Jesień 2024, nr 3

Zamów

Wystarczył krok i Polska wybuchła

Obchody Święta Niepodległości na placu Saskim w Warszawie, 11 listopada 1927 r. Marszałek Józef Piłsudski na Kasztance przyjmujący defiladę oddziałów piechoty. Fot. Kurier Ilustrowany / NAC

Dziś, gdy pojęcie patriotyzmu zrosło się z prawą stroną sceny politycznej, zapominamy o tym, że to patriotyczna lewica tworzyła fundamenty niepodległej państwowości.

Szczelina pomiędzy stopniem wagonu kolejowego a krawędzią peronu nie jest zbyt szeroka, zwykle pokonujemy ją bezwiednie, nie myśląc o tym, co robimy. Bywa jednak tak, że ów niewielki krok może przenieść podróżnego z jednej rzeczywistości do innej – całkowicie odmiennej. Człowieka z wagonu i tego samego już stojącego na peronie niekiedy dzieli rubikon, którego na powrót nigdy nie będzie mógł przekroczyć.

Zawsze próbowałem sobie wyobrazić scenę, która rozegrała się na Dworcu Wiedeńskim w Warszawie w niedzielę 10 listopada 1918 roku. Dworzec ten stał wówczas w tym miejscu, gdzie dziś znajduje się rondo Dmowskiego, na skrzyżowaniu Alej Jerozolimskich i Marszałkowskiej.

Powrót człowieka w wojskowym płaszczu

Krótko po 6.30 wjechał nań pociąg, z którego wysiadł szczupły, wyprostowany mężczyzna w wojskowym płaszczu. Nieliczni świadkowie mówili, że wyglądał na chorego, wychudły, z pociągłą twarzą, której bladość podkreślały sumiaste wąsy. Kilka dni wcześniej wypuszczono go z twierdzy w Magdeburgu, gdzie był więziony przez niemal pół roku. Powracał do kraju, o którego aktualnej sytuacji wiedział niewiele, a ten kraj oczekiwał go jak zbawcy, męża opatrznościowego. Józef Piłsudski, bo to on przecież pojawił tego ranka w stolicy, stawał przed największym wyzwaniem swego życia.

Zaledwie w ciągu doby od swego przybycia do Warszawy, Piłsudski zorientował się w sytuacji i podjął działania, które umożliwiły niemal bezkrwawe zakończenie niemieckiej okupacji stolicy

Paweł Stachowiak

Udostępnij tekst

Czekano na niego już od kilku dni, gdy przyszła informacja o rewolucji w Niemczech, obaleniu cesarstwa i utworzeniu republiki. Słusznie sądzono, że te wypadki przyniosą Polsce długo oczekiwany przełom na drodze do pełnej suwerenności. Tłumy gromadziły się na Dworcu Wiedeńskim już od wielu dni, on jednak przyjechał w niedzielny poranek 10 listopada, gdy mało kto się tego spodziewał. Witał go, pospiesznie przybyły, książę Zdzisław Lubomirski, członek Rady Regencyjnej, działającej z nadania niemieckiego zaborcy, namiastki polskiej władzy państwowej, oraz nieliczna reprezentacja Polskiej Organizacji Wojskowej, konspiracyjnej struktury tworzonej przez Piłsudskiego od jesieni roku 1914.

Przyszły Naczelnik Państwa, zaziębiony, chmurny i zasępiony skorzystał z propozycji księcia i pojechał wraz z nim do książęcej rezydencji przy ul. Frascati. Lubomirski cały czas powtarzał: „Jak dobrze, że pan Komendant przyjechał. Co tu się dzieje, co tu się dzieje”. Chyba nikt, nawet polityczni wrogowie Piłsudskiego, nie miał wątpliwości, że tylko ten człowiek będzie w stanie opanować sytuację i stworzyć fundamenty państwa.

Co wywołało te książęce lamenty, co się działo tak zaskakującego i groźnego, skoro arystokrata i konserwatysta nie miał wątpliwości, że władza winna spocząć w rękach socjalisty, który całkiem niedawno napadał z pistoletem w ręku na rosyjskie pociągi, aby zdobyć fundusze na swoją działalność?

Odpowiedź zawiera się w słowie chaos – wszechogarniające poczucie zagubienia wobec wiatru historii, który zaczął nagle dąć z siłą huraganu. Jeśli spojrzymy na ówczesną sytuację z perspektywy warszawskiego poranka, owej niedzieli 10 listopada, ukaże się nam obraz zaiste trudny do ogarnięcia okiem. Dawny zabór austriacki z Krakowem i część zaboru rosyjskiego z Lublinem były już wolne od kilkunastu dni. Monarchia Habsburgów dokonała żywota pod koniec października, rozpadając się na szereg narodowych państw.

