Po zakończeniu wojny Ukraina pozostanie krajem pozbawionym znacznej części swojego potencjału ekonomicznego. Zresztą bardzo możliwe, że wojna zakończy się bez podpisywania jakichkolwiek porozumień pomiędzy stronami, czyli oczekiwaniem na nową wojnę, nie mniej rujnującą i nie mniej krwawą…
Luty: zniszczyć Ukrainę
Na ukraińską ziemię przyszła wojna. To jest kwintesencja tych strasznych dla Ukrainy lutowych dni.
Przez cały ten miesiąc zachodni politycy i tamtejsze media mówiły o tym, że Putin planuje dokonać agresji na Ukrainę na pełną skalę i za każdym razem kremlowscy urzędnicy dementowali tę informację, oburzając się, jak to podstępny Zachód chce przedstawiać Rosję w roli agresora.
Co więcej, ów miesiąc przejdzie do historii nie tylko jako ten, w którym rozpoczęła się największa wojna w Europie w ciągu ostatnich dziesięcioleci, ale także jako miesiąc największych kłamstw. A to dlatego, że pod jego koniec rosyjski agresor zaczął działać dokładnie tak, jak mówił w swoich przemówieniach prezydent Stanów Zjednoczonych Joe Biden i jak pisano w zagranicznych mediach.
Wydarzenia po prostu zaczęły następować z obłędną prędkością. Uznanie przez Rosję „niepodległości” okupowanych przez nią rejonów obwodów donieckiego i ługańskiego; oskarżenia, że Ukraina prowadzi ostrzał ich terytorium; zwrócenie się przez kierownictwo „republik” o pomoc; zapowiedzi Putina, że Rosja uzna te „republiki” w granicach administracyjnych obwodu donieckiego i obwodu ługańskiego Ukrainy; zwrócenie się Putina do Rady Federacji o zgodę na użycie wojska poza granicami – i interwencja. Może to wydawać się dziwne, ale Putin kontynuował swoje kłamstwa nawet po tym, jak uznał „niepodległość” okupowanych terytoriów, zapewniając, że kwestia ich granic będzie rozwiązywana wyłącznie w drodze negocjacji.
I chociaż na podsumowanie tej wojny jest jeszcze za wcześnie, już teraz można powiedzieć najważniejszą rzecz: putinowski Blitzkrieg się nie udał. Putin był pewien, że dosłownie w ciągu doby będzie miał Ukrainę u swoich stóp. Ewidentnie nie spodziewał się też takiego samopoświęcenia się narodu ukraińskiego.
Tak naprawdę o tym, co przeżywamy dzisiaj, jeszcze niedawno można było przeczytać wyłącznie w podręcznikach historii. To jest klasyczna walka dobra ze złem, od której zależy przetrwanie ludzkości. O której potem pisze się hymny i dumni są z niej ci, którym udało się obronić własny honor, sprawiedliwość i wolność Ojczyzny.
Kreml chce pozbawić Ukraińców nie tylko europejskiej przyszłości, ale przyszłości w ogóle
Rozumiem, że wielu ludziom ciężko jest sobie uświadomić i wypowiedzieć te słowa: Rosja chce zniszczyć Ukrainę. Ale tak samo w czasach II wojny światowej wielu było trudno sobie uświadomić, że cywilizowane Niemcy mogły znaleźć się pod rządami Adolfa Hitlera, a ich żołnierze będą mordować, rabować, gwałcić i niszczyć całe narody, że ich lotnictwo będzie bombardować cywilne miasta. A wszystko to przy dźwiękach hucznych przemówień o przywracaniu sprawiedliwości i dobra – przecież Hitler usprawiedliwiał swoje działania, używając praktycznie tych samych argumentów, jakimi teraz usprawiedliwia swoje zbrodnie Putin.
Ukrainę starano się zniszczyć za pomocą nacisków politycznych, szantażu energetycznego, agentury werbowanej w jej władzach, bezpardonowej kłamliwej propagandy. Skoro to nie przyniosło efektów, skoro naród ukraiński za każdym razem wychodził na ulice miast, by bronić swojego prawa do własnego wyboru, skoro udało się obronić niepodległość i wolność, to Putinowi i jego wspólnikom pozostał tylko jeden argument – siła militarna. A teraz chcieliby okupować i zniszczyć Ukrainę, zrobić z niej dodatek do swojego zdziczałego imperium.
Nie powinniśmy mieć żadnych złudzeń co do ich prawdziwych zamiarów. Wydaje mi się, że wszelkie wątpliwości już się rozwiały. Teraz wszystko zależy od tego, na ile naród ukraiński jest gotowy bronić swojego prawa do istnienia w konfrontacji z tymi, którzy mu tego prawa odmawiają.
Marzec: terytorium, nawet bezludne
Agresja Rosji na Ukrainę dla wielu okazała się olbrzymim zaskoczeniem. To wojna okrutna i nielogiczna, w dodatku oparta na zupełnie bezpodstawnych – a ja powiedziałbym, że nawet wirtualnych – żądaniach i lękach.
