Jesień 2024, nr 3

Zamów

Kita: Gdzie w Ewangelii Jezus mówi, żeby Jego uczniowie stworzyli system feudalnych zależności?

Marek Kita

W posoborowym Kościele na Zachodzie może i kwitła otwartość, ale nie w Polsce. Tutaj, zwłaszcza po stanie wojennym, Kościół walczył. To pokutuje do dziś – mówi teolog Marek Kita. Pierwsza rozmowa z cyklu „Wnuki soboru zadają pytania”.

Damian Jankowski: Mija 60 lat od rozpoczęcia Soboru Watykańskiego II. Przed naszym spotkaniem przysłał mi pan krótki szkic, który zaczyna się od słów: „Jestem dzieckiem soboru, urodziłem się w 1965 roku”. To dla pana ważna charakterystyka?

Marek Kita: Jestem dzieckiem soboru w tym sensie, że nie pamiętam czasów przed soborem, ani jego początków i przebiegu, natomiast kształtował mnie jego wpływ. Jednak w praktyce doświadczyłem życia na pograniczu – Kościoła werbalnie posoborowego i mentalności klerykalnej, ortodoksji i pobożności zasadniczo przedsoborowej.

To może zaskakujące, ale w moim wypadku było podobnie, a przyszedłem na świat 30 lat po rozpoczęciu Vaticanum II. Kościół, który na mnie oddziaływał w dzieciństwie, nie był przesiąknięty otwartością. W książce „Dzieci Soboru zadają pytania” ks. Józef Tischner mówi Zbigniewowi Nosowskiemu i Sławomirowi Sowińskiemu, że sobór „sarmackich głów nie przewietrzył albo przewietrzył je za mało”. Dlaczego tak się stało?

– Nie chciałbym, żeby to zabrzmiało jak unik, ale: pamiętajmy, że sześćdziesiąt lat w perspektywie historii ludzkości to nie jest znowu tak dużo. Mam w dodatku wrażenie, że sobór stał się początkiem zmiany epoki, ale nie przeprowadził jej do końca, bo po prostu nie mógł tego zrobić. Ojcowie soboru pozostali dziećmi katolicyzmu, który kształtował się na soborze w Trydencie, potem na I Soborze Watykańskim i w konfrontacji z modernizmem. Mogli zrobić krok, potem następny i kolejny, ale nie mogli przebiec od razu – dajmy na to – stu kilometrów. Było w tym zresztą całkiem sporo niepewności, kontrowersji, obaw, czy nie pójdą za daleko…

W naszym katolicyzmie często cedzimy komara, a przełykamy wielbłąda. Traktujemy Słowo Boże jak niezobowiązującą sugestię, natomiast wojowniczo bronimy różnych konstrukcji, które na tym Słowie nadbudowaliśmy

Marek Kita

Udostępnij tekst

To na Zachodzie. A w Polsce?

– Szybko można było odczuć zmianę w liturgii – wprowadzono języki narodowe, zmodyfikowano ryt (ja zostałem chyba jeszcze ochrzczony w rycie trydenckim, ale tego oczywiście nie pamiętam). Ważna modyfikacja, choć absolutnie nie wystarczająca. Język zmienić łatwo, gorzej z mentalnością. Można odprawiać mszę po polsku, uprościć obrzędy, ale być odpornym na głębsze zmiany, które zaproponował sobór.

Wśród nich kluczowe było nowe podejście Kościoła do relacji ze światem. Zamiast go potępiać i tęsknić za Christianitas, autorzy bodaj najważniejszego dokumentu Vaticanum II – konstytucji „Gaudium et spes” – uznali, że „radość i nadzieja, smutek i trwoga ludzi współczesnych, zwłaszcza ubogich i wszystkich cierpiących, są też radością i nadzieją, smutkiem i trwogą uczniów Chrystusowych…”

– „…I nie ma nic prawdziwie ludzkiego, co nie miałoby oddźwięku w ich sercu”. 

Kapitalny tekst!

– Wyobrażam sobie, że wtedy, sześćdziesiąt lat temu, dzięki takim słowom wierzący i niewierzący mogli zobaczyć inną twarz Kościoła. Ba, inną twarz Boga – Boga, który jest blisko nich, który ich rozumie. Gdy byłem dzieckiem, do Polski zaczęły docierać katechizmy drukowane we Francji przez „Éditions du Dialogue”. Treści religijne zilustrowano tam zdjęciami z codziennego życia. I zamieszczano teksty piosenek o tym na przykład, że Boga zajmuje dziś śmierć syna sąsiada z mojego bloku.

Zachwyciła mnie także książka siostry Magdaleny Ponichter, już sam jej tytuł: „Moi bliscy z Galilei”. Docierało do mnie, że ludzie występujący na kartach Ewangelii to nie odległe postacie historyczne, a właśnie moi bliscy, bo Ewangelia rozgrywa się tutaj, w moim życiu.

Proszę sobie to zestawić z XIX-wiecznymi pieśniami śpiewanymi w polskich kościołach, pielęgnującymi poczucie niegodności, ciągłego bólu oraz uzależnienia od sakralnej instytucji. Dla mnie te francuskie edycje były niesamowicie ożywcze, wprowadzały powiew świeżego powietrza do religijności zamkniętej w schemacie pacierza, który trzeba odmówić, Eucharystii, na której trzeba być, różańca, który trzeba „zaliczyć”. O tak, sobór to obraz kwitnących gałęzi drzew, klimat wiosny.

