Wiktor nie potrafił nauczyć się języka polskiego od swojej matki, bo jej nie słyszał. Ani migowego, bo nikt z jego bliskich nie migał. O takich dzieciach mówi się, że są bezjęzyczne.
Drzewo było wysokie, rosochate. Duże i piękne jak w bajkach. Na jednej gałęzi wisiał dom. Autorem rysunku był ośmioletni Wiktor.
„Domek na drzewie” – pomyślała Maria, wychowawczyni w szkole dla głuchych dzieci. Dopiero po chwili zauważyła linę. A więc dom nie żyje? Unosi się nad ziemią. Niby jest, ale nie można w nim zamieszkać. Spadzisty dach. Okna, z których nikt nie wygląda. Szarobure ściany. Jej wzrok zatrzymał się w miejscu, w którym powinny być podłoga i fundamenty. Tu jednak rysunek domu się urywał.
Pół roku wcześniej stała przed drzwiami chłopięcej sypialni. Wiedziała, co jest po drugiej stronie: siedem tapczaników, obok każdego szafka nocna z szufladką i siedem pojemnych szaf. Zajrzała do środka. Wiktor siedział na szafce, skupiony pilnował swoich rzeczy. Był tu nowy. Tu, czyli w szkole dla głuchych z internatem, w którym niesłyszące dzieci mieszkały od niedzielnego wieczoru do piątkowego popołudnia. Nowy był też w pobliskim domu dziecka, do którego miał od teraz wracać z internatu na weekendy, święta i wakacje.
Z nikim nie mógł się porozumieć
Podczas pierwszego spotkania Maria i Wiktor mieli do dyspozycji jedynie mimikę, bo chłopiec nie znał żadnego języka. Kilka dni wcześniej do Marii zadzwoniła znajoma, która pracowała w domu dziecka. Kobieta poznała historię Wiktora, niepełną i okrojoną: daty, adresy i nazwiska, tylko tyle, ile zapisuje się w dokumentach.
Mama Wiktora, jego wujek i babcia, a także ich znajomi i dzieci z podwórka – wszyscy słyszeli i mówili. Chłopiec nie miał więc z nimi żadnego kontaktu. Przez ostatnie osiem lat był wśród ludzi, których łączyło coś, czego nie rozumiał
Urodził się głuchy. Podobno ojciec szybko odszedł. Matka zmarła, gdy chłopiec miał pięć lat. Zaopiekował się nim wujek. Mama Wiktora, jego wujek i babcia, a także ich znajomi i dzieci z podwórka – wszyscy słyszeli i mówili. Chłopiec nie miał więc z nimi żadnego kontaktu. Przez ostatnie osiem lat był wśród ludzi, których łączyło coś, czego nie rozumiał. Patrzył na ich usta, otwierające się, zamykające, zmieniające kształty. Podejrzewał, że te ruchy coś znaczą. Coś, co jest jasne dla wszystkich, poza nim. Co pozwala innym wokół mieć jakąś tajemnicę. Po dwóch latach wujek spakował walizki Wiktora po raz pierwszy i zawiózł go do internatu dla głuchych.
Tam chłopiec poznał inne niesłyszące dzieci. Niektóre z nich miały głuchych rodziców i potrafiły migać. Po kilku dniach Maria zorientowała się, że Wiktor zna kilka słów w języku migowym. W tym słowo „mama”. Umiał nim zadać pytanie: „Mama?”, wyrazić smutek: „Mama…”, złość: „Mama!”, a nawet tęsknić: „Mama, mama, mama”.
Ręce migających mogą szeptać. Poruszają się dyskretnie, niezauważalnie, ruchy są ograniczone. Głusi mówią, że miga się wtedy nisko, by inni nie mogli zobaczyć dłoni.
Po powrocie do domu Maria siłowała się z wyobraźnią. Myślała o ostatnich tygodniach w życiu Wiktora. Skoro nie mógł się z nikim porozumieć i tylko obserwował, co dzieje się dookoła niego, to ile z tego rozumiał?
Znów ktoś spakował jego rzeczy. Być może chłopiec myślał, że jak zawsze w niedzielę wieczorem wróci z domu wujka do internatu dla głuchych. Musiał jednak zauważyć, że toreb jest więcej, a z półek zniknęły wszystkie ubrania i zabawki.