Władimir Putin rozpoczął tę wojnę podobno po to, by zapobiec wstąpieniu Ukrainy do NATO, jednak sam sojusz nie rozważał takiego członkostwa nawet w dalekiej, nie mówiąc już o bliskiej, perspektywie. Rozpoczął ją podobno dlatego, żeby zapewnić bezpieczeństwo okupowanym przez Rosję rejonom obwodów donieckiego i ługańskiego oraz „przywrócić integralność terytorialną” wydumanych na Kremlu w 2014 r. „republik ludowych” – a jednak Rosja zrównuje z powierzchnią ziemi Mariupol. Rozpoczął podobno, by bronić „rosyjskojęzycznej ludności” – a jednak rosyjskie lotnictwo niszczy Charków i Sumy, miasta, w których większość mieszkańców jest właśnie rosyjskojęzyczna. A większość z trzech milionów uchodźców, którzy opuścili Ukrainę, oraz olbrzymiej liczby uchodźców i przesiedleńców, którzy przyjechali teraz do zachodniej części kraju – to rosyjskojęzyczni Ukraińcy.
Nie ma sensu przekonywać samego siebie, że Władimir Putin zwariował lub też że kieruje się w swoich działaniach jakąś logiką polityczną. Koncept akurat tutaj jest i nie jest on nowy. Jeszcze w latach dziewięćdziesiątych, od razu po upadku Związku Sowieckiego, w kręgach rosyjskich elit politycznych, a szczególnie wśród siłowników i czekistów – pojawiło się przekonanie, że upadek komunistycznego imperium był poważnym błędem, a nawet katastrofą.
Putin mówił o tym nieraz i, co bardzo ważne, to jego przekonanie podziela większość Rosjan. Stworzona na ruinach Związku Sowieckiego Wspólnota Niepodległych Państw wydawała się dla elit i mieszkańców byłych sowieckich republik instrumentem utworzonym po to, by w sposób cywilizowany się rozstać. Ale dla elit i mieszkańców Rosji była zalążkiem nowego państwa, nowego Związku Sowieckiego, tylko bez komunistycznej ideologii, za to z dominacją „ruskiego miru”.
Żeby zmusić swoich byłych sąsiadów z ZSRR do uległości, Kreml wykorzystywał wszystkie możliwe narzędzia nacisku. Dociskał za pomocą gazu i propagandy. Korumpował władze i polityków w sąsiednich krajach. Robił z najbardziej niepokornych byłych republik „państwa po amputacjach”, co jeszcze w latach dziewięćdziesiątych stało się z Mołdawią i Gruzją, a w 2014 r. z Ukrainą. Kiedy okazało się, że wszystkie te instrumenty wobec Ukrainy nie działają i sąsiednie państwo mimo wszystko chce się związać nie z Rosją, a z Unią Europejską i NATO, postanowił ustanowić swoją władzę w Kijowie za pomocą siły.
Wojnę z Ukrainą poprzedziła cała seria rosyjskich operacji specjalnych. Powstanie z 2020 r. przeciwko dyktaturze Alaksandra Łukaszenki w Białorusi, które zostało brutalnie stłumione przez stojący u władzy reżim, pomogło Rosji umocnić swoją pozycję w Mińsku. Właśnie po tym powstaniu Łukaszenka, który utracił poparcie narodu i bał się własnych obywateli, całkowicie uzależnił się od Putina i był zmuszony udostępnić mu terytorium swojego kraju do przeprowadzenia agresji na Ukrainę.
Wojna Azerbejdżanu i Armenii pozwoliła Rosji z jednej strony „ukarać” armeńską ludność, która odważyła się za pomocą powstania zmusić skorumpowany prokremlowski reżim do zejścia ze sceny, a z drugiej – umieścić własne „siły pokojowe” w Karabachu, to znaczy na uznanym przez wspólnotę międzynarodową terytorium Azerbejdżanu, i umocnić swoją pozycję zarówno w Erywaniu, jak i w Baku. Zresztą powstanie w Kazachstanie, wprowadzenie do tego państwa wojsk Organizacji Układu o Zbiorowym Bezpieczeństwie (faktycznie to wojsk rosyjskich) i zniszczenie wpływowego klanu pierwszego prezydenta Kazachstanu Nursułtana Nazarbajewa pokazało uzależnienie kazachskich elit od Moskwy.
Jednak te wszystkie sukcesy nie mają dla Kremla żadnego znaczenia, jeśli Moskwie nie uda się ustanowić kontroli nad drugą po Rosji byłą związkową republiką ZSRR – Ukrainą. A to dlatego, że żaden nowy sojusz nie jest możliwy bez Ukrainy, co słyszałem już w latach dziewięćdziesiątych z ust pierwszego prezydenta Rosji Borysa Jelcyna. Natomiast u jego następcy, Władimira Putina, to stanowisko w dosłownym tego słowa znaczeniu wybujało – wystarczy popatrzeć na jego ostatnie wystąpienia w telewizji i przeczytać wiadomości, żeby zauważyć jego obsesję na punkcie „powrotu” Ukrainy.
Kiedy mówię o tym, że wojnę Rosji z Ukrainą poprzedziła seria różnych operacji specjalnych w przestrzeni postsowieckiej, staram się wyjaśnić, że również wojna z Ukrainą miała być w zamierzeniu wcale nie wojną, a właśnie taką samą operacją specjalną. Putin przekonał sam siebie, bądź też przekonali go doradcy, że ukraińska armia nie będzie stawiać oporu, a ludność Ukrainy będzie z kwiatami witać „wyzwolicieli”. Na Kremlu sądzono, że bez specjalnego wysiłku zajmą te rejony obwodów ługańskiego i donieckiego, które przed wojną były kontrolowane przez legalną ukraińską władzę, i wejdą do stolicy Ukrainy, gdzie zostanie utworzony marionetkowy rząd. I będzie to pierwszy krok na drodze do połączenia Rosji, Ukrainy i Białorusi w jedno państwo.