Nie zapominajmy jednak o polskim kontekście czasów, w których ja i moi rówieśnicy dorastaliśmy i wchodziliśmy w dorosłość.

Kościół jawił się wam mimo wszystko jako oaza wolności?

– Zdecydowanie. Wolności, pewnej, mimo wszystko, wspólnotowości, otwartego mówienia prawdy o społecznych realiach. Fantastyczna sprawa, choć w istocie była to funkcja zastępcza. W tym wszystkim cechowaliśmy się też manichejskim spojrzeniem na rzeczywistość. Dla nas była ona raczej czarno-biała. Proszę mi wierzyć, nie myśleliśmy i nie mówiliśmy wszyscy o Jerzym Urbanie tak jak ks. Popiełuszko. Dla nas rzecznik rządu nie był „ofiarą zła”. Trudno doszukiwać się dobra w systemie, który nam zagrażał.

W posoborowym Kościele na Zachodzie może i kwitła otwartość, w Polsce natomiast wyszliśmy ze stanu wojennego jako Kościół wojujący, co zresztą pokutuje do dzisiaj. Strategię tę podtrzymywał wcześniej w jakiejś mierze – przy całym szacunku dla jego zasług – prymas Wyszyński. Inna sprawa, że on sam był traktowany i przez wierzących, i przez komunistów, nie tylko jak biskup, ale również jak przywódca polityczny.

Podobnie funkcjonował Jan Paweł II…

– Pamiętam moment jego wyboru i związaną z tym euforię. Poczucie, że oto na moich oczach dzieje się coś niesłychanego. Tylko że… Jakiś czas temu obejrzałem program wspomnieniowy o 16 października 1978 roku. A tam Stanisław Ciosek, działacz partii odpowiedzialny wówczas za kontrolę nad Kościołem, mówi: „Byliśmy wstrząśnięci i zszokowani. Ale była w nas również nuta satysfakcji, że oto Polak stał się jednym z wielkich tego świata”.

Te słowa mnie poraziły! A one dość dobrze oddają spojrzenie na Jana Pawła II, nie tylko wśród komunistycznych dygnitarzy. Jeśli bycie papieżem oznacza zostanie „wielkim tego świata”, to przegraliśmy Ewangelię…

„Nie tak będzie między wami” – mówi uczniom Jezus.

– A między nami jest właśnie tak! Sporo piszę o tym w książce, która ma się niebawem ukazać. Na Ewangelię nałożono system władzy, także na życiu duchowym zaciążyły zakazy i nakazy.

Muszę tu zrobić dygresję: wyzwalanie się z neurotycznej religijności zajęło mi całe lata. Wyrastałem w Kościele moralizującym i nasiąkłem tą moralistyką, choć ostatecznie pociągnęło mnie chrześcijaństwo ekumeniczne, towarzyszące ludziom, podejmujące dialog.

Pociągnęło tak samo z siebie?

– Naprawdę nie wiem, to dla mnie niezasłużona łaska, że tak się stało. Jakoś tak po dziecinnemu wziąłem Ewangelię na serio. Ewangelię osobiście odczytywaną. I tak jest do dzisiaj: jestem niedoskonałym chrześcijaninem, ale zakochanym w Jezusie Ewangelii. Tym, który – jak śpiewała wspomniana już siostra Magdalena – „z celnikami jadł i nie znał co to wróg”…

Dlatego, upraszczając, jestem zdecydowanie za soborem, bo jest bardziej ewangeliczny niż to, co było przedsoborowe. Duch Ewangelii ma decydujące znaczenie. Podobnie zresztą wygląda mój stosunek do papieża Franciszka. Nie jestem jego bezkrytycznym fanem, uważam natomiast, że okazuje się bardziej ewangeliczny niż paru innych ludzi w Kościele, których widzę na wysokich stanowiskach.

Mam wrażenie, że Duch Święty chce nawrócić nie tylko osoby (co jest, rzecz jasna, fundamentalne), lecz również kościelną instytucję. Spójrzmy trzeźwo: gdzie w Ewangelii Jezus mówi, żeby Jego uczniowie stworzyli system feudalnych zależności, hierarchiczną piramidę? W którym fragmencie nazywa Apostołów „książętami Kościoła”? Tłumaczy coś przeciwnego: jest tylko jeden nauczyciel, a my wszyscy jesteśmy siostrami i braćmi. Nie ma co idealizować bliźnich ani ich wywyższać, przypisywać komukolwiek (w tym sobie) nieomylność lub doskonałość. Kiedyś pewna czteroletnia teolożka, córka bliskich mi osób, sformułowała myśl, że w Kościele obowiązuje „pierwszeństwo Tysia”: w końcu „tylko Tyś jest święty, tylko Tyś jest Panem, tylko Tyś najwyższy”. Myślę, że trafiła w sedno!

