Cnotliwa osoba wychodzi naprzeciw problemom świata, rozważa je, bierze na siebie i reaguje – nie tak, jak reaguje świat, ale jak reagują pitbule. Albo – by zabrzmieć mniej heretycko – jak reagował Jezus i jak uczył nas reagować.
Fragment książki Caryn Rivadeneiry „Boscy przewodnicy. Jak zwierzęta uczą nas życia”, która w tłumaczeniu Anny Skucińskiej ukazała się nakładem Wydawnictwa Znak
Nie powinnam była tam się znaleźć. Miałam tylko wyprowadzać psy na spacer. A jednak utknęłam wewnątrz klatki pomiędzy ścianą z pustaków a warczącym, zaślinionym pitbulem o smoliście czarnej sierści.
Pitbul szczekał, a ja się modliłam: proszę, Jezu, po móż mi się stąd wydostać! Obserwowałam nerwowo, jak pies napręża mięśnie. Bałam się, że sprawa nie zakończy się dobrze. Odejdę stąd przedwcześnie, a moja historia będzie przestrogą dla innych.
Nagle pies ucichł na moment. Prześliznęłam się obok niego, uchyliłam drzwi klatki i zatrzasnęłam je za sobą.
Odetchnęłam z ulgą. Bogu niech będą dzięki! Przykucnęłam i wsunęłam palce przez drucianą siatkę.
– Przykro mi, kolego – powiedziałam. – Wlazłam, gdzie nie powinnam. Może następnym razem zabiorę cię na spacer i się pobawimy?
Pies polizał mi rękę, kręcąc zadkiem. A następnie powrócił do ujadania na golden retrievera po drugiej stronie przejścia.
Czytałam kiedyś, że z psami jest podobnie jak z instrumentami muzycznymi i domami w Hogwarcie: nie my je wybieramy, ale one nas. Uważam to za trafne. Bo dlaczego podobają nam się te, a nie inne psy?
Zanim jednak miałam okazję pokochać własne pitbule – zanim podzieliłam się kanapą i lunchem z czerwononosą Sierrą i moręgowatym Vinnym – zawojował mnie ten smoliście czarny pitbul, którego imienia nigdy nie poznałam.
Biedaczysko. Zgarnięto go, kiedy błąkał się po ulicach, i zamknięto samotnie jak wiele innych pitbuli – przerażonego, głodnego, spragnionego. Podczas tych paru minut spędzonych w jego klatce uświadomiłam sobie, że chociaż z powodu ujadania na sąsiada niektórzy uznaliby go za złego psa, dla mnie jego powściągliwolść wobec mnie – umiarkowanie – czynią go szlachetnym. Czy te tak bardzo szkalowane psy mogłyby nas czegoś nauczyć o przywarach i cnotach?
O Stwórcy, który wskazuje nam lepszy sposób życia w niespokojnym świecie?
Pitbule budzą bodaj największy strach, a zatem nienawiść, spośród wszystkich psich ras. Każdy jadnak, kto zna je bliżej, wie, że wcale nie są agresywne – przeciwnie, są cudownymi pieszczochami skłonnymi do merdania i zabawy. To prawda, że hodowano je (i nadal się hoduje) do walk psów, ale uczono je także uległości wobec ludzi. Pitbule są więc przede wszystkim przyjaźnie usposobione do człowieka, nawet te, które maltretowano, zaniedbywano albo zmuszano do walki. W sprzyjającym otoczeniu stają się domowymi pupilami. Pomimo strasznych doświadczeń kochają swoich ludzi i darzą ich zaufaniem, chociaż wcześniej same nie zaznały miłości.
Dlatego byłam tak poruszona, kiedy zobaczyłam, jak smolisty pitbul biegnie uradowany do siatki, przewracając miskę, i skrobie w drzwi w nadziei na odrobinę życzliwości. Był przestraszony, samotny, chciało mu się pić, bo zachrypł od ujadania na sąsiada. Musiałam mu pomóc.
