Wiosna 2024, nr 1

Zamów

„Głuchota uczyniła mnie filozofem”. IX Symfonia Beethovena

Ludwig van Beethoven na obrazie Josepha Karla Stielera, 1820

Brak słów, co by mogły uchwycić, ująć i wytłumaczyć piękno wykrzesane z mowy dźwięków w tej muzyce.

Fragment książki Piotra Wierzbickiego „Jak słuchać muzyki”, Wydawnictwo Więź, Warszawa 2016

Późne dzieła Beethovena mogą stworzyć problem, bo w ostatnich swych latach Beethoven odmienia, i to w sposób radykalny, nie tylko styl, komplikując go w sposób wręcz niemiłosierny, lecz zarazem całą swą postawę wobec sztuki.

Powiedział pod koniec życia: „Głuchota uczyniła mnie filozofem”. Tak, to prawda, wojownik stał się filozofem, co prawda bywał już wcześniej filozofem, czymże innym jak nie filozoficznym, egzystencjalnym odczuciem losu podszyta jest V Symfonia, teraz jednak ów podtekst „filozoficzny” (rzecz dotyczy dźwięków, zatem w metaforycznym sensie tego słowa) zaczyna wychodzić na plan pierwszy, dominować, zagarniać cały obszar dzieła.

Beethoven z lekka odsuwa się od świata, sadowi się obok, kierując reflektory ku sobie. Muzyczny Wędrowcze, nie oczekuj samych grzmotów, wzlotów, porywów, zadęć groźnych i buńczucznych. Beethoven już się pogodził ze światem, już nie chce stale nim potrząsać, już on go nie tak bardzo obchodzi.

Nie za bardzo go już też obchodzi jego własna, wiedeńska publiczność, ignoruje jej gusta oraz percepcyjne możliwości, pozwala sobie na najbezczelniejszą ekstrawagancję i za nic mając stylistyczne nowinki, okopuje się w języku hermetycznym, trudnym, chropowatym, mogącym ranić.

IX Symfonia nie jest najdoskonalszą symfonią Beethovena. Góruje pod tym względem nad nią Piąta, idealnie zrównoważona, bez najmniejszej słabości czy też skazy. Ale jest dziełem unikalnym, wspaniałym, w częściach pierwszej i trzeciej sięgającym najgłębszych pokładów ludzkiego ducha

Piotr Wierzbicki

Udostępnij tekst

IX Symfonia Beethovena zaczyna się tak, jak mogłaby się zaczynać Siódma albo Czwarta, w znanym już wcześniej wiedeńczykom wielkim Beethovenowskim stylu symfonicznym: groźne crescendo, potężne akordy zwiastujące dalszą kanonadę.

Ale teraz będzie inaczej. Muzyka z miejsca traci impet, wdaje się w wątki poboczne, zwalnia, przystaje. Gdzie się podział Nieustraszony Zdobywca? Zaraz, zaraz, poczekajmy jeszcze na przetworzenie. Niebywałe: on tam, zamiast zagrzmieć, ZANUCIŁ! Co prawda potem raz czy drugi jeszcze próbował się poderwać, jeszcze po swojemu coś tam namolnie i dobitnie wystukiwać, lecz gdy wreszcie przyszło do jakże upragnionej kulminacji, w miejsce głosów triumfu czy klęski zafundował nam scenę… chaosu.

Odnosimy nieodparte wrażenie, że cała druga połówka wstępnej części tej symfonii to jedno wielkie diminuendo, droga w dół, w dół i w dół. Co zatem tak naprawdę ją wypełnia? Powtórzenia, powtórzenia, powtórzenia. Właściwie jeden tylko elegijny motyw. Jakby się weń, i to z przyjemnością, wsłuchiwał. Jakby go uporczywie wspominał.

Czyżby niemoc dotknęła Beethovena? Nie żadna niemoc: to dopadł go DYSTANS, syndrom oddalenia, wycofania, odpuszczenia. W pierwszej części IX Symfonii Beethoven WZNOSI SIĘ ponad swą własną muzykę, tworzy meta‑muzykę, muzykę o muzyce. Wymyśla standardowy, stricte Beethovenowski motywik i go sobie raz za razem odsłuchuje, jakby w nim się przeglądały wszystkie poprzednie symfonie, jakby zapragnął – nie do nich, lecz O NICH – coś tam jeszcze dopowiedzieć.

