Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

Nie „żyj w zgodzie ze sobą”. To zwyczajnie niebezpieczne

Tomasz Stawiszyński. Fot. Karol Paciorek

Ktoś, kto nie rozpoznaje w sobie wewnętrznych konfliktów i kompleksów, nieświadomie ekstrapoluje własne konflikty psychiczne na zewnątrz.

Hasło „życia w zgodzie ze sobą” stało się we współczesnej kulturze dogmatem. Przeglądając portale internetowe albo słuchając audycji dotyczących szeroko rozumianego dobrostanu psychicznego, nieustannie natrafiamy na porady, jak osiągnąć ten tyleż upragniony, co bliżej niezdefiniowany stan wewnętrznej spoistości. I chociaż próżno szukać jego precyzyjnej charakterystyki, z całą pewnością wiadomo – na zasadzie prostego przeciwieństwa – że stoi on na antypodach wewnętrznej niezgody, wewnętrznego rozdarcia, niemożliwego do zażegnania konfliktu z samym sobą. […]

Czy jednak faktycznie należy do czegoś podobnego dążyć? […]

***

Nie trzeba nikogo zanadto przekonywać, że brak wewnętrznych zawahań nader często idzie w parze z przemocą wobec tych, którzy nie podzielają naszego doskonale koherentnego zestawu przekonań lub w jakikolwiek sposób burzą nasze spójne wyobrażenie o świecie. Nikt tak dobitnie nie sformułował hipotezy o bezpośrednim związku między przemocą a poczuciem wewnętrznej jedności jak szwajcarski psychoanalityk Carl Gustav Jung.

Prawdziwe samopoznanie wcale nie wiedzie ku osiągnięciu głębokiego wewnętrznego spokoju, lecz przeciwnie: ze spokoju skutecznie wytrąca. Nie spokój zatem, a niepokój jest celem autorefleksji. Nie „zgoda ze sobą”, lecz w rzeczy samej niezgoda

Tomasz Stawiszyński

Udostępnij tekst

W opublikowanym w 1946 roku eseju „Walka z cieniem” wprost stwierdził, że naturalnym dla jednostki ludzkiej stanem jest… stan wewnętrznego konfliktu. Dlatego też głównym celem psychoterapii – szerzej nawet: celem każdej sensownej pracy nad sobą przebiegającej w duchu znanej starogreckiej maksymy „poznaj samego siebie” – powinno być doprowadzenie człowieka do doświadczenia własnej ambiwalencji. Prawdziwe bowiem samopoznanie – jak wyjaśniał Jung – wcale nie wiedzie ku osiągnięciu głębokiego wewnętrznego spokoju, lecz przeciwnie: ze spokoju skutecznie wytrąca. Nie spokój zatem, a niepokój jest celem autorefleksji. Nie „zgoda ze sobą”, lecz w rzeczy samej niezgoda.

Przyznajmy, takie rozumienie procesu terapeutycznego stanowi dokładną odwrotność sposobu, w jaki pojmuje się go dzisiaj, a w każdym razie sposobu, w jaki definiuje go wiele popularnych nurtów terapeutycznych. Cóż, ojcowie założyciele tradycji psychoanalitycznej nie mieli złudzeń co do skomplikowanej i ambiwalentnej ludzkiej natury; dopiero późniejsza kultura popterapeutyczna wykształciła jej landrynkową, naiwnie optymistyczną wizję.

Zarówno Freud, jak i Jung (a także moja ulubiona Karen Horney) zawsze podkreślali, że jedyne, co tak naprawdę można zrobić dla pacjenta, to pozwolić mu dostrzec, jak opłakane jest położenie człowieka w świecie – wszak rozmaite formy lęków, kompulsji i zaburzeń często służą właśnie jako forma odcięcia się od uznania tego stanu rzeczy.

Wróćmy jednak do głównego wątku. Fundamentalne znaczenie ma tu kontekst, w jakim Jung stawiał swoje diagnozy. „Walka z cieniem” stanowi wszak jedną z wielu prób zrozumienia tego, co działo się w Europie począwszy od lat trzydziestych xx wieku; próbę wyjaśnienia przyczyn tej oszałamiającej erupcji przemocy, która dokonała się wewnątrz kultury mającej przecież o sobie jak najlepsze mniemanie, kultury wyrafinowanej, wysokiej, subtelnej, która wydała największe dzieła ludzkiego ducha.

