Konieczność przestrzegania wyższych norm moralnych nie powinna wynikać z prawa, tylko z sumienia. Prawo nie będzie nigdy dobrym narzędziem do wymuszania heroicznych postaw – mówi Jan Wyrowiński. Polityk i działacz Klubu Inteligencji Katolickiej w Toruniu kończy 75 lat.
Paweł Boike: Zaangażował się Pan w działalność opozycyjną jeszcze przed sierpniem 1980 (protesty w marcu 1968 na Politechnice Gdańskiej, odczyty w Klubie Inteligencji Katolickiej w Toruniu), potem ,,Solidarność”, a w stanie wojennym internowanie. W 1989 r. został Pan posłem w kontraktowych wyborach i przez wiele lat zasiadał w parlamencie. Obecnie stoi Pan na czele jednej z największych organizacji pozarządowych w Polsce – liczącego ponad 6,5 tysiąca członków Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego. Skąd u Pana taka pasja do zaangażowania na rzecz społeczeństwa?
Jan Wyrowiński: Wiąże się to chyba z moim pochodzeniem oraz tym, jak zostałem wychowany w domu. Działanie na rzecz drugich, staranność, dotrzymywanie danego słowa – to cechy, które są moim zdaniem wpisane w genotyp pomorski i kaszubski. Jak to się mówi robòta gôdô za Kaszëbë. Charakterystyczną cechą Pomorzan jest to, że mniej gadają, a więcej robią. Im bliżej Warszawy tym jest odwrotnie.
Drugi czynnik to niewątpliwie moje chrześcijaństwo, które odczytuję jako wezwanie, by otwierać się na innych. Życie ma sens tylko wtedy, gdy człowiek nie zamyka się w sobie, lecz stara się coś robić dla innych. Zawsze miałem w tyle głowy, że na Sądzie Ostatecznym pytani będą z tego, co się zrobiliśmy dla drugiego człowieka: ,,byłem głodny, a daliście mi jeść” itd.
Najbardziej dramatyczne były kwestie związane z wypracowywaniem kompromisu aborcyjnego. Wszyscy z mojego środowiska to przeżywali, najgłębiej chyba Tadeusz Mazowiecki
Do kaszubskości wrócimy później. Najpierw chciałbym spytać o chrześcijaństwo…
– Nie miałem nigdy natury medytacyjnej, na studiach jakoś nie ciągnęło mnie do duszpasterstwa akademickiego. Od II połowy lat 60. (zeszłego wieku) czytałem natomiast ,,Znak”, ,,Wieź”, ,,Tygodnik Powszechny”. Pamiętam moją szafkę biblioteczną skromną na miarę akademika – to był dom studencki nr 16 przy ulicy Wyspiańskiego na gdańskim Wrzeszczu – gdzie oprócz literatury fachowej (studiowałem automatykę) miałem numery tych czasopism. Tak zwane środowisko ruchu ,,Znak” starało się w tych trudnych czasach być, na ile było to możliwe, obecne w życiu publicznym i w ten sposób dawać świadectwo.
Jako ludzie wierzący uznajemy system wartości oparty na Dekalogu i Ewangelii. Wyznawane wartości uzasadniamy powołując się na argumenty filozoficzne (doktrynę prawa naturalnego) i stąd wyciągamy wniosek, że są one obiektywne i uniwersalne. Jednak nie wszyscy członkowie społeczeństwa zgadzają się z nami, a Kościół od Soboru Watykańskiego II afirmuje wolność sumienia oraz autonomię sfery doczesnej. W związku z tym pojawia się pytanie: w jaki sposób Dekalog i Ewangelia mają korespondować z działalnością polityczną, ze stanowieniem prawa świeckiego. Jak Pan przeżywał tego rodzaju dylematy?