Problem w tym, że dopiero co przywiozła go policja i w schronisku nie zdążono mu się przyjrzeć. Wolontariuszom nie wolno się zbliżać do nowo przybyłych.
Próbowałam dosięgnąć jego miski, używając szufelki do psich kup. Starałam się przywołać któregoś z mniej zajętych pracowników. Bez skutku.
Postanowiłam więc złamać reguły. Pomyślałam: wśliznę się do klatki i opuszczę ją w kilka sekund. Nic trudnego, robiłam to setki razy z innymi psami.
Pitbul był tą moją wizytą zachwycony – zachwycony tak bardzo, że musiałam się oganiać od jego podskoków i całusów. Wtedy golden retriever uznał, że już dosyć tych nonsensów, i zaczął znowu szczekać, a pitbul odpowiedział mu z nawiązką. Ich głośna wymiana zdań zagrażała mojej tajnej operacji.
Właśnie dlatego tak się przelękłam. Nawet nie przyszło mi do głowy, że ten merdający pitbul mógłby wyrządzić mi krzywdę. Ani przez moment się nie bałam, że jego szczęki zacisną mi się na ręce albo nodze, że rzuci się z zębami na mój brzuch lub twarz.
Jestem co prawda dość niefrasobliwa w relacjach z psami. Zdarzało mi się przystanąć przy policyjnym samochodzie i przemawiać do zamkniętego w środku owczarka niemieckiego, podczas gdy ten atakował dzielącą nas szybę. Karmiłam i głaskałam zaniedbanego rottweilera na łańcuchu. Pomagałam zdenerwowanym policjantom wydobyć z zarośli warczące ze strachu psie włóczęgi. Przerywałam bójki z udziałem moich psów (przydatna wskazówka: jeśli trzeba interweniować w takiej sytuacji, trzymajmy się z dala od psich zębów, a uchwyćmy walczącego zwierzaka za tylne łapy).
Parę minut w klatce z czarnym pitbulem utwierdziło mnie w sympatii wobec tej rasy, a wręcz wzbudziło szczególne uczucie do tego psa i pitbuli w ogóle. Zaczęłam się zastanawiać, czy to, co uważamy za wadę, nie mogłoby też być postrzegane jako zaleta. A może przywary i cnoty to po prostu dwie strony tej samej kartki? Czy nie bywa tak, że rzekomo negatywne cechy innych są w istocie cechami pozytywnymi, tylko obróconymi na opak albo poskładanymi tak, że nie jesteśmy w stanie zajrzeć do ich wnętrza?
***
Cnota według Katechizmu Kościoła Katolickiego „jest habitualną i trwałą dyspozycją do czynienia dobra. Pozwala ona osobie nie tylko wypełniać dobre czyny, ale także dawać z siebie to, co najlepsze. Osoba cnotliwa wszystkimi swoimi siłami zmysłowymi i duchowymi dąży do dobra; zabiega o nie i wybiera je w konkretnych działaniach” (1803).
Pitbul może niekoniecznie ma siły duchowe – w każdym razie nie te uznawane oficjalnie przez większość Kościołów. Wielu ludzi też sprzeciwiłoby się tezie, że psy dokonują wyborów moralnych. Jeśli jednak zna my pitbule i jeśli wierzymy, że wybór nie jest psom tak całkiem obcy, analiza psich cnót zaczyna brzmieć sensownie. A skoro społeczeństwo uważa, że pies może być pełen wad, namysł nad cnotami psa chyba nie wyda się bulwersujący.
Pitbule jako rasa są przedstawiane w tak krzywdzą cym świetle, że w rezultacie doświadczają strasznego okrucieństwa. Są maltretowane, zaniedbywane, zmuszane do walki, głodzone. W opinii niektórych mogą w każdej chwili rzucić się komuś do gardła. Mają zakaz wstępu do wielu budynków, miast, okręgów, stanów, nawet całych terytoriów narodowych (Anglia!). Pewien raper przyjął ksywkę Pitbul, by sprawiać wrażenie groźnego twardziela (choć według mnie ten pseudonim wskazuje raczej na chęć przytulania się).