A tu „nieoczekiwanie” okazało się, że ukraińskie siły zbrojne nie zamierzają się poddawać, a Ukraińcy nienawidzą agresorów. W taki to sposób operacja specjalna Putina stała się wojną, a rosyjskie wojska zaczęły w sposób metodyczny niszczyć miasta, które stawiały opór najeźdźcom. To okrucieństwo też tylko na pierwszy rzut oka jest zaskakujące. Od pierwszego dnia istnienia nawet jeszcze nie rosyjskiego, a moskiewskiego państwa dla jego władz najważniejsza była nie ludność, ale terytorium. Więc te słowa „od pierwszego dnia” nie są hiperbolą.
Pierwszym księstwem, które moskiewskim kniaziom udało się przyłączyć do swoich włości, było Wielkie Księstwo Riazańskie – jeszcze w 1520 r. Po niedługim czasie riazańczycy zorganizowali powstanie, domagali się powrotu swojego kniazia. Powstanie to zostało nie ot tak, po prostu stłumione: mieszkańców zbuntowanego księstwa przesiedlono na moskiewskie ziemie, a Moskali do Riazania. Od tego czasu tak robiono zawsze i ze wszystkimi.
Podcast dostępny także na Soundcloud i popularnych platformach
Dlatego kiedy obserwatorzy zastanawiają się, po co Rosji Charków i Mariupol bez ludności, odpowiedź na to pytanie jest prosta: samej ludności, i to takiej nie ewidentnie lojalnej Kreml nie potrzebuje. Ostrzały i bombardowania mające na celu zabicie jak największej liczby ludzi, a co ważniejsze – wygnanie ich z domów – to świadoma i przemyślana polityka, przyjęta po fiasku „operacji specjalnej”. Putin, gdyby tylko mógł, zniszczyłby całą Ukrainę, aby ustanowić kontrolę nad jej terytorium. Tak, być może nawet bezludnym terytorium, ale za to wolnym od Ukraińców. To właśnie jest „ostateczne rozwiązanie kwestii ukraińskiej” dla Putina.
Dodatkowo ważna jest też odpowiedź na pytanie: jeśli już to „ostateczne rozwiązanie” nastąpi, to co będzie dalej, jaka jest perspektywa pokoju? Jej na razie nie ma, bez względu na to, co by tam wygadywali międzynarodowi negocjatorzy. A tak naprawdę rokowania są oczywiste. Albo pod presją oporu, jaki stawiają ukraińska armia i naród, oraz w wyniku nacisków ekonomicznych Zachodu połamie się kręgosłup putinowskiego reżimu, a możliwe że i samego rosyjskiego państwa – albo Ukraina przegra wojnę i Rosja ustanowi kontrolę nad większą częścią jej terytorium.
W pierwszym przypadku Rosja ma szansę na zmianę – albo jako jedno państwo, albo już jako grupa niezależnych państw, jakie powstaną na gruzach obecnej Federacji Rosyjskiej. W drugim – putinowski reżim pójdzie dalej, spróbuje zagarnąć Mołdawię, państwa Kaukazu, Kazachstan – postsowiecka przestrzeń na lata zmieni się w pole bitwy, na którym zginą dziesiątki, jeśli nie setki tysięcy ludzi. W wyniku tego oczywiście zginie też sama Rosja, po prostu rozpadając się pod ciężarem problemów.
Kwiecień: bez logiki wojskowej
Wydarzenia dzieją się w takim tempie, że niełatwo o podsumowanie. Jednak mimo wszystko można już teraz powiedzieć, że zawaliły się nie tylko plany Putina o Blitzkriegu, o szybkiej okupacji Kijowa, północy, południa oraz wschodu Ukrainy i stworzenia w Ukrainie marionetkowego rządu. Zawalił się także plan szybkiej okupacji nawet kilku regionów Ukrainy. Najeźdźca odszedł z północy Ukrainy i ten koszmar, jaki zobaczyliśmy po wyjściu wojsk okupacyjnych, jest nie do opisania.
Przed wojną o Buczy, Hostomelu, Borodiance wiedzieliśmy tylko chyba my, kijowianie. Dla nas były to miejsca wygodnego podmiejskiego życia i wycieczek na łono natury – lasy, jeziora i zaciszne domki przy zacienionych ulicach. Teraz o Buczy wie chyba już cały świat. Miasto, tak jak i inne miejscowości obwodu kijowskiego, stało się wielkim masowym grobem. Setki mieszkańców Buczy zostało zabitych, zakatowanych, zgwałconych, utraciło dach nad głową.