– Za komuny rzeczywistość postrzegana była zero-jedynkowo. Namawiano mnie, bym wstąpił do PZPR, byłem dobrym studentem, a takich tam szczególnie chcieli. Oparłem się tym pokusom, bo jako chrześcijanin nie mogłem zostać członkiem komunistycznej partii. Wielu katolików jednak nie miało takich dylematów. Niekiedy ich pobudki były zresztą zrozumiałe. W PRL możliwość awansu zawodowego była uzależniona od przynależności do PZPR. Lepiej przecież, by szefem np. wydziału w fabryce był facet, który zna się na rzeczy, nawet za cenę legitymacji partyjnej, niż ktoś kto nic nie wie i tylko wprowadza bałagan, bo i tak często bywało.
W 1989 r. otworzyła się przestrzeń wolności, a wraz z nią możliwość wyboru, przekonywania do swoich racji, sposobu organizowania życia publicznego, tworzenia prawa i itd. To była wartość, ale przecież pojawiły się też różnego rodzaju dylematy. Najbardziej dramatyczne były kwestie związane z wypracowywaniem kompromisu aborcyjnego. Wszyscy z mojego środowiska to przeżywali, najgłębiej chyba Tadeusz Mazowiecki. Osobiście uważałem, że konieczność przestrzegania wyższych norm moralnych nie powinna wynikać z prawa, tylko z sumienia. Prawo nie będzie nigdy dobrym narzędziem do wymuszania heroicznych postaw. Za Jacquesem Maritainem mogę powiedzieć, że nie środki bogate, czyli prawo, ale środki ubogie, czyli formacja sumień, stanowią to instrumentarium, którym chrześcijanin powinien się kierować w życiu publicznym.
Zasiadał Pan w Sejmie w pierwszych latach po upadku komunizmu. Z transformacją ustroju politycznego i gospodarczego wiązały się liczne problemy. Rząd musiał szybko podejmować bardzo trudne decyzje. Często obecnie słyszy się, że sprzedano obcokrajowcom wielkie fabryki poniżej ich wartości, z dnia na dzień tysiące ludzi straciło pracę, a wzbogaciła się garstka osób związanych z poprzednim systemem.
– Mówiąc o tamtym czasie i dokonujących się wówczas przemianach należy pamiętać o dwóch rzeczach. Po pierwsze – o tragicznej sytuacji, w jakiej znajdowała się nasza gospodarka po latach rządów PZPR. Po drugie o tym, jak analogiczne procesy przebiegały w innych krajach postkomunistycznych.
Nie było tak, że sprzedaliśmy za bezcen – jak twierdzą niektórzy – świetne zakłady. Sam pracując za PRL w ,,Elanie” byłem świadkiem wprowadzania technologii, które za Zachodzie już wychodziły z użycia. I tak było w wielu miejscach. Nasz przemysł był zacofany, to była druga, trzecia liga. Nieco wyższy poziom był w Niemczech Wschodnich. I co się tam stało? Za pomocą specjalnie powołanego Urzędu Powierniczego, w którym zatrudniono setki najlepszych specjalistów, nie pytając nikogo o zgodę sprywatyzowano przemysł i rolnictwo. Liczono na jakiś zysk, a była spora strata. Na szczęście dla Niemców mieli drugie państwo ze zdrową gospodarką i stamtąd mogli wziąć bez mała 2 biliony marek, które wpakowano w dawne NRD.
Z drugiej strony potrafiliśmy wzbudzić podziw tychże Niemców tym, że najszybciej ze wszystkich krajów postkomunistycznych uporaliśmy się z recesją, a mieliśmy najwyższą chyba inflację oraz ogromne zadłużenie. Nie twierdzę oczywiście, że wszystko odbyło się idealnie. Niestety, w takich sytuacjach często z ludzi wychodzi to co najgorsze, np. chciwość. To prawda, że niektóre osoby z tego starego systemu wzbogaciły się w nieuczciwy sposób. Warto też jednak pamiętać, że przynajmniej część tych przedsiębiorców zachowało sporo miejsc pracy. Niemniej jednak uważam, że wiele sądów formułowanych zwłaszcza przez ludzi młodych (np. Jan Śpiewak powiedział niedawno, że powinno się wszystkich nas zamknąć) jest niesprawiedliwych. Zrobiliśmy ogrom dobrej roboty.