Część druga to scherzo, niby trzymające się konwencji, niby nieodbiegające od poprzedniczek z symfonii trzeciej, piątej, siódmej, lecz z kolei nieoczekiwanie demoniczne, żadnej chochlikowatości, żadnych szeptów, wszystko od początku do końca wielkim głosem. Tu Beethoven popiorunował sobie w dawnym stylu.

Wobec części trzeciej, powolnej, ręce opadają. Brak słów, co by mogły uchwycić, ująć i wytłumaczyć piękno wykrzesane z mowy dźwięków w tej muzyce. Dwie melodie, spokojne, a ruchliwe, naładowane jakąś straszną, choć trzymaną w cuglach siłą, wymieniają się zgodliwie miejscami.

Ale czyż nie zdarzyły się już Beethovenowi wcześniej (i w symfoniach, i w sonatach, i w koncertach) zapierające dech w piersiach kantyleny? Jedna z owych melodii, spokojnych, a ruchliwych, pączkuje, pojawia się w wymyślnych wariantach. Ale czyżby Beethoven nie był już od dawna znany jako wirtuoz techniki wariacyjnej, sztuki wysupływania z motywu jego kolejnych fantazyjnych wersji?

To prawda, tylko że tutaj mamy do czynienia z istnym misterium: kantylena co raz przystaje, zbierając myśli, rozważając, co dalej, po chwili podrywa się znów strużeczką coraz mniejszych, coraz szybszych nutek, w antraktach wyskakują – na moment – jakieś dziwne, groźne, obce dźwięki, dwa razy nawet orkiestra pohukuje trąbiasto triumfalnym motywem pobudkowym, lecz już tylko po to, by tym dobitniej wybrzmiała anielskość nawracającej znów melodii, po czym Beethoven jeszcze coś namolnie próbuje perorować, wbijać do głowy, tłumaczyć i żegna się z nami w rytmie finałowych taktów środkowej części Koncertu C‑dur numer 21 Mozarta.

IX Symfonia wykonana przez Orkiestrę, Chór i Solistów Festiwalu w Bayreuth pod dyrekcją Wilhelma Furtwänglera, 1951

Finał IX Symfonii, ten z chórem i solistami, wywoływał dyskusje i może budzić wątpliwości. Nie w tym szkopuł, że do mowy dźwięków dołącza tu SŁOWO. Słowo nie zakłóca piękna w kantatach Bacha, mszach Haydna, Requiem Mozarta. Dwa największe arcydzieła w dziejach muzyki – Bachowskie pasje Mateuszowa i Janowa – osnute są na słowie.

Jednak Beethoven chciał tu od słowa zbyt wiele, nie zachował stosownej równowagi, nie okazał umiaru. W efekcie partie przypisane solistom zdają się nieco pompatyczne i krzykliwe, dłużyzny nie całkiem uzasadnione, partie chóralne, owszem, mocne, lecz najwspanialszy fragment tej muzyki to ustęp, w którym wokaliści milczą, a sama tylko orkiestra dokazuje w gorączkowej, zadyszanej gonitwie (chyba za tą „radością”, co to ją próbował złapać chór).

Wesprzyj Więź

IX Symfonia nie jest najdoskonalszą symfonią Beethovena. Góruje pod tym względem nad nią Piąta, idealnie zrównoważona, bez najmniejszej słabości czy też skazy. Ale jest dziełem unikalnym, wspaniałym, w częściach pierwszej i trzeciej sięgającym najgłębszych pokładów ludzkiego ducha.

Co do mnie, to każde pojawienie się IX Symfonii w koncertowym kalendarzu Filharmonii przyjmowałem zawsze jako wydarzenie uroczyste, świąteczne i słuchałem jej na sali z niemal religijną czcią. Jeśli miałbym dziś cokolwiek radzić, to, Muzyczny Wędrowcze, namawiałbym, abyś sprawił sobie płytę z nagraniem IX Symfonii Beethovena wykonanej przez Orkiestrę, Chór i Solistów Festiwalu w Bayreuth pod dyrekcją Wilhelma Furtwänglera, on tylko bowiem, biorąc skrajnie wolne tempa kluczowych jej segmentów (część I i III), dał im ów oddech głęboki, co pozwala muzyce wybrzmieć, odsłonić piękno oraz sens.

Tytuł od redakcji

Podziel się

1
Wiadomość