Przyzwyczaili się do myślenia o konieczności ostatecznego zwycięstwa, wypielęgnowali w sobie potrzebę pokonania rosyjskiej agresji i imperialnej buty, determinację do obrony niezależności i własnego wyboru. Jeszcze na początku 2022 r. mało kto na świecie to rozumiał.
Granica, którą przekraczamy 28 sierpnia br., wygląda zupełnie inaczej niż w marcu. Zniknęły namioty, w których uchodźców częstowano gorącą herbatą, karmiono i wyprawiano w głąb Polski. Teraz jest tak, jak rok temu. Bardzo długi sznur samochodów czeka w kolejce do granicznego szlabanu. Posuwa się wolno.
Wreszcie w Ukrainie. Znajoma droga. Jak gdyby nic się nie zmieniło, ale to tylko pierwsze wrażenie. Wkrótce pojawiają się znaki wojny. Najpierw ograniczenie prędkości, a potem rozstawione na drodze przeciwczołgowe, stalowe „jeże”, między którymi trzeba przejechać zygzakiem i powoi podjechać do umocnionego betonowymi blokami i workami z piachem posterunku. Żołnierz z przewieszonym przez pierś karabinem daje nam znak, że możemy podjechać, żeby pokazać dokumenty…
Wojny
Ukraina. Obwód wołyński z centrum w Łucku. Dzisiejszy Wołyń. Znam ten region jak własną dłoń. Ostatni raz byłam tam na krótko przed lutową inwazją rosyjskiej armii na Ukrainę. Wtedy też trwała wojna, ale tylko o Donbas.
Słuchamy informacji o kolejnych poległych, jak prognozy pogody – mówią Wołynianie. Mówią o tym ze smutkiem, ale też swoistym spokojem
Dziś można użyć słowa „tylko”, bo Ukraina mierzy się z pełnowymiarową rosyjską agresją. Nie ma więc już bezpiecznych regionów. Ale i wtedy odczuwali ją tu wszyscy: każde miasteczko miało swoją tablicę pamięci z portretami poległych żołnierzy. Inni wracali z wojny do domu żywi, ale często poranieni fizycznie i psychicznie. Szpital weteranów w Łucku nie nadążał z rozwiązywaniem ich problemów. Podobnie jak inne ukraińskie obwody, niezależnie od stopnia oddalenia od Donbasu, Wołyń ponosił straty w ludziach i jednocześnie przyzwyczajał się do bycia częścią kraju dotkniętego wojną. Łącznie – według szacunków organizacji międzynarodowych – w Ukrainie do 14 lipca 2021 r. zginęło ponad 13 tys. osób, w tym ponad 5,5 tys. wojskowych. Rannych i kontuzjowanych liczono w dziesiątkach tysięcy.
Na wojnę szli ludzie z całego kraju. Początkowo – to jest w 2014 r., w czasie ukraińskiej kontrofensywy po ataku prorosyjskich separatystów na wschodzie Ukrainy – przeważnie byli to ochotnicy. Potem już zawodowi żołnierze lub funkcjonariusze służb. W centrum Łucka każdego miesiąca przez wszystkie te lata odbywała się uroczystość upamiętniająca poległych Wołynian. Towarzyszyła jej msza żałobna i składanie kwiatów pod tablicą pamięci z ich zdjęciami. Przed tegoroczną rosyjską agresją ostatnia taka ceremonia miała miejsce 3 lutego 2022 roku. Poprzedzający ją styczeń był rekordowo spokojnym miesiącem: pochowano bowiem tylko czterech wołyńskich żołnierzy. „Tylko” czterech, bo po 24 lutego liczba ta zwiększyła się wielokrotnie.
– Dzisiaj przywieźli pięciu, teraz tak jest codziennie – usłyszałam, gdy dotarliśmy na Wołyń na przełomie sierpnia i września. Miejscowi mówią o tym ze smutkiem, ale też swoistym spokojem. Poprzednie osiem lat zmusiły ludzi do zaakceptowania nieuchronności strat. – Słuchamy informacji o kolejnych poległych, jak prognozy pogody – mówili po kilku latach donbaskich starć. Przywykli do wojny.
Ale przyzwyczaili się również do myślenia o konieczności ostatecznego zwycięstwa, wypielęgnowali w sobie potrzebę pokonania rosyjskiej agresji i imperialnej buty, determinację do obrony niezależności i własnego wyboru. Jeszcze na początku 2022 r. mało kto na świecie to rozumiał. Gdy stało się jasne, że Rosja zdecydowała się na inwazję, spodziewano się, że Ukraina przegra, podda się, upadnie, a na postsowieckim obszarze znów zapanuje lęk i uległość wobec imperialnego molocha. Obawy się nie potwierdziły, bo właśnie ta cicha, wypielęgnowana przez lata ukraińska determinacja stała się kluczem do losów cywilizacyjnej konfrontacji pierwszej połowy XXI w. i zachodzących w niespotykanym dotychczas tempie zdarzeń i zmian.