Krytycy przemian często wspominają o PGR-ach, które w Polsce zlikwidowano. Socjologowie wskazują na tragiczne skutki społeczne tego posunięcia – bezrobocie, alkoholizm, samobójstwa. Prostym ludziom nagle zawalił się świat. Tymczasem w Czechach i na Słowacji PGR-y przekształcono w spółdzielnie, które z powodzeniem funkcjonują do dziś.
– Ale w Czechosłowacji prawie cały areał znalazł się w rękach państwa, u nas zaledwie 10%. Proszę zauważyć, że bunt ludności wiejskiej przeciwko poprzedniemu systemowi brał się z tego, że na wsiach bardzo dobrze było widać absurdalność gospodarki nakazowo-rozdzielczej. Państwo ładowało w PGR-y ogromne pieniądze, a efektywność produkcji była mierna. Tymczasem rolnicy indywidualni bez żadnych dotacji i przywilejów radzili sobie zdecydowanie lepiej.
Nie bez kozery Kościół naucza, że własność prywatna jest lepsza od państwowej. Ewangeliczna przypowieść o talentach stanowi apoteozę przedsiębiorczości. Państwo nie powinno utrudniać przedsiębiorcom życia, np. poprzez nadmierne podatki i biurokrację. Z drugiej strony w całej Biblii znajdujemy wskazania, by troszczyć się o ,,sieroty i wdowy”. Na tych, którzy mają więcej ciąży moralny obowiązek stwarzania szans tym, którzy mają mniej (tzw. społeczna funkcja własności). Wydaje się, że również państwo powinno ingerować w sferę gospodarczą na tyle, by zapobiegać nędzy i wykluczeniu tych, którzy w kapitalistycznym ,,wyścigu szczurów” jakoś sobie nie radzą. Na ten socjalny komponent zwraca szczególną uwagę Ojciec Święty Franciszek.
– To napięcie między liberalizmem a wrażliwością socjalną towarzyszyło nam w latach przemian i towarzyszy nam także dzisiaj. Państwo nie może przeszkadzać ludziom, którzy mają smykałkę do interesów, stwarzają miejsca pracy i generują rozwój. Powinno również pomagać, ale tylko tym, którzy tego naprawdę potrzebują, a nie tak, by multiplikować patologie.
Być może mogliśmy włożyć więcej solidarności w transformację ustrojową. Nie można jednak zapominać, że równolegle do reform wprowadzono wiele rozwiązań osłonowych, by minimalizować negatywne skutki społeczne. Ponadto obok prywatyzacji kapitałowej funkcjonowała w Polsce także prywatyzacja pracownicza na większą skalę niż w jakimkolwiek kraju postkomunistycznym. Pracownicy zakładów stawali się ich współwłaścicielami. Niestety, w większości przypadków ludzie zaraz po otrzymaniu akcji sprzedawali je.
Było wiele osób, które potrafiły się w nowych realiach odnaleźć – np. dyrektor Toruńskich Zakładów Materiałów Opatrunkowych Jarosław Józefowicz zrobił wszystko, by sprywatyzować zakład. Proszę zwrócić uwagę, że nie była to jakaś pokątna prywatyzacja, ale właśnie pracownicza – zapewniono pracownikom możliwość wpływu na decyzje i zysk z dywidend. Choć nagle na polskim rynku pojawiły się materiały higieniczne zachodnich potentatów z tej branży, to dzięki umiejętnemu zarządzaniu toruńska spółka przetrwała. Dziś sama jest potentatem, ma swoje fabryki oraz centra dyspozycyjne w Niemczech, Rosji, Indiach i innych jeszcze krajach.