Przyczyn tego tyleż zadziwiającego, co przerażającego dysonansu jest bez liku – i nie sposób ich ogarnąć za pomocą jednej prostej hipotezy. Jung zwraca jednak uwagę na pewną zasadniczą psychologiczną prawidłowość, która jego zdaniem odegrała tutaj istotną rolę. Jak zauważa twórca psychologii analitycznej, ktoś, kto nie rozpoznaje w sobie wewnętrznych konfliktów i kompleksów – a zatem ktoś, kto żyje w pełnej zgodzie ze sobą (czy raczej w iluzji pełnej zgody ze sobą) – nieświadomie ekstrapoluje własne konflikty psychiczne na zewnątrz. I zamiast dostrzec, że sam niesie w sobie potencjał przemocy, że gra w nim napięcie pomiędzy kulturowymi wymaganiami a sferą instynktów, że wreszcie pragnie rzeczy sprzecznych i jest przez tę kontradykcję w sensie jak najściślejszym rozrywany – otóż zamiast to wszystko dostrzec, pozbywa się dysonansu, projektując całą swoją ciemną, nieuświadomioną stronę na zewnątrz i przenosząc ją na kogoś innego.

Wewnętrzne rozdarcie wówczas znika. Niepokojąca, trudna do wytrzymania podwójność rozpływa się w powietrzu. Wstydliwe fantazje, niemożliwe do skontrolowania impulsy, niskie pobudki, pragnienia naruszające społeczną sankcję, słowem: wszystko to, co zakłóca dobre samopoczucie i zmusza do wysiłku pracy nad sobą, a w każdym razie do krytycznego namysłu nad własną skomplikowaną i niejednoznaczną naturą – zostaje w jednym akcie zneutralizowane poprzez umieszczenie źródeł problemu poza obrębem własnej psychiki.

Reguły na czas chaosu
Tomasz Stawiszyński, „Reguły na czas chaosu”, Znak, Kraków 2022

Oczywiście, żeby ta machinacja spełniła swoje zadanie, żeby przyniosła realny (choć wyłącznie doraźny) efekt ulgi i poczucia spoistości, niezbędne jest autentyczne, głębokie przekonanie, że źródłem wszelkiego zła są Inni: geje, Żydzi, czarnoskórzy, muzułmanie, katolicy, Azjaci, kobiety, mężczyźni, masoni, cykliści, lewicowcy, prawicowcy, wyborcy polityka x, wyborcy polityka y i tak dalej, i tak dalej.

Odcięcie się od własnego konfliktu wewnętrznego prowadzi – jednym słowem – do konfliktu zewnętrznego, konflikt ten zaś bardzo często, choć niewyłącznie, przybiera formę opisywanej w poprzednim rozdziale polaryzacji.

Często dokonuje się tutaj również tak zwany acting out – zamiast uświadomić sobie własne rozszczepienie, człowiek rozgrywa je w działaniu. Kierując strumień energii psychicznej poza siebie, redukuje nieznośne wewnętrzne napięcie – co skutkuje często niekontrolowaną erupcją agresji.

Dlatego właśnie od fantazji o tym, że źródło wszelkiego zła znajduje się gdzieś indziej, poza nami, i że trzeba je zniszczyć, jest już niedaleko do realnej przemocy. Realna przemoc natomiast ma to do siebie, że niełatwo poddaje się kontroli, najczęściej zaś nie poddaje się jej wcale – przynajmniej zanim spowodowane nią zniszczenie zbliży się niebezpiecznie do punktu krytycznego, za którym jest już tylko samozagłada.

Jak dotąd dotarcie do tego punktu powstrzymywało najbardziej nawet zaślepionych nienawiścią tyranów, najzacieklejszych sprawców przemocy. Czy powstrzyma ich także w przyszłości? Z pewnością to pytanie jeszcze w latach dziewięćdziesiątych XX wieku mogłoby zostać uznane za przejaw patetycznego czarnowidztwa, ale po doświadczeniach pierwszych dekad wieku XXI– po atakach na World Trade Center, wojnie w Iraku, a wreszcie napaści Rosji na Ukrainę – nikt już, jak sądzę, go tak nie traktuje.

***

Konfrontacja z własną ambiwalencją, własną ciemną, podstępną, wstydliwą stroną jest nie tylko doświadczeniem trudnym psychicznie, lecz również niewątpliwym wyzwaniem moralnym. Wiąże się z oczywistym dyskomfortem wynikającym z niemożności dalszego podtrzymywania wyidealizowanego obrazu siebie.