Nie warto doszukiwać się żadnej logiki wojskowej w tych działaniach okupantów. Staliśmy się świadkami tego, jak terroryści w mundurach realizują putinowski plan „denazyfikacji” Ukrainy. Okazało się, że ta „denazyfikacja”, której sensu nie można było zupełnie zrozumieć, w istocie jest planową eksterminacją Ukraińców. Gdyż dla kremlowskiego führera każdy, kto uważa się za Ukraińca, jest nazistą. Wszystko jest proste i jasne. I właśnie dlatego te dni, kiedy rosyjskie wojsko opuściło północ naszego kraju, były dniami, w których dowiedzieliśmy się prawdy o tej strasznej tragedii.
Teraz, po tym, jak rosyjskie wojska odeszły spod Kijowa, Czernichowa i Sum, Putin skupił się na Donbasie. Przecież tak zwana operacja specjalna Putina zaczęła się od tego, jak przywódcy marionetkowych, wydumanych na Kremlu „republik ludowych” zwrócili się o uznanie ich „niepodległości”. I potem Putin nagle wymyślił sobie, że ma „oswobodzić” całe terytorium, jakie te „republiki ludowe” uważają za swoje, a więc całe obwody doniecki i ługański. Ale z jakiegoś powodu dokonał agresji na Ukrainę od razu z kilku kierunków. A kiedy okazało się, że całe państwo nie ukorzyło się przed nim, spróbował znów kreować się na „wyzwoliciela Donbasu”.
Maj: nowy Wielki Głód
Bitwa o Donbas pokazała, że do jakiegoś faktycznego przełomu w tej wojnie jest jeszcze daleko. Rosyjskie wojska nie osiągnęły sukcesów w kilku kierunkach jednocześnie, więc w Moskwie wymyślono, by działać metodycznie – ale i wtedy postęp okazał się wcale nie taki błyskawiczny i nie taki pełen sukcesów. Jednak ze swojego planu okupacji Donbasu Putin nie zrezygnował, a na południu Ukrainy rosyjskie wojska utworzyły linie obrony, przygotowując się do możliwego ukraińskiego kontrataku.
Te kontrataki stają się coraz bardziej realne, a to w kontekście dostaw uzbrojenia z państw Zachodu. I sama wielkość tych dostaw, i to, że Ukraina otrzymuje nowoczesne uzbrojenie, czynią realną możliwość ofensywy armii ukraińskiej i wyzwolenia okupowanych terytoriów. Właśnie dlatego teraz rosyjscy generałowie będą się spieszyć, by zająć tak dużo terenu, jak to tylko możliwe, i zabić jak najwięcej Ukraińców.
W tej sytuacji Moskwa będzie się starać robić wszystko, co się da, żeby przestraszyć Zachód, zmusić go do rezygnacji z dostarczania Ukrainie uzbrojenia i w ogóle skłonić Kijów do rozmów na wygodnych dla Rosji warunkach. Ta broń, którą wybrał Putin w celu szantażowania cywilizowanego świata, zmusza nas do przywołania najtragiczniejszych kart historii ukraińskiego narodu. Ta broń – to głód.
Kiedy Stalin w latach trzydziestych minionego wieku starał się zniszczyć samą ideę ukraińskiej państwowości i narodowego odrodzenia, wpadł na pomysł Wielkiego Głodu. Na razie Putin nie jest w stanie zmusić Ukraińców do głodowania. Ale może przetrzymywać ukraińskie zboże w elewatorach i w portach, nie pozwalać na jego eksport i tym samym wywoływać głód w krajach Azji i Afryki. To też jest walka z ukraińską państwowością i narodowym odrodzeniem, tylko inna.
Putin chce, by zachodni politycy przestraszyli się następstw tego nowego Wielkiego Głodu. Żeby starali się nie dopuścić do głodowej śmierci milionów osób, nowych powstań i kryzysów. I oczywiście: następstw najważniejszego dla Zachodu kryzysu – migracyjnego, kiedy miliony z głodujących krajów rzucą się do Europy po jedzenie.
Tym, którzy tego się boją, Putin proponuje proste wyjście – rezygnacja z nacisków na Rosję i zniesienie sankcji. Ale zgoda na taki szantaż stanie się pierwszym aktem kapitulacji przed Putinem, co zresztą ma w zamysłach Kremla doprowadzić do odmowy wspierania ukraińskiej suwerenności przez Zachód.
Dlatego ustępować Putinowi nie można, a czarnomorskie porty Ukrainy należy odblokować za pomocą siły lub bezpardonowych nacisków na Rosję.
Czerwiec: Ukraina europejska
Jeszcze kilka miesięcy temu przyznanie Ukrainie statusu kandydata na członka Unii Europejskiej wydawało się czymś tak odległym, że prawie nieosiągalnym. Ale problem nie sprowadzał się nawet do tego, na ile to państwo spełnia wymogi przewidziane dla uzyskania tego statusu, a do tego, że dla wielu państw członkowskich Unii Europejskiej Europa jakoby miała kończyć się na granicach dawnego ZSRR.
Dla byłych republik sowieckich (państwa bałtyckie są tu raczej wyjątkiem, ale ich na Zachodzie nawet w sowieckich czasach nie uważano za część ZSRR) wymyślono więc program Partnerstwo Wschodnie, do którego zaproszono zarówno te państwa, które pragnęły integracji europejskiej, jak i te, które nie zamierzały podpisywać nawet traktatów o stowarzyszeniu z UE, i o dziwo, także łukaszenkowską Białoruś. To, że wyobrażenia Ukraińców o swojej przyszłości w znaczący sposób różniły się od wyobrażeń Azerów, a wyobrażenia Azerów od wyobrażeń Białorusinów, mało co inicjatorów tej postsowieckiej „arki” interesowało. Wszystko to Związek Sowiecki i kropka.