Wspomnieliśmy już o tym, że ojcowie soborowi obawiali się zarzutów, że poszli za daleko, że otworzyli drzwi Kościoła za szeroko, że stali się zbyt „światowi”. W jesiennej „Więzi” ukazał się pański esej – fragment wspomnianej już książki przygotowywanej do druku – w którym intrygująco odwraca pan kościelną narrację o zagrożeniach. Zauważa pan, że „zeświecczeniem Kościoła” jest nadanie mu formy „silnej, autorytarnej instytucji, strzegącej «niezmiennego ładu», a przy tym mającej wpływy, będącej politycznym graczem”. Pisze pan o wypaczeniu ewangelicznego przesłania w katechezie i kaznodziejstwie. „Tragedią jest nadanie Bogu rysów nadziemskiego tyrana oraz sprowadzenie «posłuszeństwa wiary» do poprawności ideologicznej i podporządkowania się systemowi przepisów”. W takim razie, czym jest dla pana Ewangelia?

– Nie zbiorem dobrych rad, lecz Dobrą Nowiną. Nie mówi o dostawaniu się do nieba, ale o tym, że niebo przyszło do nas. Nie mówi o zasługiwaniu na zbawienie, lecz o tym, że zbawienie jest darem. Mój osobisty, nieformalny nauczyciel teologii, brat Roger z Taizé, powiedział kiedyś takie zdanie: „Jezus nie przyszedł na ziemię, by stworzyć jeszcze jedną religię”. Religii ci u nas dostatek. Przyszedł – kontynuował Roger – by dać ludziom więź z Bogiem.

To zresztą fascynujące: Jezus z kart Ewangelii jest mało „pobożny”. Gdyby uczniowie Go nie przymusili, nie znalibyśmy ani jednej Jego modlitwy.

– Ma pan rację: Jezus nie przesiadywał w świątyni, do synagogi chodził co szabat, raczej nie częściej. Warto też zwrócić uwagę na fakt, że nie był kapłanem, a cieślą z prowincji… Przy okazji zauważmy, że nie mówił nic o homoseksualności, ani nie dyktował małżonkom reguł postępowania w łóżku. Sporo natomiast powiedział o religijnym rygoryzmie, który gubi duszę oraz o autorytaryzmie, na który w Jego wspólnocie nie ma być miejsca.

Pojawiające się podczas lockdownu mówienie „Zamknęli nam kościół, nie mamy jak spotkać się z Bogiem!” nie jest chrześcijańskie. Nie róbmy z Jezusa „Bozi” zamkniętej w budynku, która potrzebuje kapłana, żeby się z nami skomunikować

Marek Kita

Udostępnij tekst

A my co? Wpasowaliśmy Go w ramki naszej opresyjnej religijności, no i moralizmu. Niesamowite bywały czasem miny kleryków, którym ośmieliłem się powiedzieć, że nie po to Jezus umarł na krzyżu, żebyśmy w piątek nie jedli mięsa. Ale tak jest: w naszym katolicyzmie często cedzimy komara, a przełykamy wielbłąda. Traktujemy Słowo Boże jak niezobowiązującą sugestię, natomiast wojowniczo bronimy różnych konstrukcji, które na tym Słowie nadbudowaliśmy. To postawienie chrześcijaństwa na głowie.

Jezus wyraźnie proklamuje zmianę kultu rytualnego na kult egzystencjalny. W Ewangelii Mateusza powtarza dwa razy, w różnych kontekstach – a dla mnie to sygnał, że chodził z tym zdaniem dłużej – cytat z Ozeasza: „Miłosierdzia chcę, a nie ofiary”. Tłumacze Biblii Tysiąclecia osłabili wymowę tej frazy, dodając słowo „raczej [miłosierdzia]”, którego w oryginale nie ma… Istotą kultu zdaniem Jezusa jest miłosierdzie, postawa serca.

A Boga możemy spotkać w świątyni, ale też poza nią.

– Nie jestem utopistą, wiem, że muszą być jakieś organizacyjne ramy życia wiarą, oraz służenia wspólnocie przez wyznaczone osoby. Zresztą Pismo uczy o posłudze przewodniczenia przez „starszyznę”, presbyteroi. Nasz problem polega jednak na tym, że z chrześcijaństwa zrobiliśmy religię na wzór religii przedchrześcijańskich, ze świątyniami, kapłanami, rozbudowaną obrzędowością. A z Kościoła – Ekklēsii, Gminy Zwołanych – zrobiliśmy system kościelny.

Który może się świetnie obyć bez Boga…

– Niestety tak, i w którym de facto dochodzi czasem do głosu postawa – o czym pisałem w „Więzi” – „Kościół tak, Chrystus niekoniecznie”. Nawet na bardzo prostym poziomie: ile słyszymy kazań o Jezusie? O złu, polityce, moralności – sporo, a o Jezusie? O Jezusie takim, jaki jest w Ewangeliach?

Wracając do kultu: przecież nasz najważniejszy obrzęd to proste, choć bardzo święte, spotkanie z Panem i bliźnimi przy stole. Rodzinne spotkanie dzieci Boga. Niestety, pompatyczne celebracje nieraz skutecznie to zasłaniają.

Przypomina mi się marzec 2020 roku, pierwsza fala pandemii i zamykanie kościołów. Śledziłem reakcje biskupów. Większość z nich – udzielając dyspensy – zachęcała wiernych do uczestnictwa we mszy za pośrednictwem mediów. Niby w porządku, ale dalej jest to absolutyzowanie jednej formy kontaktu z Bogiem. Już nie mówię o tym, że nasi hierarchowie tylko czekali, aż narzucone przez rząd limity w kościołach miną.

