Choć oburza mnie bezceremonialność krytyki religii, jej źródła rozumiem i w niemałej części podzielam. Zastanawiam się, co mimo wszystko sprawia, że moje miejsce widzę wciąż tutaj, po stronie religii, choć tyle niewątpliwego zła pod jej szyldem się wydarzyło i wciąż wydarza.
Wśród rodzinnych opowieści przekazanych mi w domu znajduje się i taka: jest marzec roku 1945. Moja babcia postanawia sprawdzić, jak wygląda Warszawa. Wygnana z córką i synem w czasie powstania, uciekła z obozu w Pruszkowie i znalazła schronienie w Puszczy Bolimowskiej u dalekiej krewnej. Wie – choć desperacko nie wierzy – że jej mąż zginął w Auschwitz. Wtedy, w sierpniu, jej druga córka była akurat na letnisku w okolicach Otwocka. Kiedy front przeszedł, udało się szczęśliwie ją odnaleźć i sprowadzić pod Bolimów. W tej sytuacji pora sprawdzić, w jakim stanie jest mieszkanie w zrujnowanej stolicy, zwłaszcza że w domu krewnej, wśród wielu innych uciekinierów z miasta, nie można przecież żyć w nieskończoność.
Sześćdziesięciokilometrowa trasa do Warszawy stanowi poważne wyzwanie logistyczne. Nie opowiadano mi chyba szczegółów tej wyprawy, więc jestem dziś zdany na domysły. Czy możliwe, żeby niespełna czterdziestoletnia kobieta ryzykowała podróż w pojedynkę? Po okolicy krążą wciąż maruderzy z 1. Frontu Białoruskiego – ich wejście na posesję bolimowskiego domu było niewiele mniej groźne niż marsz na Zieleniak pod okiem własowców. Szczęśliwie właścicielka willi spędziła młodość w Petersburgu, kształty miała imponujące i zrugawszy żołnierzy po matieri, ochroniła ukryte w piwnicy kobiety. Frustrację żołnierze wyładowali na kurach, których trupki walały się potem po podwórku.
Gdzieś między Otrytem a Połoniną Wetlińską przed laty zdecydowało się, że i dziś nie stowarzyszę się z gniewnymi ateistami, nawet jeśli znaczną część ich gniewu rozumiem i odczuwam
Przy tym – sześć lat wojny i okupacji nauczyło ludzi, że życie człowieka jest dość tanie. Więc babcia pewnie namówiła kogoś, żeby jej na wszelki wypadek towarzyszył. Zdaje się, że część drogi przebyli piechotą. Może na jakimś odcinku uruchomiono już kolejkę dojazdową? Udało im się znaleźć miejsce na pace ciężarówki albo na wozie z żywnością? Zapewne wyruszyli o świcie, żeby – wyobrażam sobie – późnym popołudniem dotrzeć do śródmieścia. A raczej do tego, co po nim zostało.
Warszawa jest w tym momencie, jak wiadomo, morzem ruin. Ale stopniowo między wypalone szczątki kamienic, w wąwozy między stertami gruzu wraca życie. Względnie normalnie prezentują się okolice Hotelu Polonia w Alejach Jerozolimskich: wprawdzie po drugiej stronie ulicy straszy przewrócona na bok betonowa klatka nowoczesnego Dworca Głównego, ale południowa pierzeja Alei wydaje się prawie nienaruszona.
Wedle innych opowieści, które usłyszałem przed laty, rosnący tłum na ulicach wygląda, jakby przybył z balu przebierańców: ludzie mają na sobie te rzeczy, które jakoś ocalały, więc zdarzają się spodnie mundurowe i góra od piżamy, a na to kurtka z demobilu, albo płaszcz męski narzucony na pocerowaną suknię balową. Niedaleko Polnej w przewróconym tramwaju uruchomiono bar z ciepłą herbatą. Grupy saperów szukają niewybuchów, a grupy sanitarne zbierają zwłoki, których nieprzebrane ilości grożą epidemią. Podobno w ocalałym (mimo pożarów wokół!) bluszczu spowijającym Dom pod Orłami na rogu Zgody i Jasnej jak upiorne owoce wiszą jeszcze szczątki ciał rozerwanych wybuchem. Trudno zresztą ustalić, Polaków czy Niemców.
