Jesień 2024, nr 3

Zamów

Materac ojca René

O. Michał Zioło

Jako nowicjusz mogłem na przykład zasadzić się w chwastach zarastających ścieżkę prowadzącą do biblioteki i obserwować, co robi i gdzie patrzy ojciec René, popijający swoją miętówkę. Nie było to chamskie podglądactwo i wścibskość, niech Bóg broni! To było święte podglądactwo i wścibskość.

Przywołuję dziś wiosnę roku 1997, bo pojawia się z nią ważna nie tylko dla historii mojego powołania postać. Tak już jest, że na naszych krętych ścieżkach życia wyrastają ni stąd, ni z owąd prorocy, Boży wysłannicy, mistrzowie i święci. Nie muszą nic mówić, choć czasami mówią, nie muszą podnosić głosu, choć czasami podnoszą, nie muszą nosić skóry wielbłądziej i raczyć się szarańczą, choć czasami się raczą.

Już sama ich obecność, kontur ich postaci czerniejący na planie rozgwieżdżonego nieba wystarczy, żeby zawrócić nas z błędnej ścieżki i przypomnieć o naszym pierwotnym powołaniu, które kiedyś złożył w naszym sercu Bóg. Powołaniu, o którym z biegiem lat próbowaliśmy zapomnieć, ponieważ chcieliśmy być jak inni. To właśnie ich powołania jasne i konkretne, przynoszące obfity owoc w publikacjach, dobrze funkcjonujących wspólnotach i w walce z biedą bardziej się nam podobały i wydawały się skrojone na naszą miarę.

Wtedy, w roku 1997, traktowałem go ze czcią należną zabytkom historii: bądź co bądź był przecież założycielem Małych Braci Jezusa. W głębokiej starości przypominał małego wesołego niedźwiadka z twarzą Jeana Gabina. Właśnie przyjechał do Fezu, żeby wygłosić rekolekcje dla wspólnoty Małych Sióstr Jezusa – malutkiej, bo składającej się zaledwie z dwóch sióstr: Hiszpanki Marii Jesus i Koreanki Elizabeth Won Ok. Przyjechał żółtą taksówką z lotniska i zamieszkał u nas, w trapistowskim klasztorku przyklejonym do bramy starego miasta.

Pięknie rzeźbiony dłutem czasu ojciec René Voillaume był właściwie dziełem sztuki, a pewne dzieła – według Ewy Bieńkowskiej – ogląda się tylko w określonych porach. Myślę, że René wypadał najkorzystniej o godzinie 11.30, kiedy w bibliotece pił miętową herbatę. Byłem wtedy nowicjuszem i herbata mi nie przysługiwała, za to wbijanie się szpadlem w zeschłą skorupę ogródka i transport kurzego nawozu z kurnika – i owszem.

Wiązały się z tym jednak pewne przywileje. Mogłem na przykład zasadzić się w chwastach zarastających ścieżkę prowadzącą do biblioteki i obserwować, co robi i gdzie patrzy niedźwiadek Gabin, popijający swoją miętówkę. Nie było to chamskie podglądactwo i wścibskość, niech Bóg broni! To było święte podglądactwo i wścibskość, zalecane gorąco przez wszystkich starożytnych formatorów i magistrów nowicjatu. Według nich nowicjusz więcej pojmie i przyswoi z życia monastycznego, kiedy przygląda się duchowym mistrzom, niż kiedy słucha ich nauk. Patrzyłem więc.

Ubrany w sztruksową marynarkę z łatami na łokciach, w spodnie sztruksowe i zakurzone ciężkie buty wyglądał jak przeciętny francuski farmer porwany omyłkowo przez UFO z wiejskiego warsztatu, gdzie wyrabiał te swoje saboty, i następnie porzucony bez większych ceregieli na terenach należących, dajmy na to, do królestwa Maroka. Łakomie spoglądał na grzbiety książek. Niektóre z nich znał na pamięć, bo przecież posiadaliśmy całą kolekcję jego autorstwa ze sztandarowymi Listami do Fraterni na honorowym miejscu.