Na tym jednak nie koniec, bo uświadomienie sobie własnego konfliktu wewnętrznego przynosi także moralny imperatyw zmiany. Gdy raz pojmiemy, że nie jesteśmy bezwzględnie czyści, dobrzy i szlachetni, zawsze wybierający to, co najlepsze, porządni, życzliwi i bez skazy, nic już nie będzie wyglądało tak samo. To jest właśnie wedle Junga (choć zaznaczyć trzeba, że Jung powtarza tylko fundamentalne rozpoznanie obecne w bardzo wielu mitologicznych, religijnych czy filozoficznych antropologiach) moment zwrotny, w którym może nastąpić jakościowy skok. To tutaj zaczyna się prawdziwa wewnętrzna przemiana. Dopiero uświadamiając sobie w pełni własną ciemną stronę, nieoczywistość i zależność od nieświadomości, człowiek zyskuje – paradoksalnie – zupełnie nową autonomię.

Nie jest to jednak ten rodzaj autonomii, który zachwalają nam propagatorzy współczesnych narracji rozwojowych, obiecując przezwyciężenie wszelkich dyskomfortów i niejednoznaczności oraz „samorealizację” (cokolwiek to pojęcie jeszcze znaczy). Nie jest to także autonomia polegająca na kultywowaniu zadowolenia z siebie i przekonania o własnej wyższości (co zazwyczaj ściśle łączy się z absolutną odmową dyskusji z każdym, kto radykalnie się od nas różni – a tym samym uosabia niepokojącą możliwość, że czyjeś wybory światopoglądowe, moralne i życiowe mogą wyglądać zupełnie inaczej niż nasze własne).

Jednym z warunków zaakceptowania swojej wewnętrznej ambiwalencji okazuje się bowiem trudne – ale również pod pewnymi względami wyzwalające – zrozumienie, że nie jesteśmy w stanie zrealizować wszystkich opcji i możliwości, nie jesteśmy w stanie spełnić wszystkich swoich pragnień. Ba – że niekiedy życie prowadzi nas w kierunkach, które z tymi pragnieniami nie mają zgoła nic wspólnego.

Wesprzyj Więź

I nie jest to kwestia jakichś naszych niedopatrzeń, jakichś niedostatków pozytywnego myślenia albo osobistych braków, które moglibyśmy zredukować, gdybyśmy tylko odpowiednio się postarali. Nie, jest to efekt działania pewnej pradawnej siły, której nazwa właściwie zniknęła ze słownika współczesnego człowieka Zachodu. Chodzi rzecz jasna o los, ten niepojęty splot spraw przypadkowych i nieprzypadkowych, znacznie wykraczający poza jednostkową perspektywę, o możliwościach wpływania nań już nawet nie wspominając.

Fragment książki „Reguły na czas chaosu”, Znak, Kraków 2022. Tytuł od redakcji Więź.pl

Przeczytaj też: Bezradność, co się nazywa życie

Podziel się

161
30
Wiadomość

Mnie zaś się skromnie wydaje, że tak jak sam spokój – tak i niepokój, nie mogą być celem autorefleksji, a zwłaszcza realizacji czy życiowego spełnienia. Bo jeśli brak zgody ze sobą samym, to nie załatwi sprawy stwierdzenie: „nic pan nie zrobisz”. Jesteśmy wtedy jakby w pól drogi. Blisko jednako do złego zadowolenia z siebie, albo do rezygnacji. Rzecz w tym, żeby zobaczyć więcej; że w mechanizmie Wszechświata nic nie jest bez sensu, a sens jest dobry. A ja do tego wszystkiego należę i w tym się liczę – oby najpozytywniej jak tylko potrafię.

Nie bardzo akceptuję psychoterapię jako narzędzie samopoznania. Nie bardzo akceptuję twierdzenie, ze psychoterapia może rozwiązać problemy współczesnego świata. Natomiast Jung na pewno widział możliwość rozwoju człowieka również w sensie, przepraszam, duchowym, czyli w odniesieniu do Boga i jego konstytutywnej obecności w człowieku. Jak on tego Boga rozumiał to już inna sprawa.