Wojna Rosji przeciwko Ukrainie zmieniła wszystko. Stało się oczywiste, że Kreml chce pozbawić Ukraińców nie tylko europejskiej przyszłości, ale przyszłości w ogóle. Trzeba więc było się wsłuchać w to pragnienie Ukraińców, by stali się oni częścią europejskiej rodziny, chociażby z powodu szacunku do samego siebie, jeśli nie z powodu szacunku do walki, jaką naród ukraiński prowadzi z okrutnym agresorem.
Oczywiście jest to przede wszystkim gest symboliczny. Ukraina i Mołdawia, która także otrzymała status kandydata na członka UE – i jest to naprawdę bezprecedensowa decyzja Komisji Europejskiej – muszą spełnić całą masę warunków i dopiero wtedy mogą myśleć o rozpoczęciu negocjacji akcesyjnych z UE. Co więcej, jeśli ich nie spełnią, to oba kraje mogą nawet utracić status kandydata i jeśli tak by się stało, byłby to pierwszy taki przypadek w historii Unii Europejskiej – wiele krajów pozostawało kandydatami przez dziesięciolecia, jednak nikt ich tego statusu nie pozbawiał, a nawet nie groził, że to zrobi.
Sam proces negocjacji akcesyjnych jest trudny i długotrwały, o czym wie każdy, kto śledził, jak rozszerzała się Unia Europejska. Ponadto, aby w ogóle mógł on się rozpocząć, potrzebna jest zgoda wszystkich krajów UE. Kilka godzin przed przegłosowaniem decyzji o nadaniu Ukrainie i Mołdawii statusu kandydata do Unii Europejskiej nie udało się odblokować rozpoczęcia procesu negocjacji akcesyjnych Północnej Macedonii i Albanii. W przypadku Północnej Macedonii dlatego, że sąsiadująca z nią Bułgaria ma do tego państwa pretensje o charakterze historyczno-tożsamościowym i z tego powodu nie zgadza się na negocjacje. W przypadku Albanii po prostu dlatego, że UE chce prowadzić negocjacje z oboma krajami naraz, choć do samej Albanii zastrzeżeń nie ma.
Pozostaje więc tylko mieć nadzieję, że kiedy przyjdzie kolej na Ukrainę w rozpoczynaniu negocjacji akcesyjnych, państwo będzie w dobrych stosunkach ze swymi europejskimi sąsiadami i nie będą oni mieli do niej żadnych zastrzeżeń. A przecież po zakończeniu procesu negocjacji będzie jeszcze decyzja o członkostwie, o dopuszczeniu na wspólny rynek pracy – a wielu nowych członków UE przez długie lata musiało czekać na otwarcie tego rynku.
Ale oczywiście podstawowym warunkiem jest zakończenie wojny. Przy czym my dobrze wiemy, że po zakończeniu działań wojennych Ukraina pozostanie krajem pozbawionym znacznej części swojego potencjału ekonomicznego. Zresztą bardzo możliwe, że wojna zakończy się bez podpisywania jakichkolwiek porozumień pomiędzy stronami i dlatego, mówiąc wprost, zakończy się oczekiwaniem na nową wojnę, nie mniej rujnującą i nie mniej krwawą…
Jaka w takim wypadku będzie polityka UE? Jak prowadzić pomoc ekonomiczną dla Ukrainy? Jak realizować inwestycje? Jak pomagać w spełnianiu europejskich standardów? Wydaje mi się, że działać trzeba bardzo prosto. Pomagać tak, jakby czas pokoju już nastał – ale podtrzymywać problem bezpieczeństwa jako jeden z priorytetów rozwoju. Nawet jeśli Ukraina nie zostanie członkiem NATO, mimo wszystko pozostanie szczególnym kandydatem do członkostwa w UE. Krajem, dla którego głównym zadaniem na najbliższe lata będzie problem przeżycia.
Dlatego europejska polityka wobec Ukrainy i Mołdawii powinna opierać się na trzech filarach – bezpieczeństwie, pomocy, reformach. I na zrozumieniu, jakie rany zadała Rosja swoim sąsiadom. Zarówno w przypadku Ukrainy, Mołdawii, jak i Gruzji mamy do czynienia z krajami, które chciałyby zostać częścią rodziny europejskiej – jednak problem ich integralności terytorialnej, a nawet istnienia, nie został dotychczas rozwiązany.
Wojna Rosji przeciwko Ukrainie to nie tylko początek kryzysu. Jeśli nie uda się zatrzymać Kremla, najbliższe dziesięciolecia będą latami konfliktów zbrojnych i olbrzymich kryzysów nawet nie w Europie, a w Eurazji i na świecie. Federacja Rosyjska demonstruje lekceważenie, a nawet jawną nienawiść wobec tych wartości, na których opiera się współczesna cywilizacja zachodnia. Wartości te wytworzyły się w znacznej mierze w wyniku doświadczeń dwóch wojen światowych i powiązane są z szacunkiem do praw jednostki i do ludzkiego życia. Dlatego teraz granice cywilizowanego świata będą kończyć się przede wszystkim tam, gdzie uda się obronić lub przywrócić ukraińską suwerenność państwową.
