Kompozycja nietknięta przez wykonawcę pozostaje zapisem martwych nutowych hieroglifów. Problem nie w tym, czy pianista zagrał „ładnie”: „ładnie” jeszcze nic nie znaczy. Istota zawiera się w prawdzie.
Fragment książki Piotra Wierzbickiego „Jak słuchać muzyki”, Wydawnictwo Więź, Warszawa 2016
Późne jesienne popołudnie. Wytrawny meloman słucha z wypiekami na twarzy Walca cis‑moll Chopina w interpretacji Artura Rubinsteina. Czego on słucha: utworu czy jego wykonania? Kogo on słucha: kompozytora czy pianisty? Wolno się domyślać, że skoro „wytrawny”, zna zapewne dobrze Walca cis‑moll, a skoro „z wypiekami na twarzy”, to najwidoczniej strasznie jest teraz ciekaw, jak Rubinstein zagrał tego walca – a zagrał w sposób wręcz niezapomniany podczas swego ostatniego występu w Izraelu.
Sala warszawskiej Filharmonii. Trzeci etap Konkursu Chopinowskiego. Chinka urodzona w Singapurze gra „Poloneza‑Fantazję”. Przed nią już ze dwadzieścioro konkursantów wykonało tu „Poloneza‑Fantazję”, ale rozentuzjazmowanej publiczności w najmniejszym stopniu ten fakt nie przeszkadza, odwrotnie, chodzi właśnie o to, by zobaczyć: lepsza ona od pozostałych czy gorsza. Siedzą nieruchomo, zasłuchani, nie w Chopina przecież, tylko w nią.
Nie dajmy się wpędzić w kompleksy, kult wielkiej sztuki wykonawczej jest stary jak świat, a muzyka niemal wszystko mu zawdzięcza
Czy fascynacje sztuką wykonawczą mają sens? Czy ich charakter nie jest raczej hobbystyczny niż muzyczny? Istotnie, są tacy, również wśród muzyków, co spoglądają z góry i na konkursową publiczność, i na melomaństwo skoncentrowane na subtelnościach i smaczkach wykonawczych. Ich zdaniem meloman na poziomie, zamiast w kółko porównywać ze sobą trzydzieści wykonań Sonaty c‑moll opus 111 Beethovena, spędza czas na festiwalu muzyki współczesnej Warszawska Jesień.
Muzyczny Wędrowcze, który pasjonujesz się Konkursem Chopinowskim i gustujesz w sztuce wielkich wirtuozów, nie daj się wpędzić w kompleksy, kult wielkiej sztuki wykonawczej jest, i to uprawiany przez „najlepsze towarzystwa”, najprzedniejsze muzyczne elity, stary jak świat, a muzyka niemal wszystko mu zawdzięcza. Gdyby na Bachu nie poznano się natychmiast jako na genialnym organiście, mógłby nie zrobić żadnej kariery i utknąć na zawsze w którejś z turyńskich pipidówek. Gdyby Chopin nie zabłysnął w Paryżu fenomenalnym kunsztem pianistycznym, żyłby tam w nędzy aż do śmierci (na którą nie trzeba by było zresztą długo czekać).
Mozart, Beethoven, Hummel, Mendelssohn, Schumann (przed sforsowaniem ręki), Liszt, Brahms, także Prokofiew, także Szostakowicz, także Bartók – wszyscy oni byli profesjonalnymi pianistami. Kwitła rywalizacja: Mozart w pojedynku z Clementim, Chopin w konfrontacji z Lisztem, nawet Bach raz stawał w szranki, tylko że rywal ze strachu dał drapaka. Nie był profesjonalnym pianistą Szymanowski, mawiał, że gdyby nim zdołał zostać, grałby… Chopina, za to kibicował konkursom Chopinowskim, wściekając się, jak to też nam się zdarza, i psy wieszając na jurorach.
„Smaczki wykonawcze” mają wagę, wykonanie stanowi immanentny składnik dzieła. Kompozycja nietknięta przez wykonawcę pozostaje zapisem martwych nutowych hieroglifów. Problem nie w tym, czy pianista (skrzypek) zagrał „ładnie”: „ładnie” jeszcze nic nie znaczy, a może to sam utwór jest ładny? Istota zawiera się w prawdzie: zrozumieć nutowe hieroglify, uchwycić ich sens, stosownie go wyrazić. Dopiero od tej chwili zaczyna liczyć się piękno.
Jesteśmy w obszarze sztuki. To strefa swobody, wolności. Dopuszczalne alternatywne rozwiązania: niech sobie każdy gra inaczej. Wchodzi wszakże w grę gradacja: więcej prawdy – mniej prawdy. Tak otwiera się pole do porównań. Ocena wymaga skali. Bez punktów odniesienia nie sposób orzec: „to jest dobre”. By stwierdzić „to jest dobre”, trzeba przedtem, potem bądź zarazem poznać to, co niezłe, średnie, złe.