Przyjechały po niego dwie obce kobiety. Czy Wiktor się zastanawiał, dokąd go zabierają? I dlaczego podróż trwała tak długo? Nie znał się na zegarku, ale cztery godziny drogi to więcej niż do internatu. Wysiedli przed domem dziecka. Być może chłopiec próbował odgadnąć, kim są mężczyźni, którzy rozmawiają z kobietami z samochodu. Dlaczego wyjęli jego rzeczy z bagażnika, a kobiety odjechały?
Pierwsza noc. Zasnął? A potem kolejne. Nie potrafił liczyć jak inne dzieci w jego wieku, ale na pewno szybko się zorientował, że w nowym miejscu przespał już więcej nocy niż w internacie. Nie mógł też usłyszeć, jak wujek mówił obcym kobietom: „Wiktor stał się agresywny”. Ani jak później wyjaśniał, że już sobie z chłopcem nie radzi.
Szkolna psycholożka schowała rysunek Wiktora głęboko w szufladzie. A Maria jeszcze głębiej, w pamięci. – To był jakiś dziwny impuls – mówi. – Podczas grupowej wycieczki w góry sprzedawczyni ze straganu podarowała Wiktorowi drewniany krzyżyk. „Powiesimy go w twoim pokoju” – pomyślałam. Może już wtedy wiedziałam, że adoptuję Wiktora.
Zamyśla się. – Co się dzieje z dzieckiem, które tyle przeżyło i nie ma słów, by to wszystko nazwać? I które nie ma nikogo, z kim mogłoby o tym porozmawiać?
Gdy zamieszkali razem, Maria narysowała drzewo genealogiczne Wiktora. Migała każde z imion jego bliskich, literka po literce. On znał wcześniej tylko twarze, nie wiedział, jak mieli na imię jego mama, tata ani babcia. Chodzili po domu, chłopiec wskazywał palcem na sufit, podłogę, okna. Przystawali, Maria migała słowo za słowem, on je powtarzał, uczył się ich po raz pierwszy.
– Często pytał, czy jakiś człowiek jest dobry, czy zły. Mówiłam mu, że to są pytania, na które sami musimy poszukać odpowiedzi – opowiada. – Mieliśmy parę chomików, Wiktor bardzo je kochał. Pojawiły się małe, więc postanowiliśmy oddać je do sklepu zoologicznego. Staliśmy już ze sprzedawcą, gdy Wiktor nagle złapał mnie za rękę i zaczął migać: „Jeśli pan zobaczy, że po chomika przyszedł człowiek, powiedz mu, że nie wolno chomików sprzedawać. Może je oddać tylko dobrym ludziom”.
Wiktor nie potrafił nauczyć się języka polskiego od swojej matki, bo jej nie słyszał. Ani migowego, bo nikt z jego bliskich nie migał. O takich dzieciach mówi się, że są bezjęzyczne. […]
Do krwi, żeby nie migać
– Opowiedzcie mi o waszych szkołach – prosiłam głuchych w różnych częściach Polski. Niewielka świetlica, w której regularnie spotykają się głusi. Podobnych miejsc jest w kraju więcej, bo zanim pojawił się szybki internet, a w telefonach kamera, musieli się spotkać, żeby porozmawiać.
Wstaje starszy mężczyzna. Miga powoli wpatrzony w tłumaczkę. Co jakiś czas opuszcza ręce, rozgląda się, sprawdza, czy wszyscy go rozumieją. To były lata sześćdziesiąte XX wieku, szkoła dla głuchych. Lekcje zaczynały się wcześnie, ale dzieci szły nie na zajęcia, lecz w pole, zbierać ziemniaki. Za tę pracę dostawały miskę zupy. Mężczyzna się krzywi, bo to była zupa tylko z nazwy. Raczej woda z marchewką. I tak codziennie, deszcz, nie deszcz. Wracały do internatu, gdy się ściemniało.