Jestem najpierw Kaszubą, a potem Polakiem. Trzon kaszubski w niczym nie osłabia mojej polskości, on ją wzbogaca
Podobno ich produkty są obecne w jedna trzecia państw świata.
– A zgodnie z logiką ,,Materiały…” powinny upaść, tak jak wiele zakładów, w których nie było takiego Józefowicza.
Polityka często określana jest jako ,,brudna” sfera życia. Czy da się zrealizować dobre cele, a jednocześnie przejść przez meandry różnych nacisków i interesów i pozostać w zgodzie ze swoim chrześcijańskim sumieniem?
– Wielokrotnie się przekonałem, ile trzeba włożyć wysiłku, by móc wieczorem bez wstydu spojrzeć na swoją twarz w lustrze. Myślę, że udało mi się jednak suchą nogą przejść przez tę rzeczywistość polityczną, w której brałem udział. Może dlatego, że nie miałem wygórowanych ambicji politycznych. Jeśli pojawiały się jakieś funkcje to przychodziły one do mnie same.
W jednym z wywiadów dla ,,Rzeczpospolitej” powiedział Pan, że musiał się potem po wygranych wyborach w 2007 r. wstydzić za pewne złożone obietnice, które nie zostały zrealizowane…
– Uważałem, że spółki skarbu państwa nie mogą być pastwiskiem czy terenem łownym dla polityków, a przynajmniej dla tych niekompetentnych. Miałem radykalne stanowisko w tych sprawach. Gdy na konwencie partii mówiłem o radykalnych pomysłach w tej sprawie, zobaczyłem, jak koledzy uśmiechają się z politowaniem. Moje podejście okazało się zbyt idealistyczne. Chyba dlatego po wyborach nie zaproponowano mi ministerstwa skarbu państwa, mimo że taki był wcześniej plan. Objął je mój kolega, w sumie porządny facet, ale widać było, że musiał iść na różne kompromisy.
Na poziomie lokalnym starałem się tępić wszystkie nieprawidłowości. W Toruniu mamy siedzibę Krajowej Spółki Cukrowej, co jest po części też moją zasługą. W związku z tą spółką zaistniało wiele sytuacji, w związku z którymi musiałem dać wyraz swojemu oburzeniu, co nie podobało się kolegom w Warszawie. Nie miałem nic do stracenia.
Czy w związku z takimi sytuacjami czuł się Pan zawiedziony polityką?
– Tak, dlatego, kiedy nie widziałem już możliwości efektywnego wpływania na rzeczywistość, zrezygnowałem z polityki. Widziałem jak młodzi politycy i w Platformie i w PiS praktycznie niczym się nie różnią. To jest bardzo agresywna grupa, która nie poznała smaku pracy. Polityka jest ich środowiskiem od matury, zaczynają od noszenia teczek i wspinają się po szczeblach kariery.
Być może tak musi być. Nie wiem. Ale ja wchodziłem do polityki z pewnymi osiągnięciami w życiu zawodowym, byłem inżynierem w ośrodku badawczo-rozwojowym przy zakładach włókienniczych ,,Elana”, miałem doświadczenie kierowania różnymi projektami. Większość osób, które dostały się w 1989 r. do sejmu kontraktowego z ramienia Komitetu Obywatelskiego ,,Solidarność”, to byli właśnie ludzie z jakimś dorobkiem. Większość z nich zresztą bardzo szybko rozstała się z polityką.
Profesor Michał Białkowski w książce o toruńskim KIK-u pt. ,,Oaza na Mostowej” podaje, że co siódmy parlamentarzysta wybrany w 1989 r. wywodził się z któregoś z Klubów Inteligencji Katolickiej.