Ale tam oczywiście nie będzie nowej granicy Unii Europejskiej. Ta granica nie będzie po prostu linią na mapie. Tej granicy trzeba będzie bronić. Być może w obronie tej granicy znów trzeba będzie ginąć. Ale jeśli Europejczycy nie są do tego gotowi – to trzeba powiedzieć, że idea demokratyczna upadła jako taka. I uświadomić sobie, że jeśli „nowej” granicy Unii Europejskiej nie będzie, jeśli Rosja zwycięży i postawi na swoim, to Europejczykom przyjdzie ginąć w obronie „starych”, czyli obecnych, granic UE.
Lipiec: wpływ na kraje Południa
Nie zdążył jeszcze wyschnąć atrament pod porozumieniami, które odblokowały możliwość eksportu ukraińskiego zboża przez czarnomorskie porty, kiedy Rosja przeprowadziła atak rakietowy na Odessę – jeden z portów, przez które ma być wywożone to zboże. W tej politycznej schizofrenii rosyjskie władze tkwią już od wielu lat i łatwo ją odczytać. Poprawne jest tylko to, co jest wygodne. A tego, co nie jest wygodne, można po prostu nie zauważać.
Dlatego też aktualne pozostaje pytanie, po co Kreml w ogóle godzi się na podpisywanie porozumień, które mają nie tylko poprawić sytuację ekonomiczną w samej Ukrainie, ale też zapobiec głodowi w krajach „globalnego Południa”? Przecież jeśli cele pozostają niezmienione – okupacja Ukrainy i poniżenie Zachodu – to trzeba zrywać porozumienia, a nie je podpisywać!
Jednak Władimir Putin znalazł się w dość delikatnej sytuacji, której nie można nie brać pod uwagę, jeśli chcemy zrozumieć logikę międzynarodową jego wojny przeciwko Ukrainie. Z jednej strony prezydent Rosji jest zainteresowany tym, żeby w ukraińskim budżecie było jak najmniej pieniędzy i żeby głód w krajach Azji i Afryki doprowadził do potężnej fali migracji, która jest w stanie zniszczyć rządy jego wrogów. Ale z drugiej strony Kreml nie jest zainteresowany pełną międzynarodową izolacją. Obecnie rządy wielu krajów Afryki i Azji starają się zajmować neutralną pozycję wobec wojny Rosji przeciwko Ukrainie albo nawet wspierają Moskwę.
Dlatego przywódcy państw Południa nieraz zwracali się zarówno do Moskwy, jak i do Kijowa z apelami, by zapobiec głodowi. Zarówno w Afryce, jak i w Azji zaczęły pojawiać się głosy znanych polityków i ekspertów, którzy stwierdzali, że to sama Rosja będzie odpowiedzialna za ewentualny głód. A zachodni przywódcy mówili o tej odpowiedzialności w swoich publicznych wystąpieniach.
Ale to, że Rosja podpisała porozumienie, nie oznacza, że na Kremlu szykują się, by zabezpieczyć warunki jego wykonania. To, co naprawdę interesuje prezydenta Rosji, to możliwość bezproblemowego eksportu rosyjskich towarów. I Rosji z trudem udało się skłonić Unię Europejską do zniesienia części sankcji, tak że jej banki ponownie mogą obsługiwać kontrakty na dostawę żywności. W tym celu Rosja podpisała też memorandum z ONZ. Putin może chcieć przy okazji sprzedaży swojego ziarna sprzedać także i to, które zostało ukradzione w Ukrainie jako rzekomo rosyjskie. Będzie postrzegany jako „zbawiciel” krajów Azji i Afryki.
Sierpień: świat już rozumie
Pierwszych sześć miesięcy wojny, jaką Władimir Putin rozpętał 24 lutego przeciwko Ukrainie, już teraz zmieniło nie do poznania i samą Ukrainę, i Rosję, i cały świat. Można z pewnością powiedzieć, że centrum światowych problemów przesunęło się właśnie tutaj – do Kijowa i Mariupola, do Kramatorska i Buczy, do Czernihowa i Sum.
Ukraina z pewnością wydoroślała. Nawet po 2014 r. większość jej mieszkańców nie rozumiała ani celów, jakie postawił przed sobą Putin, ani środków, po które gotowy był sięgnąć, ani poparcia, jakim w takiej sytuacji będzie się cieszył u zdecydowanej większości Rosjan – oddanych zwolenników poszerzenia swojego zakłamanego „imperium”. Choć mogłoby się wydawać, że „krymskie” słupki poparcia dla Putina, które rosły w 2014 r. jak na drożdżach, świadczą dokładnie o tym, że powiększenie terytorium i „zwycięstwo” jest dla Rosjan o wiele ważniejsze niż jakiekolwiek inne problemy państwa, to bardzo wielu Ukraińców stanowczo odmawiało przyjęcia tego do wiadomości.
