Do działania napędzało go wzbudzanie negatywnych emocji, manifestacyjny nihilizm. Żadnego z celów nie udało mu się osiągnąć, bo żadnego nie traktował serio.
Historycy bardzo lubią tłumaczyć historię za pomocą biografii intelektualnych. Oto bohater przeżył zauroczenie jedną ideą, potem następną, później jeszcze inną. Zaczytywał się w klasykach, potem się przeciwko nim buntował, by wreszcie pokazać się światu jako dojrzały kreator rzeczywistości. Taka biografia Jerzego Urbana nigdy nie powstanie – nie miałoby to sensu.
Prowokował. Był cyniczny, brutalny, wulgarny. Ośmieszał wszystko i wszystkich, siebie nie wyłączając. Lapidarnie określił to już współcześnie jeden z youtuberów: „Urbana nie można obrazić bardziej niż on obrazi siebie sam”. Nikt nie dojdzie tego, co myślał naprawdę sam o sobie. Ale i dla oceny jego publicznego znaczenia nie wydaje się to szczególnie istotne.
Z wolności słowa, jaka zapanowała w Polsce po upadku komunizmu, Jerzy Urban robił jak najgorszy użytek
Podobnie jak mało ważne jest dziś to, że w latach pięćdziesiątych, sześćdziesiątych i siedemdziesiątych był niezłym dziennikarzem. Najbardziej bowiem zapamiętano sposób funkcjonowania, jaki wybrał. Dał się poznać jako człowiek resentymentu. Chciał, by tak go zapamiętano.
Oddany władzy
W latach 80. był porte-parole wojskowej dyktatury. W trakcie jednego z poważniejszych konfliktów pomiędzy legalną „Solidarnością” a rządem Jaruzelskiego, w sierpniu 1981 r. Jerzy Urban został rzecznikiem prasowym rządu PRL. Wcześniej przez lata związany z tygodnikiem „Polityka”, miał już dość pracy redakcyjnej. Dzięki protekcji swojego szefa i mentora Mieczysława Rakowskiego (ówczesnego wicepremiera), udało mu się objąć nową funkcję.
Czas był wyjątkowy: miażdżąca większość Polaków popierała „Solidarność”. To z nią utożsamiano nadzieje na godne życie, wyjście z zapaści gospodarczej i moralnej. Urban nie tylko nie wierzył w „Solidarność”. Bał się jej, uważał za niebezpieczną. Żywiołowy pęd do wolności wyśmiewał jako donkiszoterię.
Niedawny krytyczny dziennikarz stał się ustami władzy. Jesienią 1981 r. za wszystkie trudności – braki w sklepach, nieregularne dostawy prądu, chaos w kraju – obarczał „Solidarność”. 13 grudnia 1981 r. na ulice polskich miast wyjechały czołgi, a tysiące działaczy związku znalazły się w obozach internowania. Narracji rzecznika rządu nic jednak nie zmieniło.
W opowieści kreowanej przez Urbana winną kryzysu była „Solidarność”, po części też rząd amerykański i inne państwa Zachodu. Partia komunistyczna? To siła jednoznacznie patriotyczna. Służba Bezpieczeństwa? Najuczciwsi ludzie pod słońcem. Samo wprowadzenie stanu wojennego przyjął z entuzjazmem. W Wojciechu Jaruzelskim widział męża opatrznościowego i zdania nie zmienił do końca życia.
Oddanie generałowi uczyniło z Urbana jednego z ważniejszych ludzi reżimu. Współkreował propagandę, a brutalnymi wypowiedziami dodawał otuchy sobie samemu i najbliższemu kręgowi współpracowników. Brutalnie atakował Kościół, nie oszczędzał opozycyjnych intelektualistów. Aż po rok 1989 r. nikt z atakowanych nie mógł mu publicznie odpowiedzieć: media były kontrolowane przez komunistów. Odtrutką na Urbanowe kłamstwa były podziemna prasa czy Radio Wolna Europa. Ich zasięg nie mógł się jednak równać choćby z „Dziennikiem telewizyjnym”, oglądanym co wieczór przez miliony Polaków.