Bardzo ciekawy ten fragment książki. W momencie, gdy go przeczytałam, okazał się być mi zaskakująco potrzebny, jakby był napisany specjalny dla mnie.
Wewnętrzna ambiwalencja i ciemna strona każdego z nas. Spojrzenie zaskakująco chrześcijańskie, a jednocześnie jakby świeże, ze względu na patrzenie z innego punktu widzenia.
Los… to prawda, nawet w dawnej literaturze jakoś bardziej akcentowane było znaczenie losu. A teraz coache różnej maści mówią wciąż o „samorealizacji”, „kreowaniu własnego życia”, „odnalezieniu spokoju”, że „chcieć to móc” i że należy „realizować marzenia”. A prawda jest taka, że są różne koleje losu. I plany może pokrzyżować tak wiele: choroba lub niepełnosprawność (własna bądź bliskiej osoby), śmierć kogoś bliskiego, bieda i brak środków do życia, wypadek, wybuch wojny, katastrofa naturalna czy nawet zwykły pech.
Zwykły los.
A nawet i bez wypadków losu spełnienie wszystkich pragnień nie byłoby możliwe, gdyż tu, na Ziemi, ogranicza nas po prostu czas życia.
Zaciekawiła mnie ta książka. Naprawdę ciekawe spojrzenie.

Sadząc z cytowanego fragmentu, to ciekawa pozycja. Szkoda, że temat poznania siebie jest tak mało obecny w życiu Kościoła.
W kościele parafialnym o poznaniu siebie nie mówi się prawie w ogóle. Jest to coś zapomnianego. To jakiś dziwoląg. Tymczasem Ewangelia jest tego pełna. Pokazuje to chociażby cała historia apostołów, od zauroczenia Jezusem do rozczarowania Jezusem i sobą. Jakiś czas temu uświadomiłem sobie, że Piotr zapierając się Jezusa mówił prawdę, że Go nie zna. Prawdą było to, że nie znał Jezusa, który ponosi klęskę. Żeby poznać Boga najpierw trzeba poznać siebie. Niby oczywiste ale prawie zupełnie zapomniane. Owszem obecne w dobrej literaturze duchowej ale w codzienności kościoła parafialnego zapomniane.
Co ciekawe wśród różnych postulatów naprawy Kościoła temat ten też jest nie obecny (chyba że coś przeoczyłem). Kościoła nie da się naprawiać bez osobistego nawrócenia. Warunkiem wejścia na drogę nawrócenia jest wejście w poznanie siebie. Niby oczywiste, ale jakoś cicho o tym.
Ile my o sobie wiemy? Z własnego doświadczenia wnioskuje, że po prostu nic. Mimo, że już o sobie coś wiem, to i tak to zaledwie początek drogi. W czym jest problem? Jak przekonać ślepca, że jest ślepy? Przecież on jest pewien, że to co wie o sobie, to cała prawda o nim i na pewno nic przed nim nie jest zakryte. Więc po co miałby prosić Boga, żeby mu oczy otworzył. I koło się zamyka. A przecież wystarczy zajrzeć do Ewangelii. Jezus przyszedł do biednych, ślepych, zniewolonych czyli chorych. Każdy może zadać sobie pytanie, czy znam swoją chorobę? Nie znam, to znaczy, że jestem ślepy i muszę wołać o Miłosierdzie jak Bartymeusz.
Niby proste, ale to nas obraża. Zaangażowany katolik obraża się, bo on już osiągnął jakiś etap i on myśli, że nie jest już chory. On sobie nie życzy, żeby wytykać mu ślepotę. Obawiam się, że podobnie zachowuje się wielu, którzy doskonale wiedzą, co w Kościele trzeba zmienić, tylko jakoś nie chcą zacząć od siebie. Dlaczego? Bo to trudne. Poznanie siebie jest najtrudniejszą rzeczą w życiu duchowym.

Ciekawy temat do dyskusji. Czy to nie jest tak, że życie w zgodzie ze sobą to właśnie poznanie siebie, własnej ambiwalencji i akceptacja tego stanu rzeczy? Zgoda, akcpetacja tego że jestem taki, że tak wiele chcę, że nie mogę tak wielu rzeczy?
Mam wrażenie, że wszystko jest pisane jednostronnie. Każdy przekonuje do swojego, ale pomijany jest w tym punkt wspólny.

@Karolina
Postaram się nie przekonywać do swojego punktu widzenia, a raczej podzielę się tym czego doświadczam i co do mnie trafia.

Elementy wspólne na pewno są. Poznanie siebie w drodze psychoterapii czy nawet w drodze autorefleksji z pewnością bywa pożyteczne. Zaznaczam, że z psychoterapii nie korzystałem a jeśli chodzi o autorefleksję to jak najbardziej. Teraz jednak wiem, że za wiele to nie dało. Oczywiście nie napisałbym tak, gdybym nie miał porównania z efektami poznania siebie jakie daje Bóg. Co ciekawe nie musi to być koniecznie od razu modlitwa Słowem Bożym, ignacjański rachunek sumienia czy medytacja chrześcijańska.