Zgłasza się drugi mężczyzna. – Moi rodzice słyszeli, więc nie mieliśmy żadnego kontaktu – miga. – W szkole nie uczono nas języka, ani polskiego, ani migowego. Lekcje były od razu po polsku, więc nic z nich nie rozumieliśmy. Wymyśliliśmy z kolegami proste gesty i tak się porozumiewaliśmy. Dopiero w szkole zawodowej dla głuchych w innym mieście poznałem chłopaków, którzy mieli niesłyszących rodziców. To oni nauczyli mnie migać.
Kilka osób w sali, także młodszych, przytakuje. One też nauczyły się języka migowego od innych głuchych. Kobieta z pierwszego rzędu miga, że nienawidzi słowników języka polskiego i dodaje: – Nauczyciele w szkole mówili do nas, mówili, mówili… Nic nie rozumieliśmy. Potem pisali jakieś słowa na tablicy, a my je przepisywaliśmy. Albo rozdawali nam słowniki języka polskiego i kazali wynotowywać po kolei słówka. Litera a – „agrafka”, dwadzieścia razy. Potem uczyliśmy się tych słów na pamięć, choć nie wiedzieliśmy, co znaczą.
Obok niej siedzi młodsza kobieta, która skończyła szkołę dla głuchych dwadzieścia lat temu. Twierdzi, że w tych placówkach niewiele się zmieniło od jej czasów. Wysuwa język, ciągnie za koniuszek, palce nie ześlizgują się, ma wprawę. Otwiera oczy szerzej, jakby sobie przypominała, jak dwadzieścia lat temu w podstawówce dla głuchych ktoś inny ciągnął ją za język. Puszcza. Po chwili mówi „rrr”. „Rrr” jest wyraźne, ale ona o tym nie wie, nie słyszy go.
Równocześnie zaczyna migać kilka osób. Tłumaczka prosi, żeby zgłaszały się po kolei. Inna kobieta rozchyla lekko usta i z jej gardła wydobywa się „rrr”. Nauczyła się tego w szkole dzięki wkładanej do gardła metalowej łyżce. Za nią stoi jej brat, także głuchy, patrzy na siostrę, przytakuje. Podobnie jak parę innych osób – im również wkładano łyżki do buzi. Dwie kobiety, nieco starsze, też wysuwają języki. Rozlega się grupowe „rrr”. Kilka osób opuszcza głowy, ktoś odwraca wzrok. Nie chcą o tym rozmawiać.
Starszy mężczyzna zakrywa dłońmi uszy. Wykrzywia twarz. – Kazali nam nosić aparaty, uczyć się polskiego – miga. – A my słyszeliśmy w nich tylko bulgot. Za nienoszenie aparatów była kara: stanie na baczność. Ty stoisz – reszta patrzy. Za miganie – bicie po rękach. Zamyśla się. Czasami brali kogoś z nas na środek klasy i odpytywali ustnie, jak słyszących. Pytali, choć wiedzieli, że nie słyszymy ich pytań i nie odpowiemy, bo nie potrafimy mówić. Ale wystarczyło wydobyć głos. Oni chcieli tylko naszego głosu. Głos głuchego był ich największym sukcesem. – Mężczyzna uśmiecha się pod nosem. – Mówiłem: „ble, ble, ble”, a nauczycielka kiwała głową: „bardzo dobrze”.
Po spotkaniu podchodzi do mnie jeszcze kilka osób. Młody chłopak pracuje w sklepie. Czasem gdy ktoś go pyta o brakujący produkt, wskazuje palcem ucho, że nie słyszy. Z ruchu warg klienta udaje mu się wtedy odczytać: „Ukrainiec”. – Myślą, że jestem cudzoziemcem, bo nie mówię po polsku – miga.
Starsza kobieta zatrzymuje mnie już przy drzwiach. Patrzy niepewnie, rozgląda się. Zaokrągla ramiona, pochyla głowę, bierze jedną dłoń w drugą, jakby chciała je zatulić. Gładzi opuszką palca płytkę paznokcia. Ruch jest powolny, monotonny, czuły. – Tu obcinali. – Pokazuje na paznokieć, mniej więcej w jedne trzeciej długości. – Każdemu, obowiązkowo. Do krwi. Palce nas bolały. Przez kolejne dni nie mogliśmy migać nawet w ukryciu, bo w szkole, na lekcjach i na przerwach, miganie było zakazane. A myśmy potrafili tylko migać. […]
Prosiły, żeby coś dziecku przemigać
Irena, która mieszka na Śląsku, zaczęła uczyć głuche dzieci mówić w latach siedemdziesiątych. Obowiązywał wtedy zakaz migania. – Trzeba było sobie jakoś radzić. W tamtych czasach nie każdy miał dostęp do wykwalifikowanych logopedów.