Notowałem więc w pamięci: prawdziwy święty łakomie spogląda na grzebiety książek. I dalej, czajniczek prawdziwego świętego zawierający 300 g miętówki obsługuje około 40 minut jego medytacji. Następnie: prawdziwy święty po powstaniu z krzesła krytycznie ocenia stan sztruksowych nogawek oraz podejmuje beznadziejne próby przekształcenia ich w nogawki z kompletu Versace. Oczywiście wtedy, gdy wisi nad nim widmo konferencji duchowej wygłaszanej dla sióstr zakonnych, które zawsze wszystko widzą. Inne ważne spostrzeżenia: prawdziwy święty, nawet jeśli nie dostał kruchych ciasteczek do herbaty, strzepuje ze sztruksowej marynarki wyimaginowane okruchy jak po prawdziwej uczcie, żeby zrobić przyjemność skąpym trapistom.

Pod wieczór René, którego bardzo bolał kręgosłup, kazał wyprowadzić łóżko z gościnnego pokoju, gdzie miał spać, i zastąpić je materacem rzuconym bezpośrednio na deski podłogi. Miał to być porządny materac, wypchany morską trawą, a nie trapistowską sieczką pamiętającą bez wątpienia rabina Mardocheusza Abisrora i jego podopiecznego Karola de Foucauld z ich wędrówki po Maroku w roku 1884.

Łatwiej powiedzieć, trudniej jednak znaleźć taki luksus w klasztorku, który jako budynek od lat przechodził z rąk do rąk, zmieniając szyld, wspólnotę i przeznaczenie, z zawartością strychu włącznie. Najpierw był bowiem hotelem dla robotników budujących linię kolejową z Rabatu do Fezu, później odkupiła go siostra Madeleine Hutin, założycielka Małych Sióstr Jezusa, z przeznaczeniem na nowicjat dla sióstr, no a jeszcze później błogosławiony ojciec Christian de Chergé zrobił z niego filię Tibhirine i na przeoracie osadził drugiego błogosławionego – ojca Brunona Lemarchanda. I gdzież ja tu w tym gnieździe idealistów i biedaków znajdę tak wyrafinowaną rzecz?!

Jednak znalazłem! Był to materac-potwór o powierzchni bokserskiego ringu, ciężki jak diabli, nabity morską trawą do ostateczności. Próby wciągnięcia go po bardzo stromych schodach na ciasne pięterko przypominały wysiłki ambitnego wielbłąda, który postanowił jednak pokazać figę Panu Jezusowi i przejść przez ucho igielne. Czegóż się jednak nie robi dla gościa tak znamienitego, właściwie drugiego po Bogu, jeśli przyjąć, że Karol de Foucauld był tym pierwszym w genealogii Małych Braci Jezusa.

A oprócz tego René był prawdziwym dziełem sztuki i jako dzieło sztuki nosił w sobie również tę cząstkę zbiorowego doświadczenia ludzkości, któremu na imię bezinteresowność albo dokładniej: bezinteresowna obecność u boku drugiego człowieka. Tak bowiem formował swoich Małych Braci. Był w tej dziedzinie prawdziwą historią, którą przy odrobinie dobrej woli z naszej strony można było zwiedzić.

Co tu dużo mówić, taka wizyta była dla mnie niezwykle intrygująca z bardzo prostego powodu: naznaczony różnymi bolesnymi polskimi doświadczeniami nie dowierzałem w pełni bezinteresownemu obcowaniu z drugim; były nawet momenty, że uważałem je za całkowicie niemożliwe i traktowałem z przymrużeniem oka jako „francuskie gadanie”, które zawsze bez kompleksów i żenady sprawnie żongluje uniwersaliami na areopagach świata.

W mojej formacji i wychowaniu wszystko było po coś, wszystko miało służyć konkretnemu, praktycznemu celowi. A przecież moje powołanie do życia w muzułmańskim kraju w swojej istocie opierało się właśnie na całkowitej bezinteresowności. Zaopatrzony w kubek gorącej kawy dla René wybrałem się więc na zwiedzanie żywej historii i szpiegowanie. Zapomniałem, że pewne dzieła sztuki ogląda się tylko w określonych porach. A to – z całą pewnością – nie była ta pora.