Przemyk i Popiełuszko
Kilka lat temu Cezary Łazarewicz opublikował wstrząsającą książkę na temat sprawy Grzegorza Przemyka. Opowieść o warszawskim maturzyście, skatowanym przez milicjantów w maju 1983 r., była w kraju znana. Nieznana była jednak rola, jaką w bezprzykładnych matactwach wokół tej sprawy odegrał Jerzy Urban.
Odpowiedzialni za śmierć Grzegorza milicjanci nie zostali pociągnięci do odpowiedzialności – zamiast nich oskarżono niewinnych sanitariuszy. Represji bezpieki doświadczyli przyjaciele zmarłego i ich rodziny oraz jego ciężko chora matka. O wszystkich tych krokach Urban wiedział, wiele z nich przemyślnie zaproponował. Życie wielu ludzi zostało bezpowrotnie złamane.
Innym dramatycznym wydarzeniem wiążącym się z Urbanem jest morderstwo księdza Jerzego Popiełuszki. Nie ma dowodów na to, że był zaangażowany w jego planowanie. Nie ma natomiast wątpliwości, że odegrał kapitalną rolę w kreowaniu atmosfery nienawiści wokół kapelana robotników Huty Warszawa.
To prawda, że nie można mówić w tym wypadku o odpowiedzialności karnej. Jednocześnie: ewidentna jest odpowiedzialność moralna. Tym bardziej jeszcze, że z ust ówczesnego rzecznika rządu PRL nie padły nigdy żadne słowa skruchy.
Przeciwnie. Im bliżej było upadku PRL, tym bardziej Jerzy Urban przybierał pozę liberała, modernizatora, człowieka światłego. Sławetne, odbywające się co wtorek, konferencje prasowe pozwalały mu gościć w domach Polaków. Zdumiewająca była to przemiana!
Jeszcze niedawno „Solidarność” była płatną amerykańską agenturą. Tymczasem w końcu 1988 r. potrafił mówić o Lechu Wałęsie w samych superlatywach. Lider, formalnie wciąż jeszcze nielegalnego, związku okazywał się politykiem przewidującym i propaństwowym. Cóż z tego, że jego nazwiska nie można było wymieniać przez poprzednie siedem lat? Furda, nic to.
Salony i rynsztok
W czasie obrad okrągłego stołu, wiosną 1989 r., Urban ciążył już ekipie Jaruzelskiego. Odsunięto go na dalszy plan, miejsce rzecznika rządu zajął jego zastępca Zbysław Rykowski. Gdy jednak tworzono rząd Tadeusza Mazowieckiego – pierwszy od 1945 r. na czele którego miał stanąć niekomunistyczny premier – Urban na chwilę powrócił. W trakcie nieformalnych konsultacji Leszek Miller zażartował, że PZPR ma propozycję znakomitego, doświadczonego polityka, który mógłby objąć stanowisko rzecznika rządu – i wymienił jego nazwisko. Trudno wyobrazić sobie, by Mazowieckiego ten żart rozbawił.
Komunistów też już błazenady Urbana nie bawiły. Choć był fellow travelerem, przez cały PRL nie został członkiem PZPR. Zapragnął do niej wstąpić jesienią 1989 r., czym głównie rozzłościł ówczesnego I sekretarza, szykującego się, by składać już partię do trumny. Gdy w parę miesięcy później szyld PZPR zamieniono na SdRP, Urban został członkiem tej partii. Lecz choć bywał na salonach postkomunistycznej lewicy, dyskretnie dawano mu do zrozumienia, że jego czas minął, że jest obciążeniem.
On sam był jednak innego zdania. Tym bardziej że III RP stworzyła mu niezwykłą okazję. Szybko się wzbogacił: krociowe zyski zapewniły mu skandalizujące publikacje, na czele z „Alfabetem Urbana”. Brukowa stylistyka chwyciła. I oto do niedawna członek komunistycznego establishmentu założył pismo skrajnie antyestablishmentowe: tygodnik „Nie”. Jego pierwszy numer ukazał się w październiku 1990 r.
Przedstawiano je jako satyryczne, lewicowe czy antyklerykalne. Przede wszystkim jednak było pismem rynsztokowym. Z wolności słowa, jaka zapanowała w Polsce po upadku komunizmu, robiło jak najgorszy użytek. Schlebiało najniższym gustom, obniżało poziom dyskusji, na prawo i lewo rozdawało inwektywy. Głębszej myśli, pozytywnego pomysłu w działaniach redakcji nie było. Liczyło się to, by obrazić, ośmieszyć, zaszokować.