Spotkałem osobę nie praktykującą, która pod wpływem literatury duchowej zaczęła pytać „Tato, kim jestem?”. I Bóg odpowiedział .

Z tego co piszą rożni kierownicy duchowi, wynika, że wchodząc w poznanie siebie często napotykamy opór wewnętrzny, który trudno nam pokonać. Sam tego doświadczyłem i rozumiem teraz, dlaczego wielu nie chce w to wchodzić. Sam doświadczam tego oporu. W ostatnim czasie Bóg wprowadza mnie w świat moich lęków. Tak po ludzku patrząc nie jestem osobą lękliwą. Okazuje się jednak, że dopiero ostatnio Bóg pokazał mi moje lęki, które były przede mną zakryte.

Przed kilkoma laty zrozumiałem, że moja kruchość jest wielkim darem. Zrozumiałem, że mam prawo do błędu, pomyłki, bo nie jestem Bogiem. Zanim jednak pogodziłem się z tym, przez lata paliło mnie chore poczucie winy. Mogę więc powiedzieć, że teraz jestem pogodzony z tym jaki jestem. Poczucie winy paliło mnie do czasu aż doznałem łaski skruchy. To był przełom. Bez udziału Boga sam na pewno nie uniósł bym tego, czego o sobie się dowiedziałem. Dowiedziałem się, że jestem ukochanym dzieckiem Boga oraz tego, że potrzebuję Bożego przebaczenia. Wcześniej paliło mnie poczucie winy bo tak na prawdę liczyłem tylko na siebie.

Może jest tak, że celnicy i nierządnice wchodzą przed nami do królestwa, bo oni już wiedzą jacy są. Już pogodzili się z tym kim są.

A Pani, jak to widzi?

Czy to Pani zmieni imię na Karolina2 czy ja mam zmienić? Mnie jest wszystko jedno. Natomiast chciałam zaznaczyć, że jestem Karoliną, która napisała komentarz 26 października, ale już nie Karoliną, która napisała komentarz 30 października.

Ooo od razu daje się wyczuć, że chce wcisnąć nam swoją jedyną słuszną prawdę, więc raczej nie jest psychologiem. Musiałam sprawdzić – nie jest Psycholog pewnie nie powołałby się na Freuda, bo to sprawy sprzed ponad stu lat. Ale ja mam bardzo nie po drodze z filozofami. Jego książkę ktoś gdzieś polecał, więc ma zwolenników. Dla mnie zbyt nihilistyczny. Po co mi czyjeś prawdy objawione o marności bycia człowiekiem? Nawet widzę tu szkodliwość, niech ktoś w epizodzie depresyjnym trafi na taki tekst… Kompletnie inaczej rozumiem „życie w zgodzie ze sobą” i myślę, że psychoterapeuci również. To droga, odkrywanie, nie jest wolne od zwątpień i wewnętrznych rozterek – niby czemu miałoby być i skąd takie wnioski autora? A jednak droga do czegoś, co daje nam poczucie szczęścia, spełnienia. Często odkrywana właśnie w trakcie psychoterapii. A pan tu wyciąga „życie w zgodzie ze sobą” = przemoc wobec innych, zapędy narcystyczne, samouwielbienie i patologiczne wyparcie. No nie, ja bym powiedziała np umiejętnośc stawiania granic i asertywność.

Tu się łatwo, pod kogoś podszyć albo pomylić użytkowników. To niestety wada tego forum. Jestem w stanie zrozumieć, że to „podszycie się” może być nieświadome, bo lista imion jest ograniczona. Dlatego ja używam specyficznego nicka. Ma to również tę zaletę, że łatwo mnie znaleźć, bo wystarczy dodać @gmail.com. Przed podszyciem się, to niestety nie zabezpiecza. Cóż, taka uroda tego forum.

Pozdrawiam obie Karoliny.

To prawda. Taka uroda tego forum. Oczywiście w tym przypadku nic nie szkodzi, ale wolałam zaznaczyć, że pisały różne Karoliny, aby w razie czego nie było nieporozumień. Karolina to moje prawdziwe imię, ale oczywiście wiem, że jest ono dość popularne. Z jednej strony zapewnia to anonimiwość, ale z drugiej strony może dojść do pomyłek.
Natomiast co do meritum, uważam, że całkiem możliwe, że wszyscy mówimy tu o tym samym, ale czasem to właśnie określone słowa w odpowiednim momencie jakoś do nas trafią. A inne słowa, choć mówią o dokładnie tym samym już nie trafią.
Karolina z 26 października 😉

Pan sie powołuje na nienawiśc do mniejszosci jako efekt poczucia wewnetrznej spójności, a to jest kompletnie antynaukowe. Dominika Dudek i Bogdan de Barbaro fajnie pisali o lęku takich ludzi, lęku przed innym, nowym.

