„Jeżeli prawdą jest, że każda biblioteka jest swoistą autobiografią, to jej pakowanie jawi się jak komponowanie własnego nekrologu” – pisze Manguel. Pakowanie książek jest pakowaniem swojego życia – składamy je w krypcie niczym grabarz, któremu przypadła w udziale możliwość pochowania samego siebie.
Alberto Manguel, Pożegnanie z biblioteką. Elegia z dziesięciorgiem napomknień, przeł. Michał Tabaczyński, Wydawnictwo Drzazgi, Okoniny 2022, 164 s.
Jeden z rozdziałów The Library at Night – nieprzetłumaczonej dotąd na język polski, fascynującej opowieści o pożytkach, jakie dla wspólnoty płyną z faktu istnienia bibliotek – Alberto Manguel rozpoczyna od poetyckiego niemal fragmentu. „Podobnie jak Machiavelli – powiada autor Mojej historii czytania – często przesiaduję wśród swoich ksiąg nocą. O ile bowiem pisać lubię rano, to czytać w nocy, w gęstej ciszy [in the thick silence – AM], wśród sączących się z lamp trójkątów światła, dzielących moją bibliotekę na dwie części, z których jedna jaśnieje blaskiem, druga zaś ginie w ciemności”1.
Rozumiem Manguela doskonale nie tylko dlatego, że także często czytam nocą. Rozumieją go, jak sądzę, wszyscy, którzy choć raz byli w jakiejkolwiek – prywatnej czy publicznej – bibliotece. To, czego tam doświadczamy, oddając się lekturze lub spacerując pomiędzy regałami w poszukiwaniu interesującego nas tomu, to właśnie owa gęsta cisza. Wypełnia ją dotykalna, wibrująca w powietrzu, nieustanna gra obecności i nieobecności, fizycznej materii setek woluminów i delikatnego, niepochwytnego szumu znaków, idei, myśli. To sytuacja obcowania z pozbawionym ciężaru nadmiarem, całkowicie znośną lekkością bytu, która zaprasza nas i pochłania całkowicie – tak że w pewnej chwili to już nie my posiadamy książki, lecz one biorą we władanie nas.
Ale gęsta cisza bywa też doświadczeniem bolesnym – wtedy, gdy dotyka nas ból i cierpienie, gdy stajemy wobec sytuacji rozbijającej spójność naszego wewnętrznego „ja”, które odtąd próbować będzie, zrazu nieskładnie i opornie, budować narrację zmierzającą do restytucji zdezintegrowanej tożsamości. Prawie zawsze wydarzenia te wiążą się z (taką czy inną) stratą. Wówczas, w obliczu utraconego, znajdujemy się we wnętrzu niepokojącej aporii: nieobecność jest tak intensywna, że staje się, paradoksalnie, najwyższą formą obecności, która odbiera nam słowa i paraliżuje pracę języka, milknącego pod naporem przeraźliwej pustki. To chwila, w której nic powiedzieć jeszcze nie potrafimy; pieśń elegijna rozlegnie się za chwilę, trzeba nam najpierw odczekać, wziąć oddech, odzyskać głos. Dopiero potem rozpoczynamy żałobną opowieść, próbującą przywołać to, co utraciliśmy, jeszcze raz wysłowić odjętą nam cząstkę egzystencji. O tym jest Pożegnanie z biblioteką Alberta Manguela – historia, w której konieczność spakowania i złożenia na jakiś czas w magazynie olbrzymiej części księgozbioru staje się pretekstem do snucia melancholijnej opowieści o skazanych na niepowodzenie próbach opisania kondycji ludzkiej i bibliotece jako formie relacji ze światem.