W lutym 1997 r., w redakcyjnym wstępniaku, „Więź” tak pisała o tygodniku „Nie”: „zdołali (…) opluć wszystkich, którzy ośmielają się mieć poglądy inne niż Jerzy Urban, a zwłaszcza pozwalają sobie poważnie traktować rzeczy tak godne pogardy jak religia, życie ludzkie, demokracja, suwerenność państwa polskiego i jego bezpieczeństwo”.
Nie bez poważnych wątpliwości, dużą część numeru poświęcono wówczas temu pismu, a publikacji towarzyszył apel do Rady Etyki Mediów o wydanie oświadczenia, że działania zespołu redakcyjnego tygodnika „Nie” są sprzeczne z etycznymi zasadami pracy dziennikarskiej i nie mają z tym zawodem nic wspólnego.
Sposób oddziaływania „Nie” na Polaków redaktorzy „Więzi” oceniali jako jednoznacznie demoralizujący. Wszechstronne psucie debaty publicznej zakrawało wprost na hobby Urbanowej redakcji. Gorzko wybrzmiewała też inna konstatacja: „fenomen «Nie» jest zjawiskiem specyficznie polskim, świadczącym o poważnej chorobie naszego społeczeństwa, której przyczyn należy szukać w dziedzictwie totalitaryzmu, we frustracji i zagubieniu wielu ludzi po jego upadku, ale także w kompromitacji solidarnościowych ideałów i autorytetów”.
Pasja i przewrotność
Minęły lata, a z nimi zmalało znaczenie opisanego przez Mirosławę Grabowską „podziału postkomunistycznego”. Tygodnik „Nie” stracił na popularności, ale i jego naczelny przestał być postacią kojarzoną ze swoją przeszłością.
Z perspektywy czasu może szokować wizerunek, jaki udało się zbudować Urbanowi. Dla wielu reprezentantów młodego pokolenia jawił się jako złośliwiec, dziwak, skandalista. Funkcjonariusz brutalnej dyktatury? A skądże! Popularny youtuber – to i owszem.
Niejeden historyk dostrzegał walory Urbana. Intelekt, przenikliwość czy dar przewidywania przypisywał mu choćby Paweł Kowal. Ale mimo wszystko biografii intelektualnej Urbana się nie doczekamy. W jego publicznym funkcjonowaniu trudno bowiem byłoby odnaleźć trwałe wartości, uniwersalne sprawy, o które gotów byłby walczyć. Owszem, bywał człowiekiem pełnym pasji. Niestety, jak zły duch, zawsze towarzyszyła jej przewrotność.
Trudno przy tym pozbyć się wrażenia, że w publicznym funkcjonowaniu Urbanowi niczego trwałego nie udało się osiągnąć. Ale i nie bez przyczyny. Do działania napędzało go bycie na kontrze, wzbudzanie negatywnych emocji, manifestacyjny nihilizm. Żadna z tych postaw nie jest twórcza. Żadnego z celów nie udało mu się osiągnąć, bo żadnego nie traktował serio.
Przeminął PRL, przeminęła postkomunistyczna lewica. Jeżeli pamięć o Urbanie nie przeminie, to tylko z uwagi na jego niegodziwości.
Przeczytaj także: Historia a teraźniejszość
„Sposób oddziaływania „Nie” na Polaków redaktorzy „Więzi” oceniali jako jednoznacznie demoralizujący. Wszechstronne psucie debaty publicznej zakrawało wprost na hobby Urbanowej redakcji” ale fakt, że był afirmowany przez Adama Michnika, już Wam nie przeszkadzał?
Zasłużył na jedno- na niepamięć. Zły człowiek, którego teraz część wybiela, daje obraz usprawiedliwiający to, co robił. Jakby zapomina się lub chce zapomnieć o jego seansach nienawiści, tekstach o bł.Jerzy Popiełuszce czy szydzącego z śmierci Grzegorza Przemyka, a potem szydera z Barbary Sadowskiej.
I infantylny (po nie wiadomo już który raz) wpis o.Kramera, jak to sobie teraz będzie miał czas na pogawędki z bł. Jerzym – tak, ten Jerzy z wydartym językiem i ciałem zmasakrowanym, a potem przekazem Urbana.
