uważałem „Ogniem i mieczem” Hoffmana, oglądaliśmy je z braćmi w domu aż do zdarcia kasety. A gdy zobaczyłem ten film po wielu latach, parę miesięcy temu, byłem srogo rozczarowany….
Nie ma kryteriów w odbiorze sztuki, jest tu jakaś tajemnica, za każdym razem indywidualna, osobista. Dotyczy to – dzięki Bogu! – również zawodowo piszących o kinie. Pytam więc dziś sam siebie: co sprawia, że moja opinia o „Babilonie” jest taka, a nie inna?
Reżyser po raz kolejny pokazał swoją wrażliwość i twórczą energię. Nie ma w jego dziele precyzji, ale jest szaleństwo i autentyczna pasja. Chazelle poniósł klęskę, bo przestrzelił. Chcąc wysłać jeszcze jeden „list miłosny do kina”, nie zauważył, że być może czas formułowanych w ten sposób przekazów przeminął (co dosadnie pokazuje słaba frekwencja, a czemu nieco przeczy, przyznajmy, artystyczny sukces „Fabelmanów” Spielberga). Że kino potrzebuje dziś, owszem, wsparcia w coraz ostrzejszej walce z platformami streamingowymi oraz skutkami pandemii, ale to wsparcie musi być dopasowane do świata takiego, jakim on jest, a nie przywoływać ten z naszych marzeń i snów.
Może zresztą kino poradzi sobie bez nas? I my przeminiemy, a kolejni ludzie i tak będą oglądali – w takiej czy innej formie – filmy. Przeżyją przy tym wzruszenia, poczują strach, zachwyt lub ból. Naszej ludzkiej tęsknoty za tym, by obcować z czymś większym niż zwykłe życie, nie da się tak łatwo ukoić. To jedna z tez „Babilonu”. Niech będzie też pocieszeniem dla jego twórcy.
Przeczytaj też: Peter Weir, sługa niewidzialnej rzeczy
Lubie Panska szczerosc w komentowaniu Dziesiatej Muzy!