Granice
Zmienia się wszystko. A jednak są miejsca, których to prawie nie dotyka. Są nimi kolejki na polsko-ukraińskich przejściach granicznych. Najlepsze od lat stosunki między obu krajami nie wpłynęły na poprawę sytuacji. Mimo pewnych zmian organizacyjnych i ograniczeń w przepływie ludzi, czekanie na kontrolę mierzy się w godzinach, dobach a w przypadku kierowców tirów chyba nawet w tygodniach.
Najbardziej oblegane do niedawna przejście graniczne między Polską a Ukrainą w podlubelskim Dorohusku i wołyńskim Jahodynie jest teraz przeznaczone wyłącznie dla ruchu towarowego. Po obu stronach ciągną się tu gigantyczne sznury ciężarówek. Kolejka na wiele dni, nawet wtedy, gdy ładunek jest żywotnie i pilnie potrzebny wojsku, szpitalom albo uchodźcom. Wyczerpani kierowcy gotują się ze złości i bezsilności, przewoźnicy zaczynają głośno wyrażać sprzeciw. Nie da się wszystkiego wytłumaczyć wojną – problem istnieje od dziesięcioleci. Wiele razy taka sytuacja generowała skrajne napięcia i kończyła się akcjami protestów i blokadami dróg, które dziś są najmniej potrzebne zarówno Ukraińcom, jak i Polakom.
Na przejściach dla ruchu osobowego Zosin/Ustiłuh i Dołohobyczów/Uhryniw w godzinach dziennych jest niewiele lepiej. Czeka się tu na przejazd od kilku do kilkunastu godzin. Nowością świadczącą o toczącej się wojnie są skanery i rentgeny samochodowe, na które celnicy odsyłają wybrane auta w sposób dosyć chaotyczny, z właściwą im arogancją, niczego nikomu nie tłumacząc. Zwykła kontrola przebiega tak samo, jak kiedyś, podobnie jak i rozmowy z pasażerami w tonie butnym i podejrzliwym. O problemach na naszych przejściach napisano już setki artykułów, reportaży i skarg do urzędów. Sytuacji nie zmieniła nawet wojna.
A widać jej ślady na każdym kroku. Na trasach krajowych i głównych drogach lokalnych zasieki i barykady trafiają się co kilkanaście kilometrów, ale tylko przy niektórych ustawiono posterunki. Zagraniczne samochody są sprawdzane częściej od krajowych. Czasem procedura trwa długo, bo funkcjonariusz wysyła wszystkie dane do centrali i czeka na informację zwrotną, czy zgadzają się z aktualnym rejestrem. Ruszyć dalej można dopiero po otrzymaniu takiego potwierdzenia.
Ostrożność zrozumiała, bo obwód wołyński jest wprawdzie najbardziej oddalony od linii frontu, ale od północy ma blisko 400 km granicy z Białorusią. Do niedawna nie miał poważnych problemów z tym sąsiedztwem, zaś mieszkańcy pogranicza wręcz korzystali z niego gospodarczo. Teraz stanowi ono zagrożenie wprost. Obawy co do ewentualnego wtargnięcia z tej właśnie strony białoruskich lub rosyjskich sił do dziś nie minęły. Uderzenia na Luboml lub Kowel, a potem Włodzimierz i Lwów odcięłyby Ukrainę od głównego korytarza, którym płynie gospodarcza i militarna pomoc. Dlatego działania zapobiegawcze na głównych arteriach nie dziwą.
Barykady z worków można spotkać także na małych, nieprzejezdnych, lokalnych dróżkach w pobliżu małych wiosek. Okazuje się, że to efekt pospolitego ruszenia z pierwszych wojennych tygodni. Lokalne społeczności spontanicznie i żywiołowo zabrały się wtedy do barykadowania dróg. W wioskach pozostały do dziś, ale w miastach je rozebrano, bo blokowały ruch. Gdzieniegdzie musiała nawet interweniować policja, ponieważ budowniczowie barykad nie zgadzali się na ich likwidacje. Każdy chciał wnieść swój choćby symboliczny wkład w obronę kraju.