– I będzie znowu tak, jak było. Rzeczywiście. A wystarczyło, by chrześcijanie zebrali się w domu i odmówili na przykład wspólnie Liturgię godzin, to byłby żywy Kościół. Oraz żeby skupili się bardziej niż zazwyczaj na relacjach z sąsiadami (z zachowaniem środków ostrożności), na trosce o osoby słabsze… Patrzę na pandemię właśnie jako na znak przypominający wierzącym, że chrześcijaństwo nie polega na kulcie, choć jest on istotny. Istotą nie jest „chodzenie do kościoła”. Ks. Tomáš Hálík w książce „Czas pustych kościołów” notował: „Nie chodzimy obecnie do kościoła, i mimo to ani o jotę nie jesteśmy mniej chrześcijanami”.

Pojawiające się zatem tu i ówdzie podczas lockdownu mówienie „Zamknęli nam kościół, nie mamy jak spotkać się z Bogiem!” nie jest chrześcijańskie. Jezus przebywa teraz ze mną w moim pokoju, gdy rozmawiamy przez zooma. Jest też z panem w pańskim mieszkaniu. W liście do Efezjan czytamy, że Zmartwychwstały „wypełnia wszystko we wszystkim”.

Kilka lat temu w wakacje byliśmy z żoną na niedzielnej Eucharystii w pewnym sanktuarium. Przyjęliśmy komunię. A na koniec, po błogosławieństwie, ksiądz zakomenderował, że „teraz przejdziemy do bocznej kaplicy, do cudownego obrazu i pożegnamy się z Panem Jezusem”. Co takiego?! Po to Go przyjmowaliśmy, żeby się z Nim żegnać?!

Wychodzimy ze świątyni, a Bóg w niej zostaje?!

– Właśnie. Powtarzam moim studentom taką analogię, że jestem w komunii z moją żoną non stop, nie tylko wtedy, gdy współżyjemy. Natomiast są momenty, kiedy tę komunię intensywnie odświeżamy. I analogicznie to, co przeżywamy w Eucharystii, jest właśnie intensywnym odnawianiem naszej komunii z Bogiem. Ale komunia nie sprowadza się do spożywania świętego posiłku, bo jeżeli tak, to Jezus nic nie zmienił w dziejach religii. Nie róbmy z Niego „Bozi” zamkniętej w budynku, która w dodatku potrzebuje kapłana, żeby się z nami skomunikować! Ewangelia mówi o czymś zupełnie innym: wszyscy stanowimy królewskie kapłaństwo, a Chrystus mieszka w nas.

Nie chodzi mi o odrzucenie rytuału, zapewniam, że jestem praktykującym chrześcijaninem (śmiech). Raczej o to, by pamiętać, że miejscem doświadczania przez nas Boga jesteśmy my sami, nasi bliźni, i nasza codzienność…

A nie żadne wydzielone do tego strefy.

– Tak jest. Jakkolwiek to zabrzmi, życie chrześcijanina ma się koncentrować nie wokół liturgii, tylko wokół Chrystusa wszechobecnego, działającego również poza liturgią. Podczas mszy słyszę „bierzcie i pijcie”, a potem „to czyńcie na moją pamiątkę”. Te słowa nie są instrukcją dla celebransa, to zachęta dla każdego: ty też bądź darem, ty też umieraj dla siebie, a żyj dla Boga, ty też dawaj siebie innym. I – tu dopowiem – nie staraj się „bronić” Boga, On nie potrzebuje twojej obrony. Obroń Ewangelię w sobie samym, przed własną niewrażliwością i nieszczerością.

Wbrew pozorom nie odeszliśmy zbyt daleko od rozmowy o soborze. To intuicja jego ojców: Jezus jest również tam, gdzie nie wyznaje się Go wprost. Idąc nieco dalej, wspomniany już ks. Hálík w książce „Popołudnie chrześcijaństwa” wyróżnia modele religii, które już się skończyły: religia jako więź społeczna i jako światopogląd. Teraz – jego zdaniem – przychodzi czas na chrześcijaństwo, które będzie odnajdywaniem sensu ludzkiego życia.

W pewnym momencie pisze on, że rozmowy z niewierzącymi nie powinny koncentrować się na przekonaniach religijnych, a na ludzkich tęsknotach i sensach, na tym, co sprawia, że co dzień wstają z łóżek.

– Ma rację. Muszę się do dzisiaj leczyć z takiego czasem zadziornego i aroganckiego w gruncie rzeczy mówienia do świata współczesnego, które wydawało mi się wiernością Ewangelii, a nią nie było…

Ważne też, by nie robić z chrześcijaństwa ideologii. C.S. Lewis pisał w „Listach starego diabła…” o tym, że jak pojawia się chrześcijaństwo „i coś” – w naszych warunkach byłoby to na przykład: „i naród” lub przymiotnik „polskie” – to ten dodatek zaczyna je osłabiać, cenzurować, zniekształcać.

Pamięta pan, jakiego określenia używa najchętniej sobór w odniesieniu do Kościoła?

„Lud Boży”.

– To teologicznie bardzo ważne sformułowanie. Chodzi w nim o aluzję do ludu Izraela, który wyszedł z Egiptu i idzie przez pustynię do ziemi obiecanej. Jeśli zatem jesteśmy „Ludem Bożym”, to znaczy, że wciąż pozostajemy w drodze, że sam Kościół nie jest ideałem ani celem. I że sposobem funkcjonowania nie może być zamykanie się w jakiejkolwiek fortecy, bo to podczas wędrówki niemożliwe, tylko właśnie chodzenie po wszelkich ścieżkach ludzkiego życia.