Właśnie dlatego – jak czytamy – co roku w schroniskach giną miliony pitbuli.
A przecież te psy, traktowane tak niesprawiedliwie, wydają się konsekwentnie wybierać miłość. Z własnej woli pozwalają się pokochać, z własnej woli darzą zaufaniem i okazują się godne zaufania. Wiele pitbuli przejawia – by użyć słów Katechizmu – trwałą dyspozycję do czynienia dobra. Mimo okropności, których doświadczają jako rasa, a często jako jednostki, dają z siebie to, co najlepsze. Całkiem zrozumiałe byłoby ich inne nastawienie: nieufność wobec człowieka jako ciemiężcy, a jednak pitbule wybierają dobro lub przynajmniej są do niego skłonne. Warto się zastanowić, co ta wytrwała skłonność do czynienia dobra wbrew przeciwnościom mówi nam o Stwórcy oraz o prawach, jakie Bóg umieścił w naszych sercach i w sercu wszelkiego stworzenia.
***
Cnoty przysparzają problemów. Po pierwsze – po wiedzmy to sobie otwarcie – ani w codziennym życiu, ani w opisie nie są tak atrakcyjne jak przywary. Po drugie, trudno zdefiniować, czym właściwie są. Różne tradycje, różni ojcowie Kościoła, różni filozofowie wyrażają się rozmaicie na ten temat. Najbardziej znaną listą cnót jest zapewne połączenie czterech cnót kardynalnych: roztropności, sprawiedliwości, męstwa i umiarkowania, z trzema cnotami teologalnymi: wiarą, nadzieją i miłością. Kłopot w tym, że w takim kościelnym ujęciu cnoty tracą cały swój dynamizm.
Ubiegałam się kiedyś o pracę w magazynie „Virtue” (czyli „cnota” – przyp. tłum.). Samo czasopismo było świetne, pełne mądrych tekstów dla kobiet, o modlitwie, lekturze Pisma Świętego i dobrym przeżywaniu dnia codziennego – lub, jeśli ktoś woli, o ortodoksyjności. Podobnie jednak jak termin „ortodoksyjność”, zamiast oznaczać szeroko rozumiany chrześcijański styl życia, powoli zmienił sens na „utożsamianie się z «historycznym» poglądem na małżeństwo osób tej samej płci”, tak i słowo „cnota” nie oznacza już dzielności, która pomaga nam upodabniać się do naszego Boga (tak interpretował ją św. Grzegorz z Nyssy), ale coś dużo delikatniejsze go, bezpieczniejszego. Trudno się dziwić, że przywary wydają nam się atrakcyjne. Można by nawet pomyśleć, że życie cnotliwe jest życiem – no cóż – dosyć nudnym.
Kiedy wyobrażamy sobie kogoś cnotliwego, widzimy zapewne czystą wewnętrznie, łagodną kobie tę. Ja wyobrażam ją sobie w kapeluszu od słońca: podczas składkowego lunchu podsuwa każdemu dobrodusznie, z życzliwym uśmiechem, przygotowane własnoręcznie zapiekanki. Średnio pociągający obraz, prawda?
„Roztropność, sprawiedliwość, męstwo, umiarkowunie, wiara, nadzieja i miłość” mogą brzmieć dla nas staroświecko, kiedy jednak zastanowimy się głębiej nad sensem tych słów, zmienimy zdanie. Cnotliwe osoby nie siedzą biernie, oganiając się wachlarzem od problemów świata. Nie mdleją wobec przeciwności, lecz z nimi walczą. Żyć cnotliwie to żyć dzielnie, żyć właściwie, żyć w pełni. Cnotliwa osoba wychodzi naprzeciw problemom świata, rozważa je, bierze na siebie i reaguje – nie tak, jak reaguje świat, ale jak reagują pitbule.
