Wiedział o ludzkim losie więcej, niż próbował pokazać na ekranie.
Bywał określany „outsiderem polskiego kina” oraz największym nad Wisłą „poetą ekranu”. To prawda: Witold Leszczyński pozostał odludkiem, filmy kręcił rzadko, świadomie żyjąc poza środowiskowym i geograficznym centrum. A jego dbałość o formalną stronę artystycznych dokonań – zachwyca do dzisiaj.
Potrafił myśleć obrazami. Kadry w jego filmach są jednocześnie dopieszczone i oszczędne. W dodatku muzyka – na przykład Corellego czy Vivaldiego – stanowi integralny, przemyślany składnik opowieści. Tylko czy można się temu dziwić? Zanim twórca filmowej „Konopielki” skończył reżyserię w Łodzi, był już absolwentem wydziału operatorskiego (a wcześniej elektroniki na warszawskiej Politechnice). Na studiach uchodził podobno za luzaka. W istocie od zawsze był jednak perfekcjonistą, mającym pomysł na siebie i swoje kino.
Jest w tym kinie metafizyczna melancholia, coraz wyraźniej przebijająca się tęsknota – za symbiozą między stworzeniami. I za bliskością z Bogiem
Ilekroć wracam do jego najważniejszych dzieł, odnoszę wrażenie, że ich tajemnica tkwi jeszcze w czymś innym: piękny wizualnie obraz został tu zespolony z niebanalną treścią. Mało tego: Leszczyński wiedział o ludzkim losie więcej, niż próbował pokazać na ekranie. I była to niejako mądrość przekraczająca go, towarzysząca mu pomimo osobistych problemów.
O czym śnią Eskimosi
Z moich rozmów z Wojciechem Marczewskim, które niedawno ukazały się w formie tomu „Świat przyspiesza, ja zwalniam”, zapamiętałem między innymi taki wniosek: każdy twórca musi znaleźć swój temat, który go „pali”, i bohaterów, których rozumie. Inaczej niewiele z tego wyjdzie.
„Przestrzegam studentów, że nie wolno im robić filmów o Eskimosach, jeżeli nie przebywali wśród nich i nie wiedzą, co tym ludziom się śni: śnieg po horyzont czy palmy na plaży? Dopóki tego nie rozumieją, napiszą tylko zewnętrzną powłokę opowieści” – mówił mi twórca „Dreszczy”, który na własnej skórze doświadczył – o czym mowa w książce – że nie da się kręcić wszystkiego, bo powstają wtedy filmy „bez błędów, ale i bez duszy”.
Przekonał się o tym także Leszczyński. Z jego ośmiu pełnometrażowych fabuł cztery są raczej nieudane, choć mają intrygujące momenty. „Rewizja osobista” okazała się opowieścią zbyt mało konkretną, a zagraniczny „Kolos” – za bardzo odległą od reżysera.
„Rekolekcje” oraz „Stary człowiek i pies” (ten ostatni, nakręcony praktycznie w całości przez Andrzeja Kostenkę) to trochę odrębny przypadek. Oba wyraźnie autobiograficzne – powinny się podobać. Dlaczego jest inaczej? Może dlatego, że to historie ledwie naszkicowane, w dodatku ich twórca zbytnio skupił się na sobie, na własnych dylematach i problemach, które – podane bez minimum dystansu – nie wciągają postronnego widza.
Skłóceni z życiem
Kiedy jednak reżyser trafiał w swój temat i potrafił nadać mu uniwersalny wymiar, nie miał sobie równych. Zaczęło się od zdziwienia. Zdziwienia z gruntu filozoficznego, na wzór formułowanego przez Leibniza czy Heideggera pytania: „Dlaczego istnieje raczej coś niż nic?”. Matis (fantastyczny Franciszek Pieczka), bohater debiutanckiego „Żywotu Mateusza”, pyta naiwnie i dobrodusznie: „Dlaczego jest tak, jak jest?”. Oto najważniejsze pytanie twórczości Leszczyńskiego. Ale Matis, ten uchodzący za wiejskiego głupka wrażliwiec, nie pozna odpowiedzi.
Nie poznają jej również kolejni protagoniści – ludzie niewyleczeni z naiwności, walczący o wewnętrzną wolność, w jakiś sposób niedopasowani do rzeczywistości, skłóceni z nią. Chodzący wśród cieni, mylący się na rozstajach. Pędzący ku życiu, ale i ku śmierci, z porażką wypisaną na twarzy. Ludzie, którym – jak bohaterowi „Siekierezady” według powieści Stachury – instynkt radzi: „płacz, płacz już teraz”, nad sobą, nad swoimi wyborami. Liczyłeś, człowieku, że prawdziwe życie dopiero się zacznie? A ono trwa i zaraz dobiegnie kresu. Na koniec pozostanie ci krzyknąć – to we wspomnianych już „Rekolekcjach” – „Tak strasznie chciałem!”.