„Smaczki wykonawcze” mogą nas ustrzec przed nabraniem fałszywych wyobrażeń, przed przyjęciem błędnych przekonań w kwestiach muzycznych. Największe ryzyko stwarzają tu stadne, ignoranckie mody. Tak właśnie stało się ostatnio z Mozartem, gdy wybuch zbiorowej egzaltacji bohaterem filmu „Amadeusz” zaowocował na estradach nieznośną manierą wykonywania jego dzieł orkiestrowych w rozkosznym, fircykowatym stylu cacuszkowo‑maskotkowym. To fałszowanie Mozarta, degradowanie go, sprowadzanie do poziomu guścików. Muzyczny Wędrowcze, jeśli chcesz się dowiedzieć, kim był Mozart, to posłuchaj jego Symfonii g‑moll, czterdziestej, w wykonaniu Orkiestry Wytwórni Płyt Columbia pod Brunonem Walterem albo granej przez Moskiewską Orkiestrę Kameralną pod dyrekcją Rudolfa Barszaja, w tempie bardzo umiarkowanym, a za to szeroką frazą i nade wszystko śpiewnie, zawsze śpiewnie.
Bach też do orkiestrantów szczęścia nie ma, a ściśle biorąc, szczęście jego na tym polu trwało krótko. Ledwie bowiem (wkrótce po drugiej wojnie światowej) znakomitym zespołom kameralnym udało się oczyścić metodę wykonywania jego koncertów i kościelnych kompozycji śpiewanych z późnoromantycznego pompatyzmu, popadnięto gremialnie, i to w dodatku pod hasłami „autentyzmu”, „stylu epoki” itp., w drugą skrajność: piorunujące tempo, euforia, nóż w zębach, słowem – Bach przerobiony na Vivaldiego. Niemądre. Bach tym właśnie się różni od weneckiego rudzielca, że jego dzieła mają ciężar, potrzebują czasu, nie fruną. Niemądre i w dodatku ignoranckie, nic wspólnego niemające z autentyzmem, Bach nie znał temp skrajnych, zarówno bardzo wolnych, jak bardzo szybkich. Muzyczny Wędrowcze, pragniesz posłuchać autentycznej Pasji według św. Mateusza – spraw sobie nagranie z Güntherem Raminem bądź Karlem Richterem.
Podcast dostępny także na Soundcloud i popularnych platformach
„Smaczki wykonawcze” to antidotum na amnezję. Spędzając jesienią 1977 r. trzy tygodnie w Paryżu, zwróciłem uwagę, że na wystawach tamtejszych księgarń i sklepów z płytami muzyka symfoniczna reprezentowana jest z żelazną konsekwencją przez jedno tylko nazwisko: Herbert von Karajan, szef Filharmonii Berlińskiej. Nie liczą się już Wilhelm Furtwängler ani Karl Bohm, nie istnieją Arturo Toscanini i Bruno Walter, George Szell i Fritz Reiner to figury bez znaczenia, urodził się na świecie tylko jeden wielki dyrygent: Karajan. Nie mam nic przeciwko sławnemu szefowi Berlińczyków, ale będąc u Rubinsteina poskarżyłem mu się na gorszące widowisko, on zaś zaczął zaraz opowiadać, jak to Szell przysłał mu właśnie swe nagranie (z Clevelandczykami) kompletu symfonii Schumanna i jak to orkiestra śpiewa tam niczym fortepian.
Niezgłębione pokłady amnezji ujawnia u nas każdy konkurs Chopinowski. Gdy sprawozdawca albo komentator chce się odwołać do przeszłości, do autorytetów, do pianistycznych ideałów, wychodzi nieodmiennie, wręcz obowiązkowo na jaw krótka pamięć: sięga ona najdalej do Blechacza, Zimermana, Marty Argerich. Wcześniej nie zdarzyło się nic. Nie było Rubinsteina, Horovitza, Lipattiego, Sztompki, Szpinalskiego, Koczalskiego, Friedmana, Michałowskiego, Paderewskiego, Rachmaninowa, Hofmanna. Skreślono całą złotą erę fortepianu: lata dwudzieste, trzydzieste, czterdzieste minionego wieku. Tak jakby z polskiej tradycji wypchnąć Mickiewicza, Słowackiego i Norwida, z rosyjskiej Gogola, Tołstoja i Czechowa, a Prousta z francuskiej.
Muzyczny Wędrowcze, jeśli chcesz ujrzeć w pełnym świetle wielkość symfonii Haydna, posłuchaj ostatniej, sto czwartej nagranej przez Orkiestrę Clevelandzką pod dyrekcją George’a Szella; jeśli ciekaw jesteś Beethovenowskich grzmotów wykrzesanych przez wielkiego dyrygenta, sięgnij do V Symfonii i uwertury Coriolan w wykonaniu Filharmonii Nowojorskiej z Arturo Toscaninim; jeśli – po wysłuchaniu dwudziestu wykonań na Konkursie Chopinowskim – chciałbyś się wreszcie dowiedzieć, czym naprawdę jest Polonez fis‑moll Chopina, wróć do któregoś z dwóch powojennych nagrań Artura Rubinsteina, gdy zaś – na tych samych przesłuchaniach – przy „Andante spianato” i „Polonezie” zacznie Cię przypadkiem męczyć nuda ziejąca z części pierwszej, a znów niemiłosierny hałas z drugiej, sprawdź, jak na swym jubileuszowym recitalu w Nowym Jorku radził sobie z tym utworem Józef Hofmann.
Nie żałujmy czasu i uwagi smaczkom wykonawczym. Drobny ruch pianisty, skrzypka, dyrygenta mocen jest stać się wielkim darem dla muzyki.
Przeczytaj też: „Głuchota uczyniła mnie filozofem”. IX Symfonia Beethovena