– Tak, nasze środowiska odegrały istotną rolę w przemianach zarówno na poziomie centralnym, jak i lokalnym. Jeśli chodzi o nasz toruński KIK, to Andrzej Tyc został pierwszym wojewodą toruńskim nie pochodzącym z nadania partii komunistycznej – mianował go premier Mazowiecki. Jan Adamiak przewodniczył, odrodzonej po reformie samorządowej w 1990 r., Radzie Miejskiej Torunia, a także Sejmikowi Samorządowemu Województwa Toruńskiego. Przez dwie kadencje (1994–2002) funkcję przewodniczącego Rady Miasta Torunia pełnił inny działacz toruńskiego KIK-u – Bogdan Major. Wspomniany Andrzej Tyc zasiadał w Senacie II kadencji, a wieloletni prezes KIK-u Jerzy Matyjek – w Sejmie I kadencji.
Obecność ludzi ze środowiska ,,Znak” w parlamencie wiązała się z różnymi pomysłami wykorzystania społecznego nauczania Kościoła.
Do naszej Konstytucji Pana generacja zaadoptowała niektóre pojęcia z papieskich encyklik: ,,dobro wspólne” czy ,,zasadę pomocniczości”. Ta druga oznacza, że państwo nie może wyręczać obywateli, rodzin, stowarzyszeń, samorządów terytorialnych, lecz pojawiać się tylko tam, gdzie problemów nie można rozwiązać inaczej jak na szczeblu centralnym. Niestety, jak pokazuje praktyka, różnie to bywa z przestrzeganiem przez władzę tych wzniosłych ideałów.
– Między innymi dlatego po wyborach w czerwcu 1989 r. zaangażowałem się bez reszty w proces przywracania samorządności terytorialnej, traktując wspólnotę samorządową z jej autonomią za jeden z najważniejszych przejawów urzeczywistnienia wspomnianej przez Pana „zasady pomocniczości”. Pamiętam, doskonale, że jako poseł i przewodniczący Komitetu Obywatelskiego w Toruniu odpowiedzialny za organizację pierwszych po wojnie demokratycznych wyborów do władz lokalnych miałem zaszczyt mówić o tym w duszpasterstwie akademickim ojców Jezuitów.
Dziś społeczne encykliki papieży przekuwa na propozycję rozwiązań współczesnych problemów m.in. think-tank Klub Jagielloński.
– Tak, bardzo cenię sto środowisko. Między innymi za to, że po 2015 r. ,nie stali się klakierami obecnej władzy, co byłoby dla nich wygodne i opłacalne. Tymczasem trzymają krytyczny kurs.
Jak to jest, że mając w Polsce bogate chrześcijańskie dziedzictwo tak łatwo gubimy w życiu publicznym fundamentalne wartości, takie jak dialog i szacunek do drugiego człowieka? Dlaczego wielu polityków instrumentalnie traktuje swoją wiarę?
– Po 1989 r. w życiu każdego Polaka zmieniło się prawie wszystko. Wielu ludzi czuło się zagubionych i wystraszonych. Odnoszę wrażenie, że w tym czasie Kościół towarzyszył im zbyt słabo, zajmując się samym sobą. Jedyną strukturą kościelną, która wyszła im naprzeciw, w bardzo zresztą specyficzny sposób, było Radio Maryja. Tam każdy mógł wypowiedzieć swoje lęki, bez obawy, że zostanie nazwany ,,oszołomem”. Stąd też wzięła się taka popularność tej rozgłośni. Warto dodać, że w początkowym okresie ludzie związani z Klubem Inteligencji Katolickiej w Toruniu bardzo pomagali o. Tadeuszowi Rydzykowi w tworzeniu radia. Z upływem czasu wielu z nich wycofało się.
Zresztą wiara większości Polaków jest bardzo powierzchowna, sprowadza się do przywiązania do tradycji, bardziej do formy niż treści. W państwach, które uznajemy za zsekularyzowane jak np. Francja, gdzie praktykujący stanowią zdecydowaną mniejszość, chrześcijaństwo jest paradoksalnie bardziej autentyczne. Znamienne są w tym kontekście słowa Benedykta XVI o tym, że chrześcijaństwo przyszłości będą tworzyć niewielkie wspólnoty ludzi cechujących się dojrzałą, świadomą wiarą.