Syreny
Inną spontaniczną akcją z początku wojny było zdejmowanie i zasłanianie drogowskazów, nazw miejscowości i tablic drogowych. Bez znajomości terenu albo sprawnej nawigacji bardzo łatwo się więc pogubić. A i do blokowania systemów GPS wołyńska obrona terytorialna jest przygotowana. Na wjeździe do Włodzimierza [1] tradycyjny betonowy napis z nazwą miasta owinięto czarną folią. Podobnie jest zresztą w Lubomlu czy Kowlu. Drogowskazy albo zdjęto, albo zamazano. Na niektórych namalowano pozdrowienia dla okupantów z życzeniami, by zmierzali w ślad za słynnym rosyjskim okrętem. Pozbijano również nazwy miejscowości z przydrożnych przystanków. Tak oto Wołyń przyszykował się na przywitanie rosyjskich lub białoruskich wojsk.
Leżący nieopodal granicy stary wołyński Włodzimierz niewiele się zmienił. Jednak w wojskowym miasteczku, to jest dzielnicy, w której znajdują się koszary i place szkoleniowe 51. Brygady Zmechanizowanej jest całkiem ciemno. Ledwo tlą się pojedyncze światełka w kilku oknach. Wojskowych też nie widać. Zapewne brygadę, znaną wcześniej z przygotowywania żołnierzy do walk w Donbasie, od razu przeniesiono. Bo gdyby została w mieście, stałoby się ono jednym z pierwszych łatwych celów dla rosyjskich pocisków.
W marcu Wołyń ostrzeliwano kilkukrotnie. Rakiety trafiły dwa razy w lotnisko wojskowe pod Łuckiem i raz w pobliską bazę paliwową. Wtedy alarmy lotnicze brzmiały regularnie, mieszkańcy chowali się w schronach, którymi stawały się najczęściej piwnice i podziemne garaże (metra w skromnych wołyńskich metropoliach nie ma). Teraz przestali na nie reagować. Ale specjalne aplikacje sygnalizujące zagrożenie mają wszyscy, bo dźwięk syreny nie wszędzie dociera jednakowo głośno. W ciągu kilku dni słyszałam go dwukrotnie: raz we Włodzimierzu, i raz w Łucku. Pewnie nie zwróciłabym nań uwagi, gdyby nie sygnały z telefonów przechodniów.
W stolicy obwodu, starym wołyńskim Łucku, przy dźwięku syren toczy się zwyczajne życie. Ktoś pracuje, ktoś robi zakupy, inni spieszą właśnie do domu. –Sygnalizacja włącza się na dużym obszarze kraju, jeśli rejestruje zagrożenie. Nie wiadomo, czy i gdzie spadną pociski – tłumaczą mi znajomi. I rzeczywiście pociski spadły, ale w sąsiednim obwodzie, pod miastem Sarny. Trafiły w obiekty infrastruktury, raniły tam kilka osób. Ofiar śmiertelnych na szczęście nie było.
– Człowiek się przyzwyczaja. Biegać co kilka godzin do schronu, zwłaszcza w nocy, na dłuższą metę po prostu się nie da. Szczególnie osobom starszym czy niedomagającym – przekonują. – Na początku wojny dużo naszych kobiet z dziećmi właśnie z powodu częstych alarmów ewakuowano do Polski. Po kilku miesiącach wiele z nich wróciło. Żyjemy ze świadomością, że pociski mogą trafić gdziekolwiek. I z nadzieją, że nie będzie ofiar – mówią.
Obrońcy
Wołyńska Obrona Terytorialna została skierowana przede wszystkim do strzeżenia białoruskiej granicy. Spekulacji, czy w razie czego Ukraińcy dadzą radę na poleskich bagnach zatrzymać białoruskie czołgi, jest co niemiara. Gdy pytam łuczan, każdy opowiada o tym inaczej.
Pesymiści twierdzą, że będzie źle, bo: – Nasi siedzą tam bez sprzętu i środków. I jest to wiadomość z pewnych źródeł – dowodzą. Optymiści przekonują: – Nasi mają wszystkiego aż za dużo, a ziemianki zdążyli już pobudować sobie trzypiętowe. I mnóstwo sprzętu tam jest: bayraktary, javeliny, co tylko zechcesz. Wiedza ta również pochodzi z absolutnie „pewnych i sprawdzonych źródeł”.
Przedstawiciele władz i wielkiego biznesu mają nietęgie miny, gdy, raz po raz, w lokalnych mediach pojawiają się informacje o ich przekrętach na pomocy humanitarnej lub innych niejasnych operacjach finansowych
Jednak żołnierz Obrony Terytorialnej, który właśnie wpadł z okopów na chwilę do miasta, mówi ze stoickim spokojem jedynie: – Jesteśmy przygotowani.