Utrata biblioteki jako krańcowa niepewność
Tekstem, do którego bezpośrednio nawiązuje urodzony w Argentynie pisarz, jest esej Rozpakowuję swoją bibliotekę Waltera Benjamina. To ścisłe sprzężenie umknęło nieco w polskim tłumaczeniu tytułu książki: użyty przez Manguela w oryginale czasownik packing autor przekładu, Michał Tabaczyński, oddał bardziej swobodnie – lecz całkowicie trafnie, biorąc pod uwagę kontekst – jako „pożegnanie”. Zależność obu tekstów nie kończy się jednak na odwołaniu, którym wprost posłużył się Manguel. Aby ją dostrzec, trzeba przywołać jedno z pierwszych zdań wspomnianego eseju autora Ulicy jednokierunkowej – krążąc między dziesiątkami otwartych kartonów, Benjamin wyznaje, że chciałby w trakcie przeglądania zbioru i układania książek na półkach zaznać, jak pisze, „nastroju, wcale nie elegijnego, lecz raczej pełnego ciekawości […]”2.
Wyruszając z tego samego punktu (książki w pudłach), obaj pisarze podążają zatem w przeciwnych kierunkach – Walter Benjaminw stronę idylli, ładu i narodzin nowego porządku, Alberto Manguel w stronę elegii, rozpadu i „złożenia do grobu”. Utrata części biblioteki jest dla niego wydarzeniem zmuszającym do redefinicji i rekonstrukcji własnego „ja”, wystawiającym zatem na krańcową niepewność. To rodzaj przekształcenia, o którym Catherine Malabou pisała, że ma moc „rozpoczęcia końca, przemieszczenia sensu życia”3.
Alberto Manguel urodził się w Argentynie, ale – jako syn dyplomaty – sporo podróżował. Dzieciństwo spędził w Izraelu, młodość na powrót w Buenos Aires i tam w 1964 r. przypadek zetknął go z Jorge Luisem Borgesem. Autor Fikcji spotkał kilkunastoletniego Manguela w księgarni Pygmalion, w której ten ostatni dorywczo pracował. Wielki pisarz, wówczas dyrektor argentyńskiej Biblioteki Narodowej, poprosił przejętego księgarza, by został jednym z jego lektorów, ponieważ miał poważne – prowadzące ostatecznie, jak wiemy, do całkowitej ślepoty – kłopoty ze wzrokiem.
W niezwykłej biografii autora A Reader on Reading ten moment jawi się jako jeden z najważniejszych – spotkanie Borgesa i godziny spędzone na głośnym czytaniu wywarły olbrzymi wpływ na wybór formy życia, która od tamtej pory nierozerwalnie wiąże się dla Manguela z literaturą i pracą interpretacji, uznawaną za najlepszy (z wszystkich nam dostępnych) modus objaśniania rzeczywistości. Dzisiaj dawny sprzedawca książek jest pisarzem, eseistą, twórcą wielu znakomitych antologii i jednym z najbardziej znanych na świecie bibliofilów, który – po wielu eskapadach – osiadł wreszcie na początku XXI wieku w niewielkiej miejscowości we Francji. Tam, w budynku opuszczonej plebanii, ulokował swoją (złożoną z 35 tysięcy gromadzonych przez całe życie tomów) bibliotekę.
W 2015 r. wskutek okoliczności, których, jak czytamy w Pożegnaniu…, „wolałby nie przywoływać”, pisarz zmuszony jest opuścić przytulną dolinę Loary i wyprawić bibliotece „przedwczesny pogrzeb”. Wraz z partnerem przenosi się do Nowego Jorku i rozpoczyna okres żałoby – składająca się z dziesięciu napomknień pożegnalna elegia nie dotyczy jednak wyłącznie utraconego księgozbioru. Argentyński bibliofil swoją refleksją próbuje dotrzeć dużo głębiej, do miejsca, z którego wyłania się przekonanie o przenikającej nasz byt ciemności, pozbawiającej nadziei na dłuższe niż tylko chwilowe (może czasami, nocą, w bibliotece) poczucie bezpieczeństwa. Czytanie i kolekcjonowanie książek są, wedle autora Pożegnania z biblioteką,niczym innym, jak wprawianiem się w przegranej, nieustannym spoglądaniem w czarne lustro rzeczywistości, w którym majaczą nasze przerażone zamętem tego świata oblicza.