Myślę, że przyszłością i drogą Kościoła są wspólnoty podstawowe, rozumiane jak najprościej. Tam, gdzie dwóch albo trzech połamańców zaczyna na serio brać Dobrą Nowinę, tam się zaczyna dziać Kościół

Marek Kita

Udostępnij tekst

Niedawno starałem się to zademonstrować studentom. Wskazałem na przejście między ławkami i usiadłem tam. Spytałem: czy siedząc na szlaku, dokądkolwiek dojdę? Droga nie jest od tego, by na niej wygodnie siedzieć.

Samo chrześcijaństwo to droga?

– Tak, droga w nieznane, jak w przypadku Abrahama. Jezus, w co ufam, nieustannie nam się objawia, bośmy Go jeszcze ciągle nie przyswoili, i chce nas prowadzić w głąb. W tym wszystkim my sami ciągle się zmieniamy. Mam świadomość, że gdybym dwadzieścia lat temu miał szansę posłuchać i poczytać siebie dzisiejszego, to bym się siebie przestraszył.

Dlaczego? Czego przestraszyłby się ówczesny Marek Kita?

– Marek Kita sprzed lat, mimo tęsknoty za Kościołem według Dziejów Apostolskich, przestraszyłby się tego, co dziś widzi jako możliwe, a nawet konieczne do zmiany… Przestraszyłby się rewizji pewnych ówczesnych oczywistości oraz większej wolności w myśleniu.

Przygotowując się do naszej rozmowy, wróciłem do kluczowych tekstów soboru. Zachwycając się nimi, dostrzegam jednocześnie pewną słabość Vaticanum II: wyrastał on z przeświadczenia, że Kościół można zmienić fantastycznymi dokumentami i wydarzeniami.

– Kłopot polega również na tym, że sobór mówił przepiękne rzeczy, nie potrafił się jednak wyzwolić z formułowania ich w języku starej eklezjologii.

To znaczy?

– Ojcowie mieli genialną intuicję, ale zapoczątkowali dopiero zrywanie z konstantyńskim modelem Kościoła. Jana XXIII czy Pawła VI wnoszono jeszcze na obrady w lektyce. A w dokumentach dalej mamy Kościół rozumiany dość hierarchicznie, choć świeccy nie są już traktowani wyłącznie jako przedmiot troski.

Przeczytam panu coś. „Niech [świeccy] nie sądzą, że ich pasterze są zawsze na tyle kompetentni albo że są do tego powołani, żeby dla każdej kwestii, jaka się pojawi, nawet trudnej, mogli mieć na poczekaniu konkretne rozwiązanie. Niech raczej sami podejmują własny dział pracy, mądrością chrześcijańską oświeceni i pilnie bacząc na doktrynę Urzędu Nauczycielskiego”. To fragment „Gaudium et spes”. Pomijając ostatnie sformułowanie…

– To bezcenne stwierdzenie, podobnie jak bezcenna jest wymowa zabiegu redakcyjnego w konstytucji „Lumen gentium”, gdzie o urzędach kościelnych mówi się dopiero po zreferowaniu tego, co dotyczy wszystkich wierzących. Wcześniej prezentację Kościoła zwykło się zaczynać właśnie od urzędów, ze szczególnym uwzględnieniem papiestwa. W takim kontekście, by „Kościoła słuchać w każdy czas i w świętej wytrwać wierze”. Skutkowało to wychowywaniem wiernych, ale i księży oraz biskupów, do infantylizmu.

Zapamiętałem taką historię z czasów, gdy prefektem Kongregacji Nauki Wiary był kard. Joseph Ratzinger. Jakiś dziennikarz zapytał go, czemu jego kongregacja produkuje tak dużo instrukcji. Odpowiedział: „Księża biskupi pytają nas stale o to, czy dane stanowisko jest katolickie”. Słuchałem tego i myślałem: skoro nie wiedzą, to po co są biskupami? Jakieś kompletne nieporozumienie!

Na długo przed soborem kard. Newman wznosił słynny toast: za papieża, ale najpierw za sumienie! A my się ciągle w Kościele boimy pozwolić sumieniu dojść do głosu. Kiedyś tłumaczyłem pewnemu diakonowi-seminarzyście coś z teologii prawosławnej. On słuchał w napięciu i wie pan, co odpowiedział? „Ale czy to jest ortodoksyjne?”. Załamałem ręce. Diakon na chwilę przed święceniami i on tego nie wie, nie korzysta ze „zmysłu wiary”, który notabene mamy wszyscy? Ja mam mu to rozstrzygać?

Raz usłyszałem: „Ale czy tak można myśleć?”. „Myślę tak i żyję, to chyba można…”.