To jest kolejny przyczynek do rozmowy o rozliczeniach. Faszyzm, hitleryzm został rozliczony przez procesy karne z surowymi wyrokami. Jest wiele instytucji strzegących pamięci o potwornościach czasu 2 wojny. Nikomu nie przychodzi do głowy nie tylko gloryfikować ówczesnych zbrodniarzy, ale również traktować ich w jakikolwiek sposób z przymrużeniem oka, np. w pop-kulturze. Z komunizmem poszło inaczej. Nie doszło do poważniejszych rozliczeń, a wręcz przeciwnie, do lukratywnego uwłaszczenia nomenklatury, która kosztem opustoszenia z majątku upadającego państwa PRL dziarsko ruszyła by bez zbędnych skrupułów zawojować nową kapitalistyczną rzeczywistość. I owszem, swój cel osiągnęli – pokaźne fortuny zbudowane bez cienia wyższej myśli przewodniej, która coś by budowała, tworzyła. Taki naturalistyczny kapitalistyczny egzystencjalizm. Czy po latach coś z tego wynika, oprócz poczucia niesprawiedliwości u niektórych osób, które zresztą gaśnie z dnia na dzień? Dzisiejsze czasy mają już zupełnie inne nowe wyzwania, nowych demiurgów i nowe demony…
Patrzysz zbyt „polskocentrycznie”. Zjawisko wykorzystania zbrodniarzy nazistowskich w popkulturze ma się dobrze od lat. Dla dzisiejszych dzieciaków Hitler jest tym panem z memów, co nie umiał malować obrazów. Na dowolnym zlocie fanów fantastyki można spotkać dziewczyny przebrane za „nazi-loli”, czyli połączenie kokardek i spódniczek z mundurem SS. Dzieciaki grają w gry komputerowe, czy planszowe, gdzie hitlerowcy na dinozaurach są tymi dobrymi. Nazistowski zbrodniarz mający super moce jest bohaterem komiksu.
Również brak znaku równości między nazizmem i komunizmem wynika z tego, że komunizm przetrwał o wiele dłużej i mimo wszystko wiele dobrego osiągnął. Straszenie „komunizmem” stało się z kolei domeną ruchu kapitalistycznego, by wprowadzać coraz większy wyzysk. Spójrz na Stany Zjednoczone, gdzie wezwanie karetki pogotowia gdy masz zawał może doprowadzić twoją rodzinę do bankructwa. Koronnym argumentem przeciw usunięciu tej patologii jest okrzyk, że powszechne ubezpieczenie zdrowotne to „komunizm”. Podobnie jak „komunistyczny” jest postulat odebrania 100% ulg podatkowych korporacjom, czy powszechny dostęp do edukacji.
Czy aby na pewno niczego nie udało mu się osiągnąć? Przecież to „Nie” jeszcze dekady temu pisało o systemowym ukrywaniu pedofilii w Kościele, czy o skandalach z udziałem biskupów. Dziś otwarcie o tym rozmawiamy, choć jeszcze nie tak dawno było to wulgarnym atakiem na świętość.
Nie dalej jak wczoraj, czy dziś widziałem tu na Więzi komentarz o rewizji spojrzenia na Kolbego, Wyszyńskiego, czy Jana Pawła II, co dekadę temu byłoby wciąż „mówieniem Urbanem”.
Ci, którzy brzydząc się Urbanem próbowali o nadużyciach seksualnych w Kościele mówić w zgodzie z zasadami tej instytucji uciszano przez lata lekko, łatwo i nieprzyjemnie. Tylko Urban mógł o tym pisać otwarcie. Kto się tego powinien wstydzić? Urban czy purpuraci dożywający swych dni w spokoju, chwale i luksusie?
@Marek2, @Wojtek
Działalność Urbana w czasie komunizmu oceniam jednoznacznie jako negatywną.
Jego pismo wpadło mi kilka razy w ręce w latach 90-tych gdy byłem mocno zaangażowany w Kościół i te treści o KK oceniałem jako kalumnie i brednie…
Niestety po latach wychodzi, że zarówno to pismo jak i Fakty i Mity pisały prawdę jeśli chodzi o prowadzenie się duchownych, tyle tylko, że oba pisma były postrzegane jako „kloaczne” i nikt ich nie brał na serio.