I zmienia temat: – Teraz jest wojna i to ona narzuca priorytety. Ale gdy się skończy chłopcy wrócą z okopów i będą całkiem inaczej rozmawiać o urządzeniu wołyńskiego życia – dodaje. Chodzi mu zapewne o rozprawienie się ze złożonymi, trwałymi i hamującymi od lat wszelki rozwój układami między lokalnymi oligarchami a władzą, na które do tej pory nikt nie znalazł sposobu.
Możliwe, że tym razem „chłopcy” rzeczywiście zamierzają wziąć sprawy w swoje ręce. Przedstawiciele władz i wielkiego biznesu mają nietęgie miny, gdy raz po raz w lokalnych mediach pojawiają się informacje o ich przekrętach na pomocy humanitarnej lub innych niejasnych operacjach finansowych. I przekonują: – To nieprawda, to gra polityczna.
Ale w ich głosach nie słychać już niegdysiejszej pewności i poczucia wyższości. Może dlatego, że Kijów mimo wojny rozpoczął długo zapowiadaną deoligarchizację państwa. Ta batalia może dotrzeć i tu, jednak najpierw „chłopcy” muszą wygrać większą wojnę.
Nastroje
Na pytanie, czy będzie zwycięstwo, większość ludzi w Łucku odpowiada bez wahania. Będzie na pewno! Najbardziej pesymistyczna odpowiedź, jaką usłyszałam, brzmi, że owszem będzie, ale tylko częściowo. Że pewnie jakąś umowę z Rosją Kijów w końcu będzie musiał podpisać.
Większość jednak uważa, że Ukraina musi zwyciężyć bezapelacyjnie i bezkompromisowo. Niektórzy przekonują, że stanie się to nieprędko, ale na pewno do tego dojdzie. Psychiatra ze szpitala weteranów w Łucku mówi z uśmiechem: – Będzie na sto procent. I to szybko.
Szpitale weteranów pojawiły się w Ukrainie w czasie wojny o Donbas. Cały czas przyjmują i leczą żołnierzy przywiezionych z pierwszej linii frontu. Teraz są przepełnione. Personel pracuje bez przerwy, więc miałby prawo do zmęczenia. I zmęczenie widać, ale ani rezygnacji, ani tym bardziej frustracji, czy strachu, nie dostrzegam. Determinację, owszem.
Zresztą zmęczenie i determinacja to najbardziej widoczne ślady tej wojny – odbijają się twarzach wielu mieszkańców Wołynia. Jednak życie przez to nie zamarło. Działają sklepy, kawiarnie, domy handlowe, salony urody, placyki zabaw. Restauracje zamykają się trochę wcześniej, bo o 22.00 zaczyna się godzina policyjna. Stan wojenny jest w całym kraju. Za to za dnia, w niedzielę, w podłuckim ośrodku wypoczynkowym odbywa się koncert. Oczywiście dobroczynny. Bo koszty z biletów mają być przeznaczone na wsparcie dla Ukraińskich Sił Zbrojnych.
– Czy Ukraina zwycięży? – zdziwieni moim pytaniem organizatorzy również przekonują, że bezwzględnie tak. – Popatrzcie na chłopaków z „teroborony”, którzy ochraniają imprezę. Czy wyglądają na przyszłych pokonanych? – pytają. Rzeczywiście nie wyglądają. Widać tylko zmęczenie, determinację i swoisty spokój.
Znajoma łucka nauczycielka uśmiecha się: – Ostatnie wydarzenia pozwalają na pewien optymizm. Peremoha bude (Będzie zwycięstwo).
Chodzi o wybuchy i pożary w rosyjskich obiektach wojskowych na Krymie, które zaczęły się w połowie sierpnia. We wrześniu zaś rozpoczęła się brawurowa ukraińska kontrofensywa na południu i wschodzie kraju. Nie ma wątpliwości, że i te wydarzenia dodały Ukraińcom jeszcze większej wiary w ostateczne zwycięstwo.
Tekst jest owocem podróży autorki na Wołyń, którą odbyła między 25 sierpnia a 1 wrześnie 2022 r.
[1] Włodzimierz Wołyński został niedawno przemianowany na pierwotną nazwę: Włodzimierz. Rada miejska uznała, że decyzja z czasów panowania tu Rosji carskiej o dodaniu do nazwy starego ruskiego grodu członu „Wołyński”, podyktowana chęcią odróżnienia go od rosyjskiego Włodzimierza nad Klaźmą, była nieuzasadniona.
Przeczytaj też: Zełenski mówi to, o czym wielu z nas myśli od lat. Że polityka stała się plastikowa i zakłamana