– Święty Paweł powie: „Nie bądźcie dziećmi w waszym myśleniu”. Dobrze byłoby to stosować w praktyce. W innym miejscu czytamy: „Nie dał nam Bóg ducha bojaźni, ale mocy, i miłości, i trzeźwego myślenia”. Ortodoksja to nie zalęknione pytanie o wszystko księdza, bo wszyscy otrzymaliśmy Ducha Świętego. Wciąż musimy się w Kościele uczyć, że ideałem nie jest wcale podporządkowanie wierzącego instytucji, jak w armii. To nie znaczy, że ma być anarchia, to nie znaczy, że można lekceważyć głos biskupów. Ale to znaczy, że jesteśmy wszyscy równi w godności oraz współodpowiedzialni – i mamy prawo wyrażać swoje rozeznanie oraz decydować samodzielnie w większej liczbie spraw, niż nam się zdaje. Zgodnie z Pismem mamy zarówno „uznawać tych, którzy nam w Panu przewodzą”, jak i „nie lekceważyć proroctwa”, skądkolwiek by nie przyszło. Tyle że z kolei prorocze słowa oraz inicjatywy trzeba rozeznawać – „roztrząsać”, jak mówi Pierwszy List do Koryntian…

Dziś może nam się zdawać, że żołnierskie posłuszeństwo hierarchii to jedyny sposób na różnych charyzmatyków, których ponoszą własne wizje. Ale prawdziwym antidotum jest budowanie dojrzałości wierzących, żeby umieli sprawdzać charyzmatyków w oparciu o Pismo, tradycję i sumienie. Dobrze byłoby – powtórzę – uczyć się, że prawdziwy nauczyciel jest tylko jeden – Jezus. Ani biskup, ani charyzmatyczny lider-prorok nie może się stać jedynym autorytetem. Jesteśmy zaproszeni do słuchania Ducha Chrystusa poprzez słuchanie siebie nawzajem, w symfonii głosów.

Mam jeszcze jedno zastrzeżenie do posoborowego optymizmu. Ks. Tischner w „Dzieciach Soboru…” stwierdzał, że „jeśli się dobrze opowie ludziom Ewangelię, to nie ma siły, żeby jej nie przyjęli”. Na pewnym poziomie się zgadzam, na innym – nie wiem, co znaczyłoby w tym przypadku „dobrze”. W ostatnich latach mieliśmy przecież wysyp różnego rodzaju akcji ewangelizacyjnych średniej jakości. Inna sprawa, że „przyjęcie” Ewangelii niekoniecznie oznacza, że kościoły się zapełnią.

– Logika ich zapełniania jest błędna. Podczas jednego z kongresów ewangelizacyjnych w Krakowie ktoś rzucił mądre zdanie: „Naszym celem nie są kościoły pełne ludzi, lecz ludzie pełni Ducha”. To nie znaczy, że ideałem stają się pustawe świątynie, ale że ilość nie może być kryterium.

Ktoś się dawniej zachwycał, że na mszę Jana Pawła II na Błoniach przyszło dwa miliony ludzi. Co z tego wynika? Że przyszło dwa miliony ludzi, tyle. Nie mamy wglądu w ich serca. Nie chcę deprecjonować masowych liturgii, nie widzę jednak powodu, by się tego typu masowością specjalnie napawać. Tłum to tłum. Dzisiaj woła „Hosanna!”, jutro „Ukrzyżuj!”.

Myślę, że przyszłością i drogą Kościoła są wspólnoty podstawowe, rozumiane jak najprościej. Tam, gdzie dwóch albo trzech połamańców zaczyna na serio brać Dobrą Nowinę, tam się zaczyna dziać Kościół, nawet bez odgórnej kontroli. O tym zresztą czytamy w Nowym Testamencie. Nigdzie nie jest powiedziane, że do zakładania nowych wspólnot byli potrzebni apostołowie. Ludzie uciekali z Jerozolimy przed prześladowaniami, dzielili się Słowem Bożym i tak powstawał Kościół, do którego dopiero później przybywali apostołowie.

A u nas jest odwrotnie. Angażujemy się z żoną we wspólnocie, która wyrosła z francuskiej odnowy charyzmatycznej. Mamy jako wspólnota kościelną osobowość prawną, swoje konstytucje, mamy nawet braci-księży w ramach wspólnoty. Nie zapomnę sytuacji, gdy jeszcze mieszkałem w Krakowie i chcieliśmy w małym gronie osób związanych ze wspólnotą znaleźć miejsce na spotkania modlitewne. Poszliśmy do pewnego proboszcza. Jedno z jego pierwszych pytań brzmiało: „Czy jakiś ksiądz się wami opiekuje?”. No bo oczywiście świecki katolik, choćby miał pięćdziesiąt lat, to dziecko, nad którym musi stać przedstawiciel kościelnej hierarchii…

Powiedział pan o małych wspólnotach jako znaku przyszłości. A co z soborem, od którego zaczęliśmy rozmowę? Czeka nas kolejny?

– Tego nie wiem, niczego nie można wykluczyć. Jan XXIII otworzył w Kościele okna, a Franciszek otwiera drzwi, bo – jak zaznacza – Jezus puka od środka, byśmy go wypuścili na zewnątrz. Wydaje mi się jednak, że sam II Sobór Watykański jest niedokończony, że wciąż czeka na realizację. Nie wystarcza przy tym stwierdzić: „Sobór wszystko już powiedział, wszystko mamy w dokumentach, teraz musimy to tylko zrealizować”. To zbyt wygodne.