Dość trudno podąża się za tak naukowo sformułowanymi tezami. Ja bym, chcąc być lepiej zrozumiałym, wzorem przypowieści biblijnych, skupił się na bardziej dosadnym zobrazowaniu problemu. Myślę, że każdy znajdzie w swym otoczeniu tak zwaną ciotkę dewotkę czy frywolnego wuja, co to każdą rodzinną imprezę uczyni wiekopomną. Dajmy spokój wujowi, a zajmijmy się ciotką. Ona ma wszystko sobie w głowie poukładane, siada zawsze w miejscu, z którego ma dobry widok na to co się dzieje. Nie jest specjalnie rozgarnięta, ale na sprawach kościelnych lepiej od proboszcza obeznana, ma wyrobione stanowisko polityczne. Wie wszystko o rodzinie łącznie z datami urodzin i śmierci ich członków. Ma świeże plotki o sąsiadach i znajomych i z lubością rozdaje łatki każdemu. Niby w sumie nieszkodliwa, ale kwas zostawia wszędzie. Zaprosisz źle, nie zaprosisz jeszcze gorzej. Powiesz sobie, olać bo kto tam jej słucha. I tu w błędzie jesteś, tacy ludzie bardzo realnie wpływają na nasze życie. Działają w uświęconym przekonaniu pełnionej misji zbawiania świata. Czy terapia takiemu osobnikowi jest w stanie pomóc? Jaka terapia, ona żadnej terapii, refleksji nie potrzebuje.

@willac
Posłużę się cytatem z Pana komentarza, ale nie po to, żeby Pana krytykować a jedynie po to, żeby podkreślić, czego unikam, choć nie zawsze mi wychodzi. Mam na myśli zdanie: „Myślę, że każdy znajdzie w swym otoczeniu tak zwaną ciotkę dewotkę …” Mi chodzi właśnie o to, żeby przestać szukać takich, co bardziej ślepi od nas. Bo co to daje? Nie widzę w tym nic dobrego. W poznaniu siebie chodzi o to, żeby zająć się sobą i nie o jakiś narcyzm tu chodzi. Oczywiście łatwiej śledzić zachowanie innych niż wejść w poznanie siebie. Podoba mi się zdanie, że ktoś kto nie zna siebie nie jest w stanie pomóc drugiemu a przekaże mu jedynie swoje lęki i urojenia.

@Karolina2 Jeśli chodzi o poznanie siebie to dużo bardziej interesuje mnie praktyka poznania siebie niż teoretyczne spekulacje. Jestem ciekaw jak inni tego doświadczają. Może dlatego, że w tym można znaleźć odpowiedź na pytanie jak? Osobiście doskwiera mi w Kościele zwłaszcza tym parafialnym brak odpowiedzi na proste pytania? Jak zbliżyć się do Boga? Jak odkryć, że Bóg mnie kocha? W końcu jak wejść w poznanie siebie? Nie satysfakcjonują mnie frazesy w stylu, każdy idzie inna drogą itp. Bo z jednej strony to prawda ale z drugiej wielka ściema i usprawiedliwianie tego, że tak na prawdę nie wielu potrafi podzielić się własnym doświadczeniem i odpowiedzieć na proste pytania. Są pewne uniwersalne zasady, które mają zastosowanie do wszystkich, którzy szukają Boga. Oczywiście może się mylę, ale widzę, że to się sprawdza u mnie i u innych. Podam kilka. Trudno usłyszeć głos Boga żyjąc w ciągłym hałasie. Trudno szukać Boga będąc nie szczerym wobec siebie i Niego. Trudno szukać Boga jeśli jest się zamkniętym emocjonalnie, bo nasze emocje są nośnikiem ważnych informacji o nas samych i o tym co Bóg do nas mówi.

Jestem ciekaw doświadczenia ludzi praktykujących jak i tych którzy są do Kościoła zniechęceni, ale jeszcze nie obojętni. Takich, których Kościół wkurza, bo to oznacza, że jest w nich jeszcze jakaś tęsknota za Bogiem.

Wiadomo, że na tym forum trudno o zbyt wielką szczerość, ale na to nic nie poradzę. Sam dzielę się tym, co odkryłem i ciekaw jestem, co inni odkryli.

