Twórcy „Serca dębu” prowadzą nas od zadziwienia do zadziwienia. Oko kamery patrzy na całość życia toczącego się zarówno w cieniu drzewa, jak i ponad gałęziami. Jest w tym pewna metafizyczna intuicja.
Niedawno wróciłem z seansu „Serca dębu”, a raczej Le Chêne, czyli – tłumacząc tytuł dosłownie – po prostu „Dębu”. Minimalizm wersji francuskiej sugerowałby, że będziemy mieli do czynienia z przypowieścią o drzewie, przez pryzmat którego zobaczymy cały stworzony świat. Tak rzeczywiście jest. To ożywiająca perspektywa, która przypominała mi, chrześcijaninowi, o wielu ewangelicznych sformułowaniach, takich jak: „Popatrzcie na figi i na wszystkie inne drzewa” (Łk 21,29) albo: „Popatrzcie na lilie polne”(Łk 12,27).
Jak dom i cichy domownik
Polski tytuł wyjątkowo uznałbym jednak za lepszy i trafniejszy dla określenia wymowy filmu. Prawdą jest, że dwóch reżyserów, Laurent Charbonnier i Michel Seydoux, afirmuje dąb, który stoi niejako w centrum świata i trwa pośród zmian natury. Jednocześnie mamy jednak unikalną możliwość wejścia w jego wnętrze. A tam, w środku, kryje się bijące życiem tysiąca drobnych stworzeń serce. Dzięki dobroci Stwórcy, jak powiada psalm, „wróbel ma gdzie się schronić i jaskółka ma gniazdo dla młodych”(Ps 84,4). Dąb staje się przejawem tej Bożej dobroci. Jest domem dla wielu istot, daje im pokarm, obserwuje ich śmierć, ale także narodziny kolejnych pokoleń.
„Serce dębu” to kino uczące pokory wobec rzeczywistości. Na ekranie ani razu nie widzimy człowieka, tak jakby twórcy chcieli nam uzmysłowić, że natura nie jest od nas zależna
Tym samym twórcy prowadzą nas od zadziwienia do zadziwienia. Oko kamery patrzy na całość życia toczącego się zarówno w cieniu drzewa, jak i ponad gałęziami, wchodzi w szczeliny ziemi i strukturę liścia, zagląda w pióra, nory i korzenie, aby następnie spojrzeć na szerszą perspektywę rzeki, nieba i całego lasu.
Twórcy filmu nie poszli ani w sentymentalność, ani w brutalny naturalizm. Nie ma tu też ezoterycznej propagandy, której w tym kontekście najbardziej się obawiałem, a wręcz przeciwnie – sceny z życia ptaków, owadów i roślin złożyły się na obraz celowości, a nawet sensowności tego, co istnieje. Była tam pewna metafizyczna intuicja. Jakaś jedność istnienia, którą tworzy wzajemne „dla siebie” wielości stworzeń i zjawisk. „Dla siebie”, dodajmy, przemyślane i logiczne, od greckiego słowa logos.
Pośrodku tej całej feerii stoi dąb jako dom, a zarazem cichy domownik obdarowujący zamieszkujące go zwierzęta tym, co zostało w niego włożone od założenia świata. I chociaż drzewo rzeczywiście pozostaje w centrum oglądanego na ekranie świata natury, to seans ostatecznie czyni z niego oś wertykalną, wskazując na jakiś tajemniczy plan, który jest ponad tym drzewem. Coś, co trwa jako prawodawca wszystkiego, co zmienne, żyjące, obumierające, a wreszcie odradzające się. Tak jest też w piosence pod koniec filmu. To utwór o trwaniu, niby dębu, ale w gruncie rzeczy tego czegoś, co dąb usankcjonowało. Jak mówi Pismo, „czyż to nie On stworzył ową jedność, istotę żywą” (Ml 2,15).
„Serce dębu” nie jest filmem religijnym. Jest jednak naznaczony noezą, czyli perspektywą poznania intuicyjnego, które nie ogranicza się do poszczególnych przejawów istnienia, ale wznosi się wyżej i idzie dalej, aby ująć tę niesamowitą jedność i całość jaką jest życie. Dawni metafizycy mówili, że noesis oznacza „wgląd”, „olśnienie”, „tchnienie” albo „błysk”.
To taki sposób poznania, w którym intelekt współgra z prawdą serca. Jak pisał Henri Bergson, intuicja pozwala nam nie tylko badać i opisywać, ale także doświadczać życia w świecie. Przestajemy być jedynie analitykiem stworzonego świata, aby stać się jego integralną częścią. Oddychamy jego rytmem. Jego soki płyną w naszych żyłach. Świadomość tego stanu rzeczy zdecydowanie jest widoczna w dziele Charbonniera i Seydoux.
Nieustanne teraz
Wspomniałem wcześniej o trwaniu, które pojawia się w „Sercu dębu” jako metafizyczny motyw przewodni. Pod koniec seansu kamera wznosi się nad światem zwierząt, drzew i rzek, aby pokazać nam gwieździste nocne niebo jako cichego świadka życia pulsującego na dole.
Przypomniałem sobie wówczas, że według św. Augustyna trwanie jest z filozoficznego punktu widzenia najistotniejszym przymiotem Boga. Wszystko to, co On stworzył, jest poddane zmienności. Tylko w Nim zamieszkuje wieczność jako nieustanne „teraz”. Nieco wcześniej Arystoteles nadał Absolutowi imię Nieruchomego Poruszyciela: on sam trwa, niezmienny i zawsze taki sam, jednocześnie wprawiając wszystko inne w ruch.
W przypadku „Serca dębu” ziemskim wyobrażeniem tak rozumianego Absolutu staje się wielowiekowy dąb i jego serce, schowane w głębi pnia, pompujące życie myszy i wiewiórek przez przypominające żyły wydrążone korytarze. Tym sposobem staje się dla nas przypowieścią, nie tracąc przy tym na realności swojego istnienia.
Udało się to uzyskać dlatego, że film Charbonniera i Seydoux pozwala nam patrzeć. Istnienie ma tam własną, ukrytą dynamikę. Posiada sobie właściwy sens. Innymi słowy, jest realne we wszelkich przejawach swojego życia. Oko kamery przypatruje się i podziwia, a nie użytkuje. Nie ma też narratora, który komentowałby w jakikolwiek sposób to, co widzimy. Jedynym głosem, jaki słyszymy, jest szum liści i skrobanie ziemi.
„Serce dębu” to kino uczące pokory wobec rzeczywistości. Na ekranie ani razu nie widzimy człowieka, tak jakby twórcy chcieli nam uzmysłowić, że natura nie jest od nas zależna. Ja sam dopowiedziałbym, że jej posiadaczem jest jedynie Bóg, który przejawia się przez nią w swojej dobroci i miłości. „Albowiem z wielkości i piękności stworzeń, mówił starotestamentowy mędrzec, można przez porównanie poznać ich Stwórcę” (Mdr 13,5).
Metafizyczność kolejnych kadrów „Serca dębu” nie mówi o tym wprost, choć chętnym oczywiście pozwala na wykonanie jeszcze tego jednego kroku. W tej niepodległości rzeczywistego świata stworzeń ważne jest jednak to, że nie musimy zrywać gałęzi, aby kontemplować cud jego istnienia. Możemy doświadczać bycia wewnątrz świata, zanurzenia się w nurcie życia, który jest wspólny nam wszystkim, istotom, które wyszły z ręki Boga. Na tym właśnie polega piękno tego obrazu.
Przeczytaj też: Ciało z trawy i słońca. Idea wolnej miłości jako kontrkulturowa asceza