Putin, gdyby tylko mógł, to zniszczyłby całą Ukrainę, aby ustanowić kontrolę nad jej terytorium. Być może nawet terytorium bezludnym, ale za to wolnym od Ukraińców
Dowodzono, że z Putinem można i trzeba się dogadać. To dziwne, nieoparte na faktach i politycznych realiach przekonanie stało się jednym z decydujących czynników, które wpłynęły na rezultat wyborów prezydenckich w 2019 r. Niegotowość moich współobywateli do „patrzenia w przyszłość” poznałem i na własnej zawodowej skórze – gdy tylko starałem się uprzedzać ludzi o niebezpieczeństwie wybuchu wielkiej wojny, patrzono na mnie jak na niebezpiecznego prowokatora.
Tak było nawet w ostatnich tygodniach przed wybuchem wojny – kiedy Ukraińcom proponowano wręcz świętowanie z tego powodu, że Putin jeszcze ich nie napadł, kiedy ignorowano szczegółowe prognozy zachodnich wywiadów, polityków i mediów. Teraz nawet niezręcznie jest o tym mówić, ale fraza „a, to Putin napadnie!” stała się w Ukrainie memem.
Ale Putin napadł – i tego nie mogli sobie wyobrazić nawet pesymiści, nie mówiąc już o realistach. Jednak ten napad wywołał nie strach, lecz konsolidację i radykalizację ukraińskiego społeczeństwa. Socjologowie wskazują, że zdecydowana większość Ukraińców, nawet do 90%, nie chce kapitulacji, ale chce wyzwolenia wszystkich terytoriów zagrabionych po 2014 r.
Właśnie tego chce. Pomimo bezprecedensowej ilości alarmów lotniczych dzień niepodległości Ukrainy był dla większości jej mieszkańców prawdziwym świętem, świadectwem tego, że państwo, które chciano zniszczyć w ciągu trzech dni, nie tylko istnieje, ale walczy oraz liczy na wyswobodzenie całego swojego terytorium od wroga.
Rosja w przeciągu tych miesięcy przeszła szybką drogę od państwa autorytarnego do totalitarnego. Okrzyk rosyjskiego deputowanego, szowinisty Leonida Słuckiego, na pogrzebie rosyjskiej propagandzistki wojny Darii Ługiny: „Jedno państwo, jeden prezydent, jedno zwycięstwo!” stał się symbolem analogii pomiędzy putinizmem a nazizmem, Putinem a Hitlerem.
W „przedkrymskiej” Rosji nie dopuszczano pozaparlamentarnej opozycji do politycznej dyskusji, jednak parlamentarnej pozwalano przedstawiać swój program polityczny. W „pokrymskiej” Rosji pozaparlamentarną opozycję zgnieciono, a z parlamentarnej definitywnie zrobiono przystawkę Kremla i „Jednej Rosji”. W Rosji po 24 lutego ludzi – już nie tylko politycznych aktywistów, ale także zwykłych, nieobojętnych obywateli – poddaje się represjom i zamyka w więzieniach za to, że nazywają wojnę wojną.
Właśnie dlatego cywilizowany świat, który do niedawna jeszcze uważał, że z Putinem można się dogadać, już rozumie, z jakim niebezpieczeństwem się zetknął, wspiera Ukrainę i zaostrza sankcję nałożone na Rosję.
Jako dobry przykład podajmy choćby Niemcy, które przeszły drogę od kraju, który odmawiał dostarczania broni dla armii ukraińskiej, do państwa, w którym politycy dyskutują już tylko o skali i terminach dostaw nowego uzbrojenia. Wsparcie dla Ukrainy stało się ważną częścią społecznej dyskusji w Niemczech. Przez wszystkie te miesiące mówimy o „zmartwychwstaniu NATO”, przestawieniu się na siłę i efektywność Unii Europejskiej, o tym, że cywilizowanemu światu przyszło uczyć się tego, jak się bronić i szukać instrumentów walki z kryzysem.
Wrzesień: zagrabić, ile się uda
O przeprowadzeniu „referendów” na okupowanych terytoriach mówiło się prawie od pierwszych dni wojny. Już wtedy uważano, że uznanie przez Putina „niepodległości” owych „republik ludowych” to preludium do późniejszej ich aneksji. Dlatego też Kreml odstąpił od swojego klasycznego scenariusza.
W 2014 r. rosyjskie wojska kontrolowały praktycznie całe terytorium Krymu, doszły do administracyjnych granic autonomii. Oczywiście taki sam cel Moskwa chciała osiągnąć też w przypadku „republik ludowych” Donbasu oraz innych okupowanych terytoriów. Tym niemniej w chwili obecnej wojska rosyjskie kontrolują większą część terytorium tylko w obwodach ługańskim i donieckim, przy czym i tu tracą teren w wielu miejscowościach. Przez pół roku rosyjskim wojskom nie udało się dojść do granic administracyjnych obwodu donieckiego, chociaż był to oficjalnie podawany cel napadu na Ukrainę. W obwodzie zaporoskim okupanci nie tylko nie kontrolują większości jego terytorium, ale także samej stolicy obwodu.
Putin zdecydował się jednak na przeprowadzenie „referendów”, chociaż akcesja terytoriów po ich przeprowadzeniu tworzy zupełnie nową sytuację – wojna z punktu widzenia rosyjskich władz toczy się już na terytorium Federacji Rosyjskiej. Oczywiście z jednej strony zwiększa to możliwość szantażu – przykładowo za pomocą gróźb użycia broni jądrowej. Ale z drugiej strony utrata jakiegokolwiek terytorium wyglądać będzie zupełnie inaczej niż utrata pozycji na terytorium innego państwa – Ukrainy czy nawet „DRL”.