Sama nauczyła się migać od niesłyszących uczniów mieszkających w internacie, którzy mieli głuchych rodziców i wynieśli ten język z domu. Większość dzieci była jednak bezjęzyczna. Irena pamięta szesnastoletnią dziewczynę, którą rodzina trzymała w przydomowej oborze razem ze zwierzętami. Gdy została przywieziona do internatu, bała się ludzi.
Zajęcia nauki mówienia odbywały się pięć razy w tygodniu. Dzieci przychodziły do klasy z lustrem. Zaczynały od ćwiczeń oddechowych, żeby rozluźnić narządy mowy.
– Najpierw uczyliśmy się samogłosek – opowiada Irena. Prostowała plecy, puszczała ramiona. Siadała pewnie. Otwierała buzię i mówiła „aaa”. Widać było, że „aaa” ma trwać. Można się było tej samogłosce dokładnie przyjrzeć, zapamiętać kształt ust.
Dziecko patrzyło. Irena brała jego rękę i przykładała do swojej klatki piersiowej, drugą kładła na dziecięcej klatce. I jeszcze raz „aaa”. Dziecko miało powtórzyć. Zrobić coś z oddechem, żeby i jego klatka zadrżała. Ale czy wydało odpowiedni dźwięk, wiedziała tylko Irena, bo dziecko swojego „aaa” nie słyszało. Zdarzało się, że pukała lekko w klatkę piersiową, żeby pomóc wydostać się dźwiękowi.
Spółgłoski były łatwe, jak na przykład „b” – wystarczyło uderzyć dłońmi w napompowane powietrzem policzki. Przy „s” zaczynała się zabawa. W sali pojawiały się miska z wodą i statki z papieru. Dzieci dmuchały. Najpierw z nadętymi policzkami, a potem przez prawie zaciśnięte zęby. – Robiłam sporo ćwiczeń oddechowych, bo niektóre dzieci miały kłopot z wydobywaniem dźwięku. Jesienią dmuchaliśmy na listki, wiosną na dmuchawce. Puszczaliśmy bańki mydlane.
Głoska „r” jest jedną z trudniejszych, przyznaje Irena. Najlepiej wychodzi, gdy pod język włoży się patyczek od lodów Bambino. Ale Irena obawiała się, że patyczkiem zrobi dzieciom krzywdę, dlatego wolała wkładać pod język palec. Uważała przy tym, by paznokcie mieć króciutkie, nie zadrapać. W klasie przygotowywała też miskę z wodą i garnuszek, żeby przemyć palec po ćwiczeniach z każdym dzieckiem. – Patyczki od lodów stosuje się do dziś, sama widziałam – mówi.
Kiedy nauczyła się migać od swoich uczniów, słyszące matki prosiły ją, zwykle w piątek po południu, tuż po tym, gdy odebrały swoje dzieci, by Irena coś im przemigała albo o coś je zapytała. Same nie potrafiły się z nimi porozumieć.
– W latach dziewięćdziesiątych wymyśliłyśmy z kilkoma wychowawczyniami, że zorganizujemy kurs języka migowego dla słyszących rodziców. Trochę prowizoryczny, tylko po to, aby się nauczyli podstawowych znaków – opowiada.
– Nikt się jednak nie zgłosił. Niektóre matki nie chciały nawet o tym słyszeć, zależało im na jednym: żeby ich głuche dzieci zaczęły mówić.
Fragment książki „Głusza”, Dowody Na Istnienie, Warszawa 2022
Przeczytaj też: Ten krzyk zostanie we mnie już na zawsze. Reportaż Hanny Sawickiej
Piękny, poruszający tekst o trudnościach ludzi odstających od tzw. normy społecznej. Dla takich tekstów czytam Więź.