Albo – by zabrzmieć mniej heretycko – jak reagował Jezus i jak uczył nas reagować.
***
Zanim Jezus rozpocznie przypowieść o miłosiernym Samarytaninie (w 10. rozdziale Ewangelii Łukasza, od wersu 30.), toczy się bardzo interesujący dialog. Pewien uczony w Prawie pyta, co należy zrobić, żeby osiągnąć życie wieczne. Łukasz wyjaśnia, że uczony chciał w ten sposób poddać Jezusa próbie. Nawiązując do wiedzy pytającego, Jezus odpowiada pytaniem:
„Co jest napisane w Prawie?” (Łk 10, 26). Uczony cytuje nakaz z Księgi Powtórzonego Prawa (6, 5): „Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całą swoją mocą i całym swoim umysłem”, oraz „a swego bliźniego jak siebie samego” (Łk 10, 27).
„To czyń, a będziesz żył” – mówi Jezus z aprobatą, być może zamierzając przejść do innego zagadnienia. Uczony jednak chce się usprawiedliwić, udowodnić, że stać go na coś więcej niż recytacja Prawa, zada je więc jeszcze jedno pytanie: „A kto jest moim bliźnim?” (Łk 10, 29).
Po tych słowach, jak przypuszczam, zapada absolutna cisza. Kwestia jest niezwykle istotna. Jezus się uśmiecha: uczony zadał dobre pytanie, a przy tym stworzył okazję, żeby po raz kolejny postawić dotychczasowe poglądy, w tym przypadku pogląd na miłość bliźniego, na głowie. I tu następuje jedna z najwspa nialszych narracji w historii: przypowieść o miłosier nym Samarytaninie.
W przypowieści tej, podobnie jak w wielu innych przypowieściach Jezusa, porusza mnie szczególnie nie tyle kunszt narracyjny czy zdolność do wyprowadza nia słuchaczy z przyjemnej równowagi, ile to, jak Jezus poszerza horyzonty ludziom, którzy decydują się wierzyć Jego słowom. Jest to zresztą charakterystyczne dla wszystkich wybitnych tekstów. Podobnie jak literatura rozwija w nas empatię wobec innych, tak wypowiedzi Jezusa pogłębiają wzajemne zrozumienie i pomagają nam dostrzec właściwą drogę życia.
Można odnieść wrażenie, że nie było to całkiem w porządku wobec uczonych w Prawie i faryzeuszy, których zawsze jest mi jakoś żal. Poświęcali się przestrzeganiu Bożych nakazów i zakazów, a wystarczy przeczytać Księgę Kapłańską, aby wiedzieć, że Bóg był w tej kwestii bardzo wymagający. Szczegółowość Prawa zdumiewa, a konsekwencje uchybień są kosz marne. Starania o jak najwierniejsze zachowanie przepisów powinny zatem być godne pochwały.
Jezusowi jednak nie o to chodziło. Bóg nadał Prawo nie dla wymuszenia posłuszeństwa, lecz po to, żeby Izrael z serca powrócił do Boga i stał się światłem dla innych narodów. Prawo było od zawsze czymś więcej niż listą zobowiązań. Ukazywało drogę życia pożyteczną dla człowieka, świadczącą o chwale Bożej. Uczeni i faryzeusze najwyraźniej tego nie rozumieli.
„Wypełniając” Prawo, Jezus go nie odrzucał, ale je otwierał, ogrzewał, przenosił z głowy do serca – na jego właściwe miejsce.
Uczeni i faryzeusze odebrali Prawu wewnętrzny ogień, dynamizm. Zamknęli je w gablocie, postawili na piedestale i czcili z lękiem (czasem właściwym, a czasem nie). Przede wszystkim zaś zapomnieli, że Prawem trzeba żyć. Właśnie to podkreślał Jezus, kiedy przedstawiał kapłana i lewitę w niekorzystnym świetle, a pozytywnym bohaterem czynił Samarytanina.