Każda biblioteka jest inna
Biblioteka Alberta Manguela jest tego nieuporządkowania najlepszą metaforą – jej geografią rządzi „pewna pokrętnie ucieszna logika”, skutecznie opierająca się typowym dla księgozbiorów publicznych metodom katalogowania, klasyfikowania i hierarchizowania tekstów. Dlatego ciągle pozostaje przestrzenią genezyjską, która niweczy każdy porządek i bez końca podważa wszelkie próby stabilizacji, jest miejscem, w którym dominują chaos i zmienność, a prym wiodą przypadkowe powinowactwa i zaskakujące związki.
Nie może być inaczej, skoro każdą bibliotekę cechuje skrajna idiomatyczność – jest ona doskonale unikatowym, niepowtarzalnym odwzorowaniem jej twórcy. Biblioteka, moja lub Twoja, rodzi się wtedy, gdy włączone do kolekcji egzemplarze stają się książkami, gdy biorę je do ręki i ustawiam na półce w miejscu, które wybieram całkowicie autorsko, lekce sobie ważąc oficjalne spisy i szkolne hierarchie. Manguel pisze: „Potrzebuję materialności tych bytów ze słów, namacalnej obecności książki, jej kształtu, rozmiaru, faktury. Rozumiem wygodę płynącą z istnienia niematerialnych książek i ich istotność dla dwudziestopierwszowiecznego społeczeństwa, ale dla mnie kontakt z nimi ma charakter platonicznego związku. Dlatego zapewne tak głęboko przeżywam utratę książek, z którymi moje dłonie były dobrze zaznajomione. Jestem jak niewierny Tomasz, który chce dotknąć, by uwierzyć”.
Książka naprawdę istnieje tylko w nieplatonicznej relacji z czytelnikiem, pozostawiona sama sobie przeradza się w „skażony apokryf, tysięczną kopię, nieudolny falsyfikat”4. Ta organiczna więź sprawia, że losy książki i czytelnika splatają się ze sobą – i tak jak nie ma ostatecznej wersji biblioteki, tak nie ma też ostatecznej biografii. Wieczna przygodność i bezustanna wariantywność – to niezbywalny los bibliotek i ich ludzi.
Utrata części biblioteki jest wydarzeniem zmuszającym do redefinicji i rekonstrukcji własnego „ja”, wystawiającym zatem na krańcową niepewność
Teraz, gdy świat wypadł z ram i nie sposób znaleźć w nim bezpiecznego miejsca, tęsknimy za długim trwaniem, równowagą rzeczy, przewidywalnym rytmem życia. Literatura jednak – nie każda, rzecz jasna, ale pisma Franza Kafki bezspornie – na pocieszycielkę nadaje się słabo, gdyż obdziela nas, jak pisze Manguel, „absolutną niepewnością”. W istocie proza autora Procesu obnaża fastrygowaną szaleństwem podszewkę naszego świata i sprawia, że – podobnie jak jej bohaterowie – czujemy się tak, jakby ktoś (kto? co?) postawił nas w „sytuacji eksperymentalnej”, która definitywnie przenicowuje nasze życie.
Na myśl o konieczności porzucenia książek niegdysiejszego lektora Borgesa ogarnia „przemożne poczucie uporczywej żałości”, wszak były dlań zawsze źródłem pociechy i spokojnej otuchy, powierzył im swoją tożsamość i oddał swój głos – mówiły w jego imieniu, gościnnie pozwalały się wykorzystywać, podsuwając za każdym razem inny, korespondujący z aktualnymi emocjami pisarza, język. Utrata tej możliwości nie może być sprawą błahą: „jeżeli prawdą jest, że każda biblioteka jest swoistą autobiografią, to jej pakowanie jawi się jak komponowanie własnego nekrologu” – pisze Manguel.To żaden sekret, że prawdziwym tematem jego elegijnych zapisków jest przygotowanie do śmierci, pakowanie książek jest przecież pakowaniem swojego życia – składamy je w krypcie niczym grabarz, któremu wskutek niejasnych okoliczności przypadła w udziale możliwość pochowania samego siebie.