Wszystko to, co do tej pory Pan powiedział, wskazuje, jak istotny wpływ na Pana życiowe wybory miała wiara, jak chrześcijaństwo właśnie motywowało Pana do działalności społecznej i politycznej. Chciałbym, byśmy teraz skupili się na drugim elemencie ważnym dla Pana tożsamości – na domu rodzinnym, na pomorskości i kaszubskości. Jakie znaczenie w Pańskiej formacji odegrała tragiczna historia wuja kpt. Alojzego Bruskiego ,,Graba” – dowódcy największego zgrupowania partyzanckiego AK w Borach Tucholskich? Dodajmy, że Pański wujek jako żołnierz Delegatury Sił Zbrojnych nie zaprzestał działalności konspiracyjnej po wkroczeniu armii sowieckiej na Pomorze. Skutkiem tego był wyrok śmierci wydany z inicjatywy Bolesława Bieruta (sic!) przez Wojskowy Sąd Okręgowy w Poznaniu i wykonany 17 września 1946 r. w więzieniu we Wronkach.
– W młodym człowieku urodzonym niespełna rok po jego egzekucji, dorastającym w Polsce jakże różnej od tej, w jakiej przyszło dorastać wujowi Alosiowi, narastało przekonanie o wołającej o pomstę do nieba niesprawiedliwości. Pogłębiało je to, że w ówczesnych podręcznikach historii takich jak on nazywano „bandytami”. Jego tragiczny los, budząca sprzeciw niesprawiedliwość, jakiej doświadczył, budowała we mnie niezgodę na system, którego padł ofiarą. Tego, że był ofiarę niesprawiedliwości tkwiącej immamentnie w zainstalowanym w kraju nad Wisła po wojnie ustroju, stawałem się z dnia na dzień coraz pewniejszy.
W dorosłe życie wkroczyłem z wujem Alosiem i jego tragicznym losem towarzyszącym wszystkim moim krokom i działaniom kontestującym PRL. Byłem przekonany, że jedynym sposobem na to, aby jego śmierć nie poszła na marne, jest działanie na rzecz zmiany systemu, który do niej doprowadził. Czułem wręcz jego obecność, gdy przyszło mi spędzać chwile odosobnienia w areszcie milicyjnym na Wałach w Toruniu albo gdy 14 grudnia 1981 r. wprowadzano mnie do pawilonu VII w Zakładzie Karnym w Potulicach zamienionego w Ośrodek Odosobnienia dla Internowanych. Myśl o wuju dodawała mi sił i motywowała w trudnym czasie zmagań z komuną do 1989 roku.
Gdy po wyborach 4 czerwca, już jako poseł wybrany z listy Komitetu Obywatelskiego „Solidarność”, wypełniałem ankietę, na której podstawie wydano potem słynny zbiór biogramów parlamentarzystów z „drużyny Wałęsy”: „Nasi w Sejmie i Senacie”, na pytanie kto z najbliższej rodziny wywarł na twoje życie znaczący wpływ, odpowiedź mogła być tylko jedna: kpt. Alojzy Bruski „Grab”. Odpowiadając na to pytanie byłem święcie przekonany, że u podstaw naszego ówczesnego zwycięstwa, będącego początkiem drogi ku demokratycznej i suwerennej Polsce, w której obronie stawał we wrześniu 1939 r. wuj Aloś, i o odzyskanie której bohatersko walczył jako żołnierz Pomorskiego Okręgu Armii Krajowej, leży również jego walka i ofiara życia.
Wolna Polska, o którą Pan walczył, stworzyła nowe możliwości, m.in. dla mniejszości etnicznych. Czym jest dla Pana kaszubskość?
– Jestem najpierw Kaszubą, a potem Polakiem. Trzon kaszubski w niczym nie osłabia mojej polskości, on ją wzbogaca.