To jak?
Potępiamy czy gloryfikujemy faszyzm i przemoc?
Czy raczej usprawiedliwiania ciąg dalszy ?
Rozmycie logiczne…?
Spłaszczenie ?
Sprowadzenie do debaty letniej wody?
Rozpuszczenie w przestrzeni ?
Danie alibi oprawcom?
Co wynika z tego tekstu?
Znieczulenie na absurdy?
A może tylko zwrócenie uwagi na sprzeczność jako konieczny składnik rozwoju?
Rozwoju czego?
Sztucznie generowanej inteligencji?
Czy mgły dysocjacji ?
Za konkretnymi zdarzeniami stoją konkretne osoby.
Ale one wykonują tylko rozkazy?
Nie ma winnych.
Są TYLKO ofiary?
Tak.
Wygodne stanowisko.
Zaiste.

Ciekawy temat. To zależy jak to rozumieć. To tylko słowa, a mowa jest źródłem licznych nieporozumień. Dla mnie życie w zgodzie ze sobą nie wyklucza zauważania błędów, wyklucza biczowanie się. Popełnimy błędy, to naturalne, ale nimi nie jesteśmy. Wydaje mi się, że takie podejście wręcz pomaga pracować nad sobą i zaakceptować otaczający nas świat. Akceptacja jest podobno pierwszym krokiem do zmiany.
Za to trzymam się z dala od ludzi, którzy twierdzą, że cokolwiek dotyczące filozofii życiowej jest proste i oczywiste.
Czy autor nie myli przypadkiem spójności z bezrefleksyjnością? Jak można nazwać spójnością traktowanie innych inaczej niż siebie?
Koniec końców nawet hasło „życie w zgodzie ze sobą” może być przez każdego interpretowane inaczej i to jest w tym wszystkim najpiękniejsze.

Dlaczego Autor udaje, że omawia temat, którego nawet nie definiuje („cokolwiek to znaczy”)? Ponieważ można wówczas pisać dużo, bełkotliwie, operować ogólnikami, sypnąć cytatami z klasyków, przedstawić nieaktualny już kontekst historyczny, rzucić garść truizmów, na koniec odwołać się do losu i… honorarium jest. Ale jaka jest tego wartość?

„W zgodzie z sobą i z tobą” – czy ten tytuł może być rozwiązaniem tytułowego dylematu? Chyba tak. To mająca już swoje lata książka Thomasa A. Harrisa, amerykańskiego psychiatry, przedstawiciela nurtu analizy transakcyjnej. Być może niekiedy jest to rozwiązanie tylko na poziomie słownym. Być może każdy z nas ma swoją wersję optymalną, która, choć czasem pozostawia bardzo wiele do życzenia, stanowi optimum, na jakie danego człowieka stać. A zasada „żyj w zgodzie z sobą” właśnie wyraża takie optimum.

Z ciekawością przeczytałam Pana artykuł. Zrozumiałam, że napisał Pan o naszych cieniach, o konieczności zobaczenia konfliktów wewnętrznych, o tym, że w życiu nie jest i nie będzie cukierkowo, a także o tym, że nasz wpływ na życie jest ograniczony, a poczucie kontroli złudne – blisko mi do tego. Czuję tylko smutek, że pokazuje Pan teorie psychoanalityczne w kontrze do innych uznanych teorii dotyczących psychologii człowieka i wywodzących się z nich nurtów psychoterapeutycznych wrzucając je do jednego worka z etykietką „kultura popterapeutyczna”. Czy nie jest to paradoksalnie polaryzujące?