Stoimy nad własnym grobem nie tylko w chwilach najtrudniejszych. Wszystko, co robimy, spowija cień nieuchronnego końca, co nie znaczy, że fakt ten ogranicza ową élan vital, pchającą nas ku kolejnym próbom ukazania rzeczywistości, adekwatnego opisu naszego doświadczenia. Nie ustajemy w tych wysiłkach, choć – przekonuje nas autor Pożegnania z biblioteką – słowa są tylko „cieniami cieni” migoczących na ścianie platońskiej jaskini. Poza językiem nie ma zbawienia: nie dysponujemy innym równie pojemnym narzędziem poznawania własnej tożsamości czy konstruowania dyskursu o świecie, w jakim żyjemy. Staramy się korzystać z tego instrumentarium najlepiej, jak potrafimy, ale im częściej po nie sięgamy, tym boleśniej pojmujemy własną w tej kwestii niemoc.
Katedry bezradnych słów
Źródłowym defektem (łacińskie defectus oznacza niedostatek, brak, ogołocenie) skażony jest każdy akt twórczy, również ten pisarski – najbardziej Alberta Manguela zajmujący. Wszystkie dzieła literackie przypominają jego zdaniem Golema ze znanej osiemnastowiecznej legendy. Wedle niej Golem został stworzony z gliny przez rabbiego Loewa z Pragi po to, by chronić Żydów przed pogromami. Kiedy rabbi na czole kukły wypisał słowo emet (prawda), Golem ożył i pomagał swojemu stwórcy. Szybko jednak uwolnił się spod władzy demiurga i niszczył wszystko, co spotkał na drodze. Rabbi odjął wtedy literę „e” ze słowa emet i Golem znów stał się kukłą (met oznacza śmierć).
Zaintrygowany legendą, austriacki pisarz Gustav Meyrink napisał powieść Golem, którą w 1915 r. przeczytał Jorge Luis Borges i od tamtej chwili wracał do tematu glinianej figury bardzo często. Teksty literackie są dla autora Pożegnania… takimi Golemami: „w najlepszym razie sugerują niejakie podobieństwo do kopii naszej niewyraźnej intuicji dotyczącej rzeczywistości, która również jest tylko niedoskonałą imitacją niewysłowionego archetypu”. Pisarze zaś, dopowiada Manguel, przeznaczeni są „do odgrywania roli marnych Golemów, naznaczonych u zarania niedoskonałością i do niedoskonałości jedynie przeznaczonych”. Dlatego wszystkie biblioteki, te wielkie katedry bezradnych słów, stanowią archiwum wspaniałej porażki.
Równocześnie jednak opowieści stworzone w „bezsilnym” (niepotrafiącym dotrzeć do sedna rzeczy) języku mają w sobie olbrzymią moc. Decyduje o tym przenikająca literaturę tajemnicza właściwość, która sprawia, że w dobrze skonstruowanych fikcjach odnajdujemy prawdę, jakiej nie potrafimy doszukać się w tekstach wzniesionych na fundamentach faktów. To ślad po wymykającej się wszelkim pojęciom naturze procesu kreacyjnego, który przerasta swojego twórcę, odbiera mu w pewnym sensie język (nasz język, jak wiadomo, do nas nie należy), ale i otwiera w pisaniu szczelinę, torując drogę dla przeciekających pomiędzy słowa skrawków doświadczenia.
Próbujemy je później – ułomki naszej egzystencji – odkrywać w procesie interpretacji tekstu. Nie tylko więc każda książka składa nam obietnicę epifanii, ale też każda kolejna lektura nęci nas możliwością objawienia. Owo binarne umocowanie – podsuwające czytelnikowi szansę na objawienie i zarazem przypominające pisarzowi o groźbie fiaska w grze, której stawką jest reprezentacja rzeczywistości – sprawia, że każdy akt literacki naznaczony jest, wedle Alberta Manguela, „piętnem ciągłej wahliwości”.