Stoi Pan na czele Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego. Czuwa Pan nad tym, by język i kultura kaszubska przetrwały. Jest to swego rodzaju pozytywistyczna praca u podstaw. Ponadto jest Pan konsekwentnym i wrażliwym moralnie idealistą. Przypomina mi Pan tym Remusa – tytułowego bohatera najważniejszej powieści kaszubskiej, który jeździł po całych Kaszubach ze swoją ,,karą” (kasz. taczka, wózek) wypełnioną książkami i budził świadomość etniczną wśród ziomków.
– Remus to postać, dzięki której Aleksander Majkowski (kasz. Aleksander Majkòwsczi) chciał wyrazić istotę kaszubskości. W tym bohaterze zogniskowane zostały nasze wszystkie zalety i wady, również to kaszubskie zamknięcie, które wzięło się stąd, że w przeszłości nie łatwo było być Kaszubą. Jak to trafnie powiedziała Babcia Koliaczkowa w zakończeniu ,,Blaszanego Bębenka” Güntera Grassa, trzeba było się odnaleźć między Polakami i Niemcami. I zawsze obrywało się od jednych i drugich.
Dzisiaj, całe szczęście, jest inaczej i Remus nie miałby już roboty. Po czerwcu 1989 r., czyli w warunkach państwa demokratycznego, sytuacja mniejszości etnicznych, w tym Kaszubów, jest zdecydowanie lepsza. Nie spotykamy się z podejrzliwością, nieufnością czy niechęcią w takiej skali, jak to się zdarzało w okresie międzywojennym czy w PRL. Nasza działalność kulturalna nie jest już limitowana. Dużo zawdzięczamy decentralizacji władzy i przyznaniu określonych kompetencji samorządom.
Cudem jest to, że Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie powstałe na fali tzw. odwilży w 1956 r., przetrwało do wolnej Polski, że nie musieliśmy przeprowadzać żadnych rozliczeń. Choć z pewne kilka nieciekawych kart można by znależć, to jako stowarzyszenie przeszliśmy suchą nogą przez trudny czas.
Czy aby na pewno Remus nie miałby dziś nic do roboty? Czy wszyscy Kaszubi należycie dbają o swój język i pielęgnują kulturę?
– Chyba rzeczywiście niezupełnie, skoro, zdaniem naukowców, z prawie siedmiu tysięcy języków występujących obecnie na świecie za sto lat ostanie się tylko około trzech tysięcy. Oznacza to, że statystycznie co dwa tygodnie bezpowrotnie ginie jakiś język. Staramy się robić wszystko, by kaszubski nie był jednym z nich. Mamy jednak problem ze znalezieniem odpowiedniej liczby osób, które chciałyby podjąć studia z etnofilologii kaszubskiej, by potem móc uczyć języka w szkołach. Ostatnio władza centralna zmniejszyła dotacje na naukę języków mniejszości. Teoretycznie tylko Niemcom, ale obawiamy się, że inne mniejszości mogą dostać rykoszetem.
Niemniej jednak jestem optymistą. Jest wielu młodych ludzi, którzy dbają o kaszubskość. Podczas ubiegłorocznego XXII Zjazdu Kaszubów, który odbył się w Pucku, były dwie sceny: tradycyjna z zespołami folklorystycznymi oraz nowoczesna, gdzie dominowali młodzi.
Byli Weronika Korthlas, Natalia Szroeder…
– I inni. Choć pamiętajmy, że społeczność kaszubska, to tylko jakieś dwieście pięćdziesiąt tysięcy osób, więc tych talentów nie może objawić się bardzo dużo.
To ciekawe i budujące, że są wykonawcy dobrej nowoczesnej muzyki rozrywkowej, którzy śpiewają po kaszubsku. Kaszubska muzyka nie zamyka się w tradycyjnych pieśniach i przyśpiewkach ludowych.
– Wracając do Pana wątpliwości co zadań na dzisiaj dla Remusa – miałby zajