Chodząc po przygranicznych lasach, czuję się patriotką plemienia, które działa na pograniczu polsko-białoruskim i litewsko-białoruskim. I robi to, co powinien robić człowiek wolny.
Jestem Polką z Litwy. Hybrydą. Człowiekiem, którego narodowości nie da się opowiedzieć jednym słowem. Człowiekiem, który opowiada, tłumaczy to, co dla innych jest proste i jednowyrazowe.
Ci inni są albo Polakami, albo Litwinami (szczęściarze). W szkole (a ukończyłam szkołę polską w Litwie – znów tyle dodatkowych słów w biografii) nauczycielki kazały powtarzać: „Litwa jest ojczyzną, a Polska macierzą!”. Ale co to znaczy? Czy w dalszym ciągu dzieci karmione są tym sloganem?
Rok temu napisałam swój ostatni felieton do polskiej gazety – „Kuriera wileńskiego”. Była w nim mowa o tym, że wstydzę się Litwy i Polski za to, że w uchodźcy nie widzą człowieka. Zostałam zwolniona
W harcerstwie (polskim oczywiście na Litwie) trzeba było na potrzeby naszej skomplikowanej ciut tożsamości zmodyfikować i przyrzeczenie harcerskie („mam szczerą wolę całym życiem pełnić służbę Bogu i OJCZYŹNIE”) i hymn („wszystko co nasze OJCZYŹNIE oddamy…”). I jakoś to było.
Co roku odbywał się w szkole konkurs recytatorski pod tytułem „Kresy”. Słyszałam, że ciągle te konkursy się odbywają, choć jakoś trudno mi w to uwierzyć w XXI wieku.
Czy istnieje człowiek pogranicza? Nie wiem. Na pewno jest człowiek umęczony tożsamością, nie umiejący osiąść na jednym kawałku ziemi. Cały czas żyjący złudną nadzieją, że nie trzeba będzie wybierać. Mówię po polsku tak dobrze, że moi dziadkowie mnie nie rozumieją (za bardzo po warszawsku, zbyt współczesną polszczyzną). Mówię po litewsku z tak polskim akcentem, że pytają mnie: skąd jesteś? Mówię, że stąd, ale od razu się tłumaczę, opowiadam, usprawiedliwiam. Że mam prawo być stąd, że jestem swoją, tutejsza.
W tym roku 11 listopada, czyli święto odzyskania przez Polskę niepodległości, spędziłam w lesie, zbierając rzeczy zostawione przez ludzi, których łączy to, że panicznie boją się zarówno Polaków, jak i Litwinów. Ukrywają się przed nimi, nie słyszeli o naszej gościnności.
Rok temu napisałam swój ostatni felieton do polskiej gazety – „Kuriera wileńskiego”. Była w nim mowa o tym, że wstydzę się Litwy i Polski za to, że w uchodźcy nie widzą człowieka. Zostałam zwolniona, w rozmowie telefonicznej poinformowano mnie, że redakcja nigdy już nie chce ze mną współpracować.
Chodząc po przygranicznych lasach, czuję się patriotką, ale nie żadnego kraju, mitu, ojczyzny małej, dużej czy średniej. Czuję się częścią społeczeństwa obywatelskiego. Plemienia, które działa i na pograniczu polsko-białoruskim, i na pograniczu litewsko-białoruskim. Robi to, co powinien robić człowiek, który nie jest zaślepiony nienawiścią czy strachem. I jest wolny.
Przeczytaj też: Wystarczył krok i Polska wybuchła
Też należę do mniejszości narodowej, która z racji geopolitycznych zamieszkuje Polskę. Większego z tym problemu nie mam. Bo problemy w większości sami sobie wymyślamy i konstruujemy. Wielu z moich rówieśników, znajomych emigrowało za „chlebem” Jakoś tam pogodzili starą i nową ojczyznę, raczej się nie wstydzą jednej ani drugiej. Zdęcie do tekstu rozumiem ma zmiękczyć czytelnika. Ostatnio oglądam kilku jutuberów wędrujących po Indiach i tym podobnych egzotycznych dla nas krajach. Polecam.
Zaslepieni naiwnoscia i pieknoduchostwem oskarzaja innych o zaslepienie nienawiscia i strachem. U Kresowiakow tez 2 plemiona.
Problem w tym, że bycie wolnym nie czyni człowieka roztropnym, rozumnym. Jak widać, nie którym i długie spacery po lesie nie pomogą.