Pożegnanie z biblioteką to rzecz spod znaku antropologii pesymistycznej. Doprawdy byłby nią zachwycony inny wielki czytelnik, Emil Cioran, bez przerwy upominający się o porzucenie naiwnego entuzjazmu i oddalenie wszelkich złudzeń odnośnie do splecionego z naszym życiem cierpienia. W opowieści o utraconej bibliotece Manguelowi udało się odsłonić ciemne dekoracje, pośród których próbujemy się po omacku poruszać i – choćby czasem – odnaleźć trochę światła. Argentyński pisarz zrobił to w sposób odważny, patrząc utracie prosto w twarz, bez sentymentalizmu, z tragiczną wrażliwością, która nie odwraca wzroku od absolutnej niepewności i ciągłej wahliwości, ale też nie skazuje naszej egzystencji na ostateczną anihilację.
Pośród negatywnej retoryki – dywagacji o niepewności, bezsile, zmienności, porażce, niedoskonałości – można dostrzec jednak niemrawe światło pocieszenia. Sączy się ono, jakżeby inaczej, spomiędzy ustawionych obok siebie książek – albowiem strata (także strata biblioteki) funduje również nadzieję. Nie jest to nadzieja na dokładne odwzorowanie przepadłego księgozbioru – każde powtórzenie jest naznaczone różnicą i nie istnieją dwie dokładnie takie same biblioteki – ale na zbudowanie kolejnej jego wersji. Nowa kolekcja będzie wariantem całkowicie oryginalnym, kolejną strukturą pełną nieodgadnionych powinowactw i splątanych dygresji, pulsującą wewnętrznym życiem, ale i mamiącą czytelnika obietnicą cichej przystani – „żółwiej skorupy”, do której nie docierają odgłosy chwiejącego się w posadach świata. Biblioteka, jeśli jest figurą egzystencji, oznacza więc palący ruch pragnienia, niewysłowioną tęsknotę za porządkiem i stabilnością (lub nieskończone poszukiwanie schronienia), które jednocześnie same siebie podważają, wywlekają na nice i wybrakowują mit o „żółwiej skorupie”, immunizującej jakoby od obecnego na zewnętrz („w świecie”) cierpienia.
Być może najwyższą formą bibliomanii byłoby radykalne przekroczenie tej dwubiegunowej zasady – jak święty Dominik, który sprzedał swoje tomy, by wesprzeć ubogich, albo jak bezimienny zbieracz z eseju Miłośnik książek. Jego autor, francuski pisarz i krytyk literacki Charles Nodier (pewnej jesieni, w czasie studiów, pracował w bibliotece), tak opisuje idealnego kolekcjonera: „Znam takiego jednego – i mógłbym wam zdradzić nazwisko, gdybym chciał – który spędził pięćdziesiąt lat pracowitego życia, gromadząc swój księgozbiór, i wyprzedawał go po to, aby żyć. Oto prawdziwy bibliofil, a zapewniam was, że to jeden z ostatnich tego gatunku”5.
Oddawać książki, aby żyć; gromadzić, by się pozbywać; krążyć czujnie pomiędzy tekstem a światem – owszem, to całkiem niezłe szkice do portretu wnikliwego czytelnika i namiętnego zbieracza. Takiego jak Alberto Manguel – jeden z ostatnich tego gatunku.
1 A. Manguel, The Library at Night, New Haven 2006, s. 193.
2 W. Benjamin, Rozpakowuję swoją bibliotekę. Mowa o kolekcjonerstwie, w: tenże, Podróże wyobraźni, wybrał i przełożył B. Baran, Warszawa 2021, s. 137.
3 C. Malabou, Ontologia przypadłości. Esej o plastyczności destrukcyjnej, przełożył i wstępem opatrzył P. Skalski, Warszawa 2017, s. 26.
4 B. Schulz, Księga, w: tenże, Opowiadania. Wybór esejów i listów, opr. J. Jarzębski, Wrocław 1998, s. 117.
5 Ch. Nodier, Miłośnik książek, przeł. T. Stróżyński, w: G. Flaubert, Ch. Nodier, Ch. Asselineau, Bibliomania. Nodier. Flaubert. Asselineeau, Gdańsk 2022, s. 10.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” jesień 2022.