Ale możliwe, że babcia nie dotarła aż tak daleko w stronę Wisły. Powinna raczej przekroczyć Nowogrodzką z torami kolejki WKD i ulicą Topolową dotrzeć do rogu Filtrowej. Pierwszy rzut oka na kilkupiętrową kamienicę przynosi zapewne cień otuchy: dom stoi. Jednak im bliżej, tym gorzej: budynek przetrwał zimę bez szyb, a w wielu miejscach nawet bez wyrwanych wybuchami framug, ściany są poszarpane przez kule i pociski, na murach widać ślady ognia.
Babcia wchodzi do mieszkania na parterze: meble są porozbijane, a te, które były w lepszym stanie, już ktoś wyniósł – szuflady i szafy ogołocono z rzeczy, które mogłyby się przydać. W suficie salonu zieje dziura: wpadł tamtędy pocisk artyleryjski, a może mała bomba lotnicza, która wbiła się w piec kaflowy i nie wybuchła. Za ścianą, w kuchni, szalał widocznie pożar. Babcia podchodzi do poczerniałego od ognia dębowego kredensu, otwiera drzwiczki i widzi w środku talerze, które stopiły się w jedną masę. I wtedy dopiero, po raz pierwszy od wielu dni, wybucha płaczem.
*
Kilkaset kilometrów na południowy wschód od miejsca, w którym wszystko to teraz opisuję, trwa wojna. Przypomina ona między innymi, żeby tego rodzaju wspomnień nie przywoływać jako metafor nadaremno, zbyt łatwo. A jednak ten obraz babci patrzącej na stopione talerze zaczął do mnie wracać w związku z wydarzeniami, którym nie towarzyszy dźwięk wybuchów ani konieczność zbierania zwłok. Chodzi o sytuację, w której doszło do całkowitego zniszczenia jakiejś rzeczywistości. Błąkamy się po mentalnych ruinach – chciałoby się powiedzieć, że „na szczęście” tylko mentalnych, ale przecież człowiek nie jest w stanie żyć nie tylko w świecie spustoszonym materialnie: także moralne spustoszenie czyni świat niezdatnym do życia.
Owszem, wtedy, zaraz po wojnie, stawką było biologiczne przetrwanie – i zresztą babcia (a pośrednio my, jej potomkowie) miała szczęście, że bodaj w czasie tego lub następnego pobytu w mieście znalazła dwa pokoje w praktycznie nietkniętej przez ostrzał kamienicy, gdzie będzie mieszkać przez następne… ćwierć wieku. Kiedy jednak rozpada się struktura porządkująca nam rzeczywistość, to wprawdzie nasze ciała nie są zagrożone, w duszach jednak słychać, niekoniecznie zwerbalizowane, pytanie: czy coś ocalało? Jakiś ostaniec, resztka, rekwizyt, wokół którego można uciułać na nowo sens? Czy też wszystko zostało znicestwione aż do spodu (nic nie poradzę, że wciskają mi się do tekstu neologizmy Leśmiana, poety zafascynowanego nicością)?
Mam na myśli, co czytelników „Więzi” nie powinno zdziwić, obecną sytuację Kościoła z jego niegdysiejszem autorytetem, lub nawet szerzej: sytuację chrześcijaństwa jako źródła znaków, którymi można się było porozumiewać z bliźnimi niepodzielającymi tej wiary, tak owe znaki były oczywiste i niekontrowersyjne. Jako dziennikarz i nauczyciel, w obu tych wcieleniach używający dość intensywnie internetu, obserwuję bowiem zjawiska, których wielu współwyznawców wciąż nie dopuszcza do świadomości. Tymczasem nie wmawiajmy sobie, że stało się coś innego, niż się stało. Powaga instytucji należy do przeszłości, minionej niedawno, ale zamkniętej. Tabu, chroniące religię, trafił szlag.
Nie ma dziś takiego szyderstwa, którego nie można by znaleźć w przestrzeni medialnej. Szlachetni i sympatyczni ludzie potrafią wpaść w amok, kiedy im się wspomni o Bogu czy Biblii (o księżach ani pomyśleć!). Niechęć do chrześcijaństwa nabrała moralnego, tak jest, patosu, a prawna obrona wiary, którą co pewien czas próbują podjąć rządzący, pogarsza tylko sytuację, bo to właśnie rząd jest tej sytuacji współwinny. Rząd i duchowni tym rządem z jego ideologią zafascynowani, a przy tym przekonani, że na mocy jakichś przedziwnych intelektualnych salt prawa moralne ich nie obowiązują lub obowiązują oszczędniej niż świeckich. Tudzież świeccy, którzy im przyklaskiwali (ilu nas było…).