Ten fakt umożliwił utworzenie w Krakowie Polskiej Komisji Likwidacyjnej z Wincentym Witosem na czele, pierwszej, choć tylko dzielnicowej, formy suwerennej polskiej władzy. 7 listopada w Lublinie proklamowano powstanie Tymczasowego Rządu Republiki Polskiej, który jako pierwszy zgłosił aspiracje do objęcia kontrolą całości ziem polskich. W założeniu miał być to rząd reprezentujący całą polską scenę polityczną. Niestety, dało o sobie znać to, co bywa naszą narodową przypadłością – swary i brak poczucia wspólnego dobra.

Nie dogadano się i ostatecznie w rządzie lubelskim reprezentowane były jedynie stronnictwa niepodległościowej lewicy, a zatem te, które uznawały przywództwo Piłsudskiego. Premierem został popularny polityk socjalistyczny z Galicji – Ignacy Daszyński, a na ulicach Lublina rozklejono manifest, w którym rząd deklarował, że „w gruzy walą się rządy obszarników i kapitalistów” oraz obiecywał budowę Polski w zgodzie z ideałami socjalistycznymi. W całym kraju, wzorem państw sąsiednich, mnożyły się rozmaite rady chłopskie, żołnierskie i robotnicze, można było więc odnieść wrażenie, że rewolucja i jej znane z Rosji ekscesy stoją u bram.

Gdy wolny był już Kraków i Lublin, inne miasta Polski wciąż kontrolowane były przez zaborców. Poznań wraz całą Wielkopolską, Śląskiem i Pomorzem formalnie pozostawał nadal częścią państwa niemieckiego, a wojsko niemieckie wciąż okupowało Warszawę. Na wschodzie, we Lwowie, trwały walki między Polakami i Ukraińcami o dominację w mieście i całym regionie Galicji Wschodniej. Nic nie było wówczas trwałe, wydarzenia przyspieszały, już nie dni, ale godziny przynosiły całkowitą odmianę.

Dzień po ogłoszeniu rządu lubelskiego przyszły wieści o rewolucji w Niemczech, które m.in. doprowadziły do gwałtownego upadku dyscypliny w niemieckim garnizonie Warszawy, a chwilę później gruchnęła wiadomość: Komendant wraca. Faktycznie poczciwego księcia Lubomirskiego mogła zaboleć głowa.

I stała się rzecz niesłychana

Gdy kraj zdawał się stać na skraju rewolucyjnej przepaści, gdy coraz mocniej zaczęto sobie zdawać sprawę, że potrzebna jest silna, obdarzona autorytetem władza oraz wojsko, bez którego nie da się utrwalić nowego państwa, to Józef Piłsudski wyrósł na niekwestionowanego przywódcę, owego męża opatrznościowego właśnie. Był autorytetem dla lewicy, mógł uchodzić za gwaranta, że nowe państwo spełni aspiracje robotników i chłopów, że sam jest w stanie opanować rewolucyjne nastroje i utrzymać porządek społeczny.

Był wodzem dla rzesz żołnierskich z Legionów i konspiratorów z POW. Był wreszcie legendą, która utrwaliła się podczas magdeburskiej niewoli. To imponujące jak szybko, zaledwie w ciągu doby od swego przybycia do Warszawy, zorientował się w sytuacji i podjął działania, które umożliwiły niemal bezkrwawe zakończenie niemieckiej okupacji stolicy. Dzięki porozumieniu, które zawarł z przywódcami rady żołnierskiej stołecznego garnizonu, udało się w poniedziałek, 11 listopada, rozbroić żołnierzy niemieckich i odesłać ich do ojczyzny.

Młodzież z POW i liczne rzesze ochotników odbierały broń Niemcom i zaciągały warty przy obiektach publicznych. Nawet więźniowie z warszawskiego aresztu, wypuszczeni na słowo honoru, ruszyli rozbrajać zaborców, podobno później wszyscy lojalnie wrócili odsiadywać wyroki. Wieczorem Warszawa była już całkowicie w polskich rękach, po raz pierwszy od wybuchu powstania listopadowego.

Stolica była wolna, a władza zdawała się leżeć na ulicy. Formalnie funkcję głowy państwa spełniała Rada Regencyjna, nie miała ona jednak ani krzty potrzebnego autorytetu. Regenci byli powszechnie uważani za skompromitowanych kolaboracją z Niemcami. Podręczniki mówią nam, że 11 listopada przekazali oni Piłsudskiemu władzę nad wojskiem, a kilka dni później pełną kontrolę nad krajem.