Przypowieść o miłosiernym Samarytaninie ukazuje nie tylko, kto jest naszym bliźnim (przyjaciel, wróg, każdy cierpiący lub uciemiężony), ale też czym jest miłość bliźniego. Czy nie przypomina to praktykowania cnót? „Roztropność” oznacza przecież mądrość, rozeznawanie, codzienną wrażliwość. „Umiarkowanie” to powściągliwość, panowanie nad sobą. „Sprawiedliwość” jest nieodłączna od uczciwości, od równe go traktowania, sprzeciwu wobec egoizmu.
„Męstwo” sprawia, że w niebezpieczeństwie zachowujemy się, jak należy. „Wiara” daje ufność w to, co z pozoru nie wiarygodne, może wręcz śmieszne, w odniesieniu do Boga lub do człowieka. „Nadzieja” zachęca, by skupić się na tym, co najlepsze, nawet w najgorszych okolicznościach. „Miłość” zaś skłania, abyśmy kochali Boga, bliźniego, nieprzyjaciela, i byli dla nich gotowi do po święceń. Tak właśnie praktykuje się cnoty. Nie ma tu żadnej potulności ani bierności. I nie jest to nudne życie.
***
Powiem szczerze: czasami kiedy słyszę o pitbulu, który po straszliwych doświadczeniach znalazł prawdziwy dom i okazuje głęboką miłość, myślę o miłosiernym Samarytaninie. Samarytanin też był szkalowany, nienawidzony i pogardzany jako wróg Izraelitów. Mógł wybrać tę samą postawę co znawcy Prawa i minąć obojętnie człowieka umierającego przy drodze. Zdecydował inaczej. Mimo przeszłości, teraźniejszości i ryzyka na przyszłość wybrał dobro, wybrał praktykowanie cnót – tak jak smoliście czarny pitbul ze schroniska.
Nie bez powodu przypowieść o miłosiernym Samarytaninie zyskała taką popularność. Nie bez powodu też chciałam opowiedzieć o swoim spotkaniu z czarnym pitbulem. Przywary tylko pozornie są bardziej atrakcyjne. Owszem, nieraz ciekawiej się o nich pisze i czyta. Cnoty natomiast pomagają nam zmieniać świat i naprawiać to, co wciąż w nim złe, na chwałę naszego Stwórcy.
Przeczytaj także: Pies w mieście. Spacer, który poprawia nastrój
Gdyby ktoś pod wpływem impulsu skrzesanym powyższym tekstem, postanowił wybrać się do schroniska i przygarnąć pitbulla po przejściach, czy jakiegoś innego większego psa, to szczerze odradzam. Tak to nie działa. Od urodzenia otaczały mnie psy, w dzieciństwie głównie pasterskie. Na peronie stoi młodzieniec z amstafem na smyczy, bez kagańca. Podchodzą do niego dziewuszki i głaszczą pieska. Oj jaki milusi. Jakiś impuls, atak paniki, coś zupełnie nieoczekiwanego, pies gwałtownie szarpnie i jest już wolny od smyczy, gdy zaatakuje, wpada w amok, nie ma takiej siły by go powstrzymać. Ten z peronu wystraszony chowa się pod ławę, To są psy genetycznie wyselekcjonowane do walki, wielkość i siła potencjalnej ofiary nie ma dla niego znaczenia. Czy psy nas mogą czegoś nauczyć? Owszem, bardzo wielu rzeczy. Jedną z nich jest, gdy urodzą się szczenięta, a nie maja pokarmu by wszystkie odchować, zabijają najsłabsze. Odtrącają też chore, ułomne, te które nie rokują nie samodzielne życie. Przyroda nas uczy w wielu sprawach, my wiemy jednak lepiej, widzimy tylko to co chcemy. Pańcia wie lepiej, zwierzaczek musi być rasowy, przytulaśny, taki milusi, się go wykastruje coby kłopotu nie narobił. Nie mam pojęcia o co w tym tekście chodzi i po co komentuje. O cnocie i przywarach oczywiście, ale po co ten piesek?