Wie pan, Duch Święty czasem przez Biblię mówił więcej niż wiedzieli ci, co ją pisali. Może więc i sobór mógł wnieść do Kościoła więcej niż ojcowie soborowi zakładali? O wiele bardziej niż czytania dokumentów soborowych potrzebujemy ciągłego wracania do tego, co mówi Ewangelia. Nieustannego uczenia się oddychania Chrystusem na co dzień i tworzenia więzi.

W świecie takim, jakim on jest.

– W takim, jaki jest, innego nie mamy. Na początku konstytucji „Lumen gentium” czytamy, że Kościół jest w Chrystusie niejako sakramentem, czyli „znakiem i narzędziem zjednoczenia ludzi z Bogiem i jedności całego rodzaju ludzkiego”. Więc tak naprawdę chodzi o to, żebyśmy w tych radościach i nadziejach, smutkach i trwogach zwyczajnych ludzi, zwłaszcza ubogich i cierpiących, stawali się sakramentem jednoczenia ich z Bogiem i jedności między nami. Tyle i aż tyle.

Wesprzyj Więź

Marek Kita ur. 1965, dr hab. teologii, dr filozofii, długoletni pracownik Instytutu Teologii Fundamentalnej, Ekumenii i Dialogu Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II w Krakowie. Jest wykładowcą w seminarium duchownym salezjanów w Krakowie oraz łódzkim seminarium archidiecezjalnym. Autor kilkudziesięciu artykułów naukowych, popularnonaukowych i publicystycznych, dwóch monografii naukowych oraz kilkunastu cykli internetowych komentarzy biblijnych na stronie Bractwa Słowa Bożego (bractwoslowa.pl). Autor i współautor adresowanych do rodziców i dzieci książek z medytacjami na Adwent i Wielki Post. Wraz z żoną Magdaleną zaangażowany we Wspólnocie Chemin Neuf – katolickiej wspólnocie o powołaniu ekumenicznym. Mieszka w Łodzi.

To pierwsza rozmowa z naszego cyklu „Wnuki soboru zadają pytania”. Kolejne wkrótce

Przeczytaj też: Pogorzelcy spod znaku nadziei. Esej Marka Kity

Podziel się

40
16
Wiadomość

Jedno spostrzeżenie: jakże ten wywiad i przekazywane w nim treści różnią się od klasycznego/tradycyjnego przekazu serwowanego przez księży.
Na tym tle księżowski Kościół przypomina jakąś konserwę. Tu natomiast jest jakaś niesamowita świeżość i nadzieja, pomimo że Autorzy mają świadomość że KK bardzo daleko odszedł od ducha Ewangelii, wykrzywiając ją i ustalając – podobnie jak Żydzi za czasów Jezusa – swoje zwyczaje. W moim odczuciu tylko cud może coś tu zmienić.

To rozmowa o wolności w wierze, dobrze.
Neurotyczność i rygoryzm bywa mocną składową pewnej męczącej postawy religijnej.
Ale coś dopowiem, ok jesteśmy Ludem Bożym, Kapłańskim … i tak, mamy zmysł wiary…

Pod artykulem bardzo na czasie, były takie dwa komentarze :
„…spotkanie z Żywym Bogiem prowadzi człowieka nawróconego do Kościoła, nawet jeśli ten i jego dogmaty są martwe.”

„Innymi słowy to fałsz i szkodliwy mit o ludziach opuszczających Kościół, a zachowujących tajemnicę żywego Boga lub doświadczających żywego Boga, a odwróconych od Kościoła, choć na pewno niektórzy z nich mogą świadomie cierpieć z powodu tego rozdwojenia przeciwstawnych pragnień.”
Trafiłam na nie w lipcu tego roku. Jakoś przypadkiem.
https://wiez.pl/2021/09/11/czym-rozni-sie-chrystus-od-kaprala/

Czyje to komentarze? Roberta Forysiaka. Za nie mu bardzo dziękuję. Jak to ja 🙂
Naprawdę. Inne bywały rygorystyczne, wkurzające, pamiętamy – a te – trach.
Przeczytałam je po tym jak wróciłam na Eucharystię i potwierdziły moje doświadczenie.

Eucharystia. Teraz. A wcześniej poza nią. I tak, miałam uczucie obecności Boga. Poza Kościołem. Ale też i coraz większej pustki. Aż po zwątpienie w Niego. Przez krzywdy ludzi w Kościele.
Wróciłam mimo oburzenia na kler i nie tylko kler, także ślepych i wygodnych wiernych.
Mam porównanie Jego obecności poza i w Kościele.

@Joanna
Niestety ale z tym cytatem absolutnie się nie zgadzam

„„Innymi słowy to fałsz i szkodliwy mit o ludziach opuszczających Kościół, a zachowujących tajemnicę żywego Boga lub doświadczających żywego Boga, a odwróconych od Kościoła, choć na pewno niektórzy z nich mogą świadomie cierpieć z powodu tego rozdwojenia przeciwstawnych pragnień.”

Tak samo jak kalwin który nie wierzy w realną obecność Jezusa w Eucharystii a tylko w symboliczną, tak jak i luteranin, który wierzy w realną obecność Jezusa w Eucharystii ale… po nabożeństwie z kolei wierzy, że już Go w niej nie ma ! może i doświadcza Żywego Boga.

Doświadczenie Żywego Boga to nie tylko fizyczna obecność Jezusa w Eucharystii, powiem więcej, Żywego Boga można doświadczyć wszędzie i w każdym (szczególnie poranionym) człowieku !