W istocie to formalne przekazanie rządów nie miało żadnego znaczenia. Komendant brał władzę sam, mocą własnej pozycji i autorytetu, bez niczyjego nadania. Tak o tym mówił kilka lat później: „W listopadzie 1918 roku z Dworca Wiedeńskiego przeszedł przez ulicę Marszałkowską człowiek […]. I stała się rzecz niesłychana. Mianowicie – w przeciągu kilku dni – bez żadnych ze strony tego człowieka starań, bez żadnego gwałtu, bez żadnego podkupu, bez żadnych koncesyj […] człowiek ten stał się dyktatorem”.

To zapewne Piłsudskiemu, Daszyńskiemu, Thuguttowi i innym przywódcom patriotycznej lewicy zawdzięczać można, że polski lud nie uległ „czarom dalekiej Moskwy”

Paweł Stachowiak

Udostępnij tekst

Przyjął tytuł Naczelnika Państwa, świadomie nawiązujący do Tadeusza Kościuszki, naczelnika Siły Zbrojnej Narodowej i stanął przed zadaniem, zdawałoby się nie na ludzką miarę, tym bardziej, że wrogowie wkrótce przestali go oszczędzać, a przyjaciele nie zawsze dorastali do wielkości wyzwań.

Patriotyczna lewica i jej pomysł na Polskę

Najpierw Komendant chciał jechać do Lublina, dołączyć do swoich zwolenników tworzących tamtejszy rząd. Szybko jednak zdał sobie sprawę ze słabości tej inicjatywy i ludzi ją tworzących. „Panowie, wam kury szczać prowadzić, a nie politykę robić!” – rzucił do ministrów przybyłych z Lublina. Obdarzony wielką polityczną intuicją rozumiał jednak, że w kraju tak niestabilnym i zrewoltowanym to właśnie lewicowe, „ludowe”, jak wtedy mawiano, rządy są jedynym remedium na prądy płynące od bolszewickiego Wschodu.

A entuzjazm tłumów gasł szybko, Warszawa była wygłodzona, panowała drożyzna, narastały nastroje buntu. „Kilo masła w cenie dziennego zarobku inteligenta, dochody stróża kamienicy przekraczały pobory profesora uniwersytetu, a za cenę dwóch paczek kiepskich krajowych papierosów osiągało się życzliwość pierwszorzędnej ulicznej dziewczyny, też krajowej. […] Czary dalekiej Moskwy kusiły świadomość proletariuszy blaskami nowej ery; z drugiej strony tradycje walk wyzwoleńczych pociągały ich do łączenia się z narodem w radosnym świętowaniu.[…] Serca się dwoiły, umysł gubił się w wątpliwościach” – wspominał Karol Wędziagolski.

To zapewne Piłsudskiemu, Daszyńskiemu, Thuguttowi i innym przywódcom patriotycznej lewicy zawdzięczać można, że polski lud nie uległ „czarom dalekiej Moskwy”. Dziś, gdy pojęcie patriotyzmu zrosło się z prawą stroną sceny politycznej zapominamy o tym, że to patriotyczna lewica tworzyła fundamenty niepodległej państwowości i ma swoje zaszczytne miejsce wśród środowisk kładących kamień węgielny pod gmach odrodzonej Rzeczypospolitej.

Ten pierwszy okres, gdy stawiano fundament przyszłego państwa, dobiegł końca 22 listopada 1918 roku. Naczelnik Państwa ogłosił wtedy tzw. dekret listopadowy, pierwszy, prowizoryczny akt ustrojowy nowego państwa. Była w nim zapowiedź szybkich wyborów do sejmu i republikańskiej formy rządów. Niespełna dwa tygodnie minęły od chwili, gdy Józef Piłsudski zszedł na peron warszawskiego dworca, a „Polska wybuchła” – jak wtedy mawiano.

Wesprzyj Więź

Wielkie wydarzenia historyczne, a takim było odzyskanie niepodległości przez Polskę, rzadko bywają punktem w czasie, częściej są linią, procesem, mającym swe kulminacje i zawieszenia akcji. Potrzebujemy jednak określenia momentu, chwili, poza którą wszystko było już inne, usilnie szukamy tego mgnienia historii, które można by utrwalić w spiżu pomników, tak abyśmy później mogli u ich stóp, w konkretnym dniu, odprawiać nasze patriotyczne rytuały.

Tradycja każe nam wiązać odrodzenie Rzeczypospolitej z dniem 11 listopada 1918 roku, choć raczej trudno byłoby w nim odnaleźć ten jedyny moment, który miałby moc powszechnie akceptowanego symbolu. Może to kogoś zdziwi, ale dla mnie od dawna był ów krok z wagonu na peron uczyniony przez Józefa Piłsudskiego takim właśnie dziejowym rozbłyskiem, kulminacyjnym punktem wielkiego historycznego procesu, którego owocem była Polonia Restituta.

Przeczytaj też: Rosjanin pragnie być wielki… Odsłony rosyjskiego imperializmu

Podziel się

3
1
Wiadomość