Gdzie tu ratunek? W majestacie przyrody i harmonii z naturą? „Konopielka” według powieści Edwarda Redlińskiego to przecież zjawiskowa mitologizacja podlaskiej wsi, która musi poddać się narzuconej modernizacji, a nie chce tego zrobić. Celowo piszę w takiej formie, bowiem w tym arcydziele „wieś” to nie tylko mieszkańcy, posługujący się prostą autocharakterystyką: „Ja tutejszy!”. To również drzewa – „braty”. Gdyby ich nie ścinano – wierzą miejscowi – ludzie by nie umierali. W końcu „las słyszy, pole widzi”.
Tyle że natura nie jest bezpieczna. U Leszczyńskiego żyją z nią w zgodzie tylko pojedyncze osoby, reszta bywa wobec niej okrutna. W „Żywocie Mateusza” istotny dla opowieści ptak zostaje zestrzelony, a krowa zarżnięta (ciekawe, że reżyserowi tak dobrze udało się przeniesienie akcji – film powstał na podstawie powieści „Ptaki” norweskiego pisarza Tarjei Vessasa; Skandynawia została zastąpiona mazurskimi szuwarami). Wszechświat mówi do ludzi, ale oni stają się coraz bardziej głusi na jego szept, jak w twórczości Iwaszkiewicza.
Boże bliski
Jest w tym kinie metafizyka, a może lepiej powiedzieć: metafizyczna melancholia, coraz wyraźniej przebijająca się tęsknota, na wzór późnej poezji Kasprowicza – za symbiozą między stworzeniami. I za bliskością z Bogiem.
„Konopielkę” otwiera jedna z najpiękniejszych scen w historii polskiego kina. Gospodarz Kaziuk (Krzysztof Majchrzak) siedzi pod wielkim drzewem. Ptaki ćwierkają. Mężczyzna uśmiecha się, jest zrelaksowany, ubrany w śnieżnobiałą koszulę. Podgryza pajdę chleba, popija zsiadłym mlekiem. Nagle pada na kolana i zaczyna odmawiać modlitwę „Zdrowaś, Mario”. Mijająca go Matka Boża (Anna Milewska) mówi łagodnie: „Nie trzeba, Kaziu, nie trzeba! Jedz sobie, jedz, spokojnie”. Po chwili zjawia się… Pan Bóg, mający oblicze Franciszka Pieczki. „No i co, Kaziuk, śmietana dobra? A salceson?” – rzuca. Na pytanie o to, czego by jeszcze chciał, zawstydzony chłop odpowiada: „Już wy, Boże, dobrze wiecie…”. Stwórca grozi lekko palcem: „Oj, Kaziuk, Kaziuk”. Ale spełnia jego pragnienie: obok zjawia się kobieta…
Oczywiście cała ta sekwencja podszyta została ironią, okazuje się snem. Kto by nie chciał spotkać takiego Boga? Wcześniej ani później bohaterowie Leszczyńskiego nie będą bliżej Absolutu. Tym z „Rekolekcji” zostanie bezradny krzyk w kierunku nieba: „Nie zgadzamy się na śmierć, którą nam przeznaczasz!”. Z kolei w „Siekierezadzie” usłyszymy gorzkie stwierdzenie: „Chciałem gadać z Bogiem, ale nie mogłem się dogadać…”.
Pojednanie z Nim nastąpi dopiero w moim ukochanym „Requiem”. To w istocie ostatni film reżysera, jego łabędzi śpiew (doznał udaru na samym początku zdjęć do „Starego człowieka…”, wkrótce potem zmarł). Raz jeszcze twórca połączył tu siły z Edwardem Redlińskim, autorem literackiego pierwowzoru „Konopielki”, i z Franciszkiem Pieczką. Ten drugi wciela się w Bartłomieja, autorytet moralny wsi, człowieka, który nad grobami zmarłych wygłasza „rekomendacje”, sam powoli żegnając się ze światem.
Wydaje się, że właśnie w Bartłomieju metafizyczne dociekania Leszczyńskiego znalazły ukojenie. O czym przypomina ludziom pogrzebowy mówca? Że „kto wierzy w nic, ten pójdzie w nic. A kto wierzy w niebo, trafi do nieba. Tu, na ziemi, cel każdy sam sobie musi wymyślić”. Że Bóg to „Ktoś nie wiadomo kto. Nie widzimy Go, bo jest wszędzie”.
Okazuje się, że nędzne ludzkie życie – toczone „od cierpienia do cierpienia, od pomyłki do pomyłki” – nie musi być ostateczną klęską. Ważne, by „to, co przecierpimy, zamienić na pocieszenie dla bliźnich”. Rodzimy się zresztą tylko po to, by „zaśpiewać swoją pieśń. Im piękniej zaśpiewamy, tym wyżej wzbije się nasza dusza”. Ni mniej, ni więcej.
Brzmi to jak banał? Czasami sens jest banalny, ale pozwala pójść dalej. Tak w kinie Witolda Leszczyńskiego, jak i w zwyczajnym życiu: jednocześnie i szarym, i wielkim.
Przeczytaj też: Peter Weir, sługa niewidzialnej rzeczy