Co więcej, aneksja terytorium w Ukrainie kontynentalnej doprowadzi do tego, że Krym utraci swój „wyjątkowy” status „świętej” dla Rosjan ziemi. Wtedy już nawet zwolennik Putina nie może nie zauważyć, że niczego „wyjątkowego” w przyłączeniu Krymu w 2014 r. nie było – po prostu przywódca Rosji zagrabił to, co był w stanie zagrabić.
Wiadomo, że Putin chce utrzymać zagrabione terytoria i okupować nowe za pomocą masowej mobilizacji – jednak dalej nie wiemy, ilu Rosjan planuje powołać pod broń: 300 tysięcy, jak twierdzi minister obrony Rosji Siergiej Szojgu, czy miliony, jak twierdzi „Nowa Gazeta. Europa”. Świadczy to nie o sukcesie, lecz o fiasku operacji specjalnej. Przecież wysłane przez Putina na front wojska już dawno miały opanować cały Donbas i południe, zniszczyć ukraiński rząd i utworzyć w Kijowie marionetkowy reżim.
Oczywiście czeka nas jeszcze wiele tragicznych miesięcy. Ale obecnie wszystko są to oznaki fiaska. I jednocześnie oznaki „popularności” putinowskiej wojny wśród Rosjan, którzy dosłownie uciekają z kraju.
Październik: do jeszcze większej nienawiści
Na Kremlu praktycznie przestano już ukrywać, że mają zamiar zniszczyć cywilną infrastrukturę Ukrainy. Rzecz jasna, ataki na cywilną infrastrukturę, na dzielnice mieszkalne, centra handlowe miały miejsce i w pierwszych miesiącach wojny. Ale wtedy rosyjskie władze i dowództwo wojskowe od razu stwierdzały, że obarczanie ich odpowiedzialnością za śmierć cywilów i zniszczenie infrastruktury to fałszywe oskarżenia Ukrainy i Zachodu. A kiedy poraziły już świat straszne obrazy katowania w Buczy, zniszczenia Mariupola i Charkowa, to Kreml jak zaczarowany powtarzał, że to fałszywe oskarżenia, fałszywe oskarżenia, fałszywe oskarżenia…
Natomiast teraz rosyjskim urzędnikom i propagandzistom polecono, by sugerowali niszczenie infrastruktury cywilnej. A powierzenie kierowania zgrupowaniem wojsk rosyjskich w Ukrainie generałowi Siergiejowi Surowikinowi, sądząc po tym, co następnie się wydarzyło, było związane właśnie z podjęciem decyzji o uderzaniu w cywilne obiekty – przecież to Surowikin „wsławił” się w Syrii tym bezsensownym okrucieństwem.
Dlaczego bezsensownym? Dlatego że cała historia wojen dowodzi, iż niszczenie cywilnej infrastruktury i pokojowo nastawionej ludności nigdy nikomu nie pomogło zwyciężyć, jeśli nie rozgromił on ugrupowań wojsk przeciwnika. Wręcz przeciwnie, tego typu metody tylko mogą rozwścieczyć ludność i stymulować odczucie „wspólnego losu” obywateli, armii i państwa. Hitlerowców nie przybliżyły do zwycięstwa bombardowania miast Wielkiej Brytanii czy Związku Sowieckiego. Także bombardowania niemieckich i japońskich miast przez koalicjantów nie wpłynęły na sytuację na froncie i nie przyspieszyły kapitulacji. W tym celu konieczne było rozgromienie armii przeciwnika – armii, a nie mieszkańców Drezna.
Dlatego też przy braku sukcesów wojskowych bombardowanie cywilnej infrastruktury nie jest drogą do zwycięstwa, a drogą do nienawiści. Do jeszcze większej nienawiści, która jak olbrzymia przepaść przez długie dziesięciolecia będzie dzielić Ukraińców i Rosjan.
Teraz mieszkańcy Rosji wiedzą o ostrzałach cywilnej infrastruktury nie z programów „Radia Swoboda” czy od swoich krewnych z Ukrainy – „oni wszyscy kłamią!” – a z wystąpień swoich polityków i dziennikarzy. Reagują na to celowe niszczenie ludności cywilnej i tworzenie warunków, w których nie da się żyć, albo obojętnością, albo pochwałami. Czy ktoś więc będzie chciał się porozumieć z takimi sąsiadami – sąsiadami, którzy nie będą mogli potem nawet powiedzieć „nic nie wiedzieliśmy”, jak Niemcy po II wojnie światowej? Wszyscy wszystko wiedzieli. Po prostu obstawili własne zwycięstwo, to, że wszystkich zabiją lub zastraszą, i po prostu nikt nie będzie mógł o nic ich zapytać.
Ale zwycięstwa nie będzie. Do zwycięstwa potrzebna jest efektywna armia, a nie wojna z kobietami i dziećmi za pomocą irańskich dronów. To, co teraz widzimy, to nawet już nie wojna armii, a zemsta na narodzie, który odważył się nie kapitulować przed zwariowaną dyktaturą. Odważył się sam siebie bronić. A taka narodowa wola oporu to droga do zwycięstwa.
Przełożył Marek S. Zadura
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” zima 2022