@Jerzy, tylko piszę, że potwierdziły te komentarze moje wcześniejsze doświadczenie.
Jak wiemy nieprzekazywalne.
Co do obecności Boga w skrzywdzonym, tak! Tylko, aby móc wysłuchać skrzywdzonego potrzebuję Eucharystii, by mieć nadzieję i większą odwagę i wytrzymałość psychiczną.
Przekonałam się o tym – inaczej tracę energię i wiarę. Ale to ja.

Jerzy nie raz rozmawialiśmy o byciu w KRK.
Rozumiem, że mamy odmienne zdanie natomiast łączy nas ból osób wykorzystanych
i oburzenie na system ukrywania. I każdy z nas ma takie, a nie inne rozwiązanie.

A po wysłuchaniu tego odcinka „Reportażu z wycinków świata” nr 257 Moniki Białkowskiej potwierdziłam sobie tylko, że wreszcie czas na księży, by zaczęli naprawdę mówić jak to jest być takim księdzem lub zakonnikiem, czasem tak samotnym w klasztorze,
że aż chodzi ulicami i zagląda ludziom do okien by zobaczyć jak żyją.
Przejmujące – to za słabe słowo.

Myśle, że wielu księży gra przed samymi sobą jak to ich nie dotyczy…
Ta samotność. I zostawienie kapłaństwa.
To też są osobiste i ogromnie trudne decyzje. I wybory.

Bardzo piękna rozmowa.
Dojrzała.

„Pojawiające się zatem tu i ówdzie podczas lockdownu mówienie „Zamknęli nam kościół, nie mamy jak spotkać się z Bogiem!” nie jest chrześcijańskie. Jezus przebywa teraz ze mną w moim pokoju, gdy rozmawiamy przez zooma. Jest też z panem w pańskim mieszkaniu. W liście do Efezjan czytamy, że Zmartwychwstały „wypełnia wszystko we wszystkim”.”

„Kilka lat temu w wakacje byliśmy z żoną na niedzielnej Eucharystii w pewnym sanktuarium. Przyjęliśmy komunię. A na koniec, po błogosławieństwie, ksiądz zakomenderował, że „teraz przejdziemy do bocznej kaplicy, do cudownego obrazu i pożegnamy się z Panem Jezusem”. Co takiego?! Po to Go przyjmowaliśmy, żeby się z Nim żegnać?!

Wychodzimy ze świątyni, a Bóg w niej zostaje?!
(…) I analogicznie to, co przeżywamy w Eucharystii, jest właśnie intensywnym odnawianiem naszej komunii z Bogiem. Ale komunia nie sprowadza się do spożywania świętego posiłku, bo jeżeli tak, to Jezus nic nie zmienił w dziejach religii. Nie róbmy z Niego „Bozi” zamkniętej w budynku, która w dodatku potrzebuje kapłana, żeby się z nami skomunikować! Ewangelia mówi o czymś zupełnie innym: wszyscy stanowimy królewskie kapłaństwo, a Chrystus mieszka w nas.”

Dokładnie tak !

Jak słyszę o Bogu, który „mieszka” w Kościele lub jest zamknięty w szafce o nazwie tabernakulum to ja nie wiem w jakim ja jestem Kościele ?
Czy na pewno chrześcijańskim ?
Wychodzę z kościoła i nie ma Boga… wracam do niego i spotykam się znowu z Jezusem…
Paranoja. To zaprzeczenie Ewangelii.

List św. Pawła do Tytusa Rozdz. 3 , 1-2: „Przypominaj wierzącym, że mają być poddani władzy, posłuszni jej przedstawicielom i gotowi do każdego dobrego czynu. 2 Niech nie mówią źle o innych ludziach i nie wywołują kłótni, ale niech będą dla wszystkich życzliwi i uprzejmi. „

Jezus powiedział w Ewangelii św. Jana : Rozdz. 6 , 12-13 : „12 Jeszcze wiele mam wam do powiedzenia, ale teraz [jeszcze] znieść nie możecie. 13 Gdy zaś przyjdzie On, Duch Prawdy, doprowadzi was do całej prawdy.”

I taka uwaga na koniec.
Kiedy ktoś podejmuje decyzję bardzo trudną – czasem wystarczy niewiele,
by go utwierdzić co do słuszności postanowienia.

„Kościelne nieposłuszeństwo obywatelskie”
https://www.facebook.com/wiez.info/videos/245302537032184/

Minuta 6.30 – 7.30. Tu wypowiedź pana Marka Kity o ludziach zostawiających Kościół.
Niewiele. Minuta.

I absolutnie nie czynię tutaj Pana odpowiedzialnym za moją tamtą już podjętą przecież decyzję.
Chcę tylko uświadomić jak bardzo czasem ktoś wypatruje takiej okazji i znaku,
by potwierdzić sobie decyzję, którą już podjął w sercu. I się z niej rozgrzesza.

A tu słyszy od teologa, że coś opuścił, ale teolog nie jest pewien czy Kościół.
A zatem moje święte oburzenie mnie do tego uprawnia do usytuowania się poza Kościołem.
To tak dla świadomości. Tak wtedy myślałam.

Teraz już nie.

Drugi film – nie damy się wyrzucić z Kościoła. Piękna rozmowa.
https://www.facebook.com/wiez.info/videos/3484141001631516