Coraz częściej odnoszę wrażenie, że ludzie wymyślili sobie mowę i słowa, żeby komplikować sobie życie. Albo dyskutować o prostych rzeczach w sposób skomplikowany. I nawymyślaliśmy masę słów, które przez każdego mogą być różnie odbierane. Co to jest zgoda? Ja rozumiem, że jak się z kimś nie zgadzam to znaczy, że mam inne zdanie w jakiejś kwestii. Ale chyba mogę żyć z Nim w zgodzie. „Choć często się z Nimi nie, zgadzam to ogólnie żyjemy w zgodzie”. A może to nie to słowo?
Może ja mam zaakceptować to, że często robię rzeczy z którymi się nie zgadzam, pojawiają się uczucia z którymi się nie zgadzam, pragnienia z którymi się nie zgadzam?
A może coś ktoś źle przetłumaczył ? Jak wpiszecie nawet w tłumacz google „Żyj w zgodzie ze sobą”… to wyskakuje „live in harmony with yourself”… Czyli ja mam żyć w harmonii ze sobą tak? A co to znaczy w harmonia? „Harmonia to zgodność, wzajemne dopełnianie się lub właściwe proporcje.”
Właściwe proporcje to jakie? Być może takie jakie mam? No bo właściwie innych mieć nie mogę i raczej nie będę miał. A właściwie dlaczego nie? Jak widzę jakieś wady, dysonanse w mojej harmonii to mogę spróbować coś dostroić. Jakąś strunę naciągnąć, popuścić… albo na niej nie grać.
I to „Żyj w zgodzie ze sobą” można chyba różnie zrozumieć.
„Żyj w zgodzie ze sobą” – przytakuj, popieraj, nie miej wątpliwości, że coś robisz, źle, zgadzaj się na wszystko co się w Tobie pojawi… To może być niebezpieczne!
„Żyj w zgodzie ze sobą” – akceptuj w sobie to wszystko. Bądź Pokorny ( podobno to znaczy, żeby stawać w prawdzie, a nie spuszczać głowę za każdym razem, jak usłyszę krytykę) zobacz swoje wady i zalety i świadomie je ponazywaj. Spotkaj się z tym wszystkim, nie wypieraj, nie neguj. Pogódź się z tym, że to jest ale nie koniecznie musisz zgadzać się na wszystko co Twoje wady każą Ci zrobić.
„Żyj w zgodzie” – nie prowadź wojny, rozmawiaj, spotykaj się.
Teoretycznie. Nie mogę się w jakiejś kwestii dogadać z sąsiadem. Ale chce, żyć z Nim w zgodzie, więc się spotykam, Mówię z czym Ja się nie zgadzam, a z czym On się nie zgadza i jakoś się dogadamy, złapiemy kompromis. I na koniec powiemy sobie. „No to zgoda”.
Albo stwierdzę, że nie mam zgody na ani jedno ustępstwo z mojej strony i nie mam zgody na to co robi i nie chce mi się nawet z nim rozmawiać i zaraz mu spalę Dom … potem On spali Mój… no i tu już niebezpieczne staje się to, że „Nie żyję w zgodzie”.
Jak nie będę „Żył w zgodzie” z moimi wadami to zapomnę o tym, że „zgadzam się w pełni z moimi zaletami”… A jak pogodzę się z moimi wadami z ich obecnością we mnie i będę je widział świadomie z pokorą to pewnie coraz częściej nie będę się zgadzał, żeby działały…
I nie zgadzam się z tym, że terapie starają się wcisnąć na siłę to takie „Żyj w zgodzie ze sobą” które ma zrobić ze mnie narcyza. Nie spotkałem jeszcze takiej. Wszędzie widzę pracę nad wadami charakteru. Nad zrozumieniem ich, zobaczeniem, że są i że są właśnie wadami.
„Pokochaj Siebie!”, „Żyj w zgodzie ze sobą.”, ” Jesteś najlepszą wersją siebie”… ale to wszystko prawda i nie każe mi być jakimś Narcyzem…. tylko trzeba to zrozumieć.
Nawet w AA pracuje się na urazach, wadach i wyrządzonych krzywdach, żeby mieć śwaidomość siebie – czyli złapać tą zgodę chyba.
I zrozumienie tej zgody ze sobą w odpowiedni sposób to chyba różnica między bezsilnością a bezradnością, którą pamiętam właśnie z terapii.
„Jestem bezsilny wobec tego, że np pada deszcz.” .. Czy ja mogę Żyć z tym w zgodzie? Dobrze by było, żebym nie zaczął zwalać wszystkiego co złe na ten deszcz.
” Ale czy ja jestem wobez tego deszczu bezradny ? ” I tu jeśli złapie zgodę na to, że jestem bezradny to słabo… bo wyjdę bez parasola, albo wcale nie wyjdę, albo będę stał na tym deszczu bo Tak mocno nie mam zgody na to, że On pada! A 2 metry obok jest dach… ale ja nie mam zgody na to, że ten deszcz pada i nie widzę dachu!
Ja mam o tyle łatwo z tym podejściem, że mam zgodę na to, że jutro może być inne. I próbuje żyć w zgodzie z samym sobą z wczoraj i sprzed roku, chociaż wiem że dużo słabych rzeczy zrobiłem. I nie czytam książek, więc chyba jest mi trochę łatwiej mieć swoje zdanie…. I zgadzam się z tym, że dla kogoś to moje zdanie może być nic nie warte 🙂