Istnieje oczywiście możliwość – której, uczciwie mówiąc, nie umiem ocenić, bo może to być równie dobrze trafne rozwiązanie problemu, jak szatańska pokusa – żeby krytykom i szydercom odmówić choćby cienia racji i przyjąć w wyobraźni rolę niewinnej ofiary, powtarzając dla pewności, że „mądrość tego świata jest głupstwem u Boga”. Co do mnie, choć oburza mnie bezceremonialność krytyki, jej źródła rozumiem i w niemałej części podzielam. Dlatego szukam wyjścia nie dla wszystkich (tak daleko nie sięgają ani moje kompetencje, ani bardzo prawdopodobna pycha), ale dla siebie. Zastanawiam się, co mimo wszystko sprawia, że moje miejsce widzę wciąż tutaj, po stronie religii, choć tyle niewątpliwego, moim zdaniem, zła pod jej szyldem się wydarzyło i wciąż, niestety, wydarza.
Szukając odpowiedzi na to pytanie, przypomniałem sobie swój młodzieńczy kryzys wiary i pewien nie bardzo, z pozoru, poważny tekst, który sobie przed laty ułożyłem. Wędrowałem z przyjaciółmi po Bieszczadach: podczas marszu miałem dużo czasu na myślenie i nagle przyszło mi do głowy coś, co obronnie (jak dziś myślę) spowite było w humor, niekiedy kwaśny, zatrącający o sarkazm. Ale w gruncie rzeczy to wtedy, gdzieś między Otrytem a Połoniną Wetlińską, zdecydowało się, że i dziś nie stowarzyszę się z gniewnymi ateistami, nawet jeśli znaczną część ich gniewu rozumiem i odczuwam. Otóż tamta piosenka brzmiała tak (proszę pamiętać, że układał ją chwilowy, co prawda, agnostyk!):
Panie, który jesteś, a którego nie znam,
Może ta piosenka całkiem niepotrzebna.
Panie, który jesteś, a imienia nie masz,
Chociaż niepotrzebną – jednak Ci zaśpiewam.
Ty stworzyłeś muchy, stworzyłeś komary
I gzy też stworzyłeś – całkiem nie znasz miary.
I bagna stworzyłeś, po których się błąkam,
I stworzyłeś osty, kolące na łąkach.
Idę tak pokłuty, idę pogryziony,
A jednak przedziwnie jakoś nastrojony.
I choć Ciebie nie znam, a imienia nie masz,
Nucę tę piosenkę, której nie potrzeba.
Ty stworzyłeś boćka, który żabę wżera,
I żabę stworzyłeś, co musi umierać,
Choć nikt jej nie powie, jak to będzie z Rajem
(Bo o żabim raju jakoś – nie słyszałem).
Bociek odlatuje, patrzę za nim długo,
Ten mój wzrok jest żabie ostatnią posługą.
I choć Ciebie nie znam, a imienia nie masz,
Nucę tę piosenkę, której nie potrzeba.
Nad zielonym wzgórzem obłok lśni kudłaty,
Jakbyś wszystko stworzył tylko dla zatraty:
Obłok wiatr rozwieje i pożółknie zieleń –
Niech się do obłoków przez chwilę pośmieję!
Obłok być powinien jak puszysty misiek…
Ale kiedyś w górach prosto do mnie przyszedł.
Zziębnięty czystego wyglądałem nieba,
Nucąc tę piosenkę, której nie potrzeba.
Bociek, mucha, obłok – i ja na ostatek:
Oto lista Twoich pogubionych dziatek.
One nie pytają – a ja pytam ciągle.
Pono tym pytaniem burzę Twój porządek…
Milczysz, kiedy śpiewam. Gdy nie śpiewam – milczysz.
Po wsiach psy szczekają, w lasach wyją wilcy.
A ja, choć Cię nie znam, a imienia nie masz,
Nucę tę piosenkę, której nie potrzeba.
Oto moja sterta talerzy w zwęglonym kredensie. Stopiona w masę, ale istniejąca. Gotowa do zabrania jako rekwizyt, relikwia, wokół której można będzie kiedyś znowu rozsnuć jakiś sens.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” zima 2022