Jedno trzeba powiedzieć: był wrogiem KK, ale gdyby na serio wziąć to co o nim pisał i odpowiednio zareagować (tak ! Grabarze KK potocznie nazywanie biskupami) to obecnie problem byłby znacznie mniejszy.
A tak doprowadzili KK do ruiny z której już się nie podniesie.
Nawet jeśli choćby niektóre z opisanych przez „Nie” lub „Fakty i Mity” spraw były prawdziwe albo częściowo prawdziwe, to styl jednej i drugiej gazety był kloaczny właśnie. Dlatego nic dziwnego, że nie traktowano ich poważnie.
Przecież podejrzenia wobec abpa Paetza na początku XXI w. opisano najpierw w „Faktach i Mitach” – wówczas ci, którzy znali sprawę od wewnątrz wiedzieli, że „media już wiedzą”. Ale dopiero, gdy napisała o tym „Rzeczpospolita”, zaczęto działać publicznie.
Wcześniej zaangażowani w życie Kościoła świeccy usiłowali interweniować niepublicznie. Szkoda, że wtedy hierarchowie ich nie posłuchali – być może wówczas by wszczęto kościelne dochodzenie z prawdziwego zdarzenia i orzeczonoby, czy abp był winny, czy nie. A tak to tylko przykryto sprawę na zasadzie „wicie, rozumicie” i mieliśmy 18 lat festiwalu niepewności.
@Aladyn
Zgadzam się.
Tyle tylko że ten festiwal dalej trwa…
Pisząc „festiwal niepewności” miałem na myśli atmosferę wokół emerytowanego arcybiskupa.
Ale zgadzam się, że festiwal dalej trwa, tyle że teraz pod hasłem „musimy się przeciwstawić nagonce na Kościół”. Żadnej nagonki by nie było, gdyby biskupi zabrali się za rzetelne rządzenie swoimi diecezjami i swoje uprawnienia kanoniczne wykorzystywali, zamiast zajmowania się sprawami małoistotnymi czy wręcz zbędnymi.
Dla p. Urbana powyższy artykuł byłby pewnie pochwałą.
W kraju, gdzie miliony są na bezmyślne „TAK!” musiał być jeden, który był na „Nie”.
Urban był człowiekiem z klasą. To moja opinia oczywiście. Mam takie wspomnienie. Jestem w podróży służbowej z współpracownikiem. Mamy rok chyba 1985, albo coś koło tego. Zatrzymujemy się na obiad w przydrożnej wiejskiej restauracji, gospodzie. Z jednej strony sala jadalnia, z drugiej przez oszklone drzwi widać bufet piwny dla tubylców. Na obiad czekamy tylko my, w piwiarni gwar i pełno papierosowego dymu. Zamawiamy schabowego, a tu podjeżdża czerwona wypasiona bryka. Wysiada opasły łysy starszy gość i laseczką jak malowanie. Dołączają do nas na posiłek, On pyta jak tam schabowy i też zamawia, to Urban oczywiście. Gdy tak sobie w ciszy konsumujemy, z piwiarni w gumowcach i drelichu śmierdzący piwskiem i fajkami, podchodzi do Urbana miejscowy pijaczek watażka. Coś tam zagaduje, bełkocze, że nigdy nie jadł takiego obiadu, rzuca wulgaryzmami. Oczywiście szybko podchodzi kierownik i stara się wyprosić intruza. Urban go zatrzymuje karze podać pijaczkowi obiad i każdemu kto z pijalni ma ochotę coś przekąsić. Sadza gościa obok siebie i ucinają sobie pogawędkę, w sumie bardzo kulturalną zresztą. Specjalnie przeciągamy własny pobyt w knajpie by zobaczyć finał . Urban płaci rachunek, żegna się z pijaczkiem, dziękuje i odjeżdża, nic specjalnego. Mam też wspomnienie niejakiego Kurskiego też od propagandy, który zastawia swym samochodem wjazd na SOR szpitala wojewódzkiego i dwie godziny załatwia coś u dyrektora, potem w niewybredny wulgarny sposób ruga ochroniarza zwracającemu mu uwagę, i straszy zwolnieniem go z pracy. Cóż standardy się zmieniają
A jaki szarmancki potrafił być Führer! I kochał zwierzęta.