René nie przypominał już wesołego niedźwiadka z twarzą Jeana Gabina, który z lekkością, prostotą i wdziękiem potrafił sypać z rękawa prawdziwymi perełkami porad duchowych i mistycznych. Przypominał za to znokautowanego boksera leżącego na ringu z morskiej trawy. Cała przestrzeń gościnnego pokoiku wyglądała jak pole bitwy z jakimiś złymi mocami. Żeby uspokoić moją nerwową i bezradną krzątaninę z kubkiem wrzącej kawy nad jego głową, machnął tylko łagodnie ręką: – To kręgosłup, Mikael. To tylko kręgosłup odmówił służby – jęknął. – Cóż, nawet kręgosłup musi mieć wychodne.

O ile dobrze sobie przypominam, było to moje ostatnie spotkanie z boskim dziełem sztuki o imieniu René. Nie ukrywałem zawodu. Spodziewałem sie czegoś więcej.

Po 25 latach ze wzruszeniem powracam do tego wiosennego czasu w Fezie. Przypominam sobie, co wymamrotał powalony bokser René. Umiem to teraz docenić. Nie było w tych słowach żadnej nonszalacji, to nie był nawet posunięty do ostateczności dystans do samego siebie. Na ringu z morskiej trawy leżał wtedy bezradnie prawdziwie ubogi i cierpiący człowiek, który nie miał już absolutnie niczego, co próbowałby posiąść na własność i przekształcić w doskonale sprzedającą się literaturę religijną. Zdawało się, że oddał nawet swój ból, potrzebę współczucia i zainteresowania własną osobą.

„Nawet kręgosłup musi mieć wychodne” – to zdanie nareszcie do mnie przemówiło. Stało się olśnieniem. Człowiek ten, być może całkowicie tego nieświadomy, powiedział mi rzecz niebanalną, która w końcu odmieniła moje życie, zbyt do tej pory skupione na realizacji swoich bardzo poważnych koncepcji na temat własnej osoby i ideału prawdziwego mnicha.

Tak, nie wszystko i nie zawsze musi być po coś. Potrzebujemy oczywiście w naszym życiu konkretnych wysiłków, które czemuś służą, widzialnych owoców naszych starań, solidnego owego „mięsistego” ideału, o którym mówił kiedyś trapista Basil Pennington, ale musimy również wiedzieć, co robić, by nie pozwolić na to, żeby ten ideał stężał i ograniczał pełny rozwój naszego życia. Pełny to znaczy całkowicie bezinteresowny, wolny od wizji, którą najpierw sobie tworzymy, a później staramy się do niej dostosować siebie, a w szczególności tych innych.

Mnisi wierzą, że tylko tak rozbrojony człowiek jak René może uprosić innym ludziom jedną z wielu łask nieskończenie bezinteresownego Boga. Chyba to prawda, bo skąd ja tu, na nowo, w królestwie Maroka, po 20 latach życia bardzo regularnego i „po coś” w pięknym prowansalskim opactwie?

Zapytajmy więc, jaką to konkretnie łaskę wyprosił dla mnie znokautowany René, jaką to obietnicą mam teraz żyć? Z ogromną radością i wiarą przywołuję więc słowa Thomasa Mertona, które jeśli się nie mylę, mówią właśnie o tym: „Jest więc niezmierzoną łaską i przywilejem, kiedy osoba odkrywa we własnej duszy łaknienie ubóstwa i samotności. A najcenniejszym ze wszystkich darów natury i łaski jest pragnienie ukrycia się, zniknięcia sprzed ludzkich oczu, aby świat miał nas za nic, by porzucić nadmierne zainteresowanie własną osobą i roztopić się w nicości, w niezgłębionym ubóstwie, adoracji Boga”.

Wesprzyj Więź

Dodam jeszcze, że paradoksalnie dopiero wtedy jesteśmy gotowi do bezinteresownego spotkania z drugim, co czasami nazywamy dialogiem. Skóra mi cierpnie na myśl o dystansie między tym, kim jestem, a tym, kim mam się ostatecznie stać – jest on ogromny. Ale wieczorem po komplecie wychodzę pogapić się na niebo nad górami Atlasu i wiem, że nie jestem sam.

Wypatrzyłem sobie gwiazdozbiór, który nazwałem Wesołym Niedźwiadkiem Gabinem. Gwiazdy René migają nieco chaotycznie, to prawda, ale jak się poskłada do kupy tego niebieskiego Morse’a, to wychodzi całkiem logiczny wyraz: „Courage!”. Niewiele tego, ale jakie wezwanie!

Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” jesień 2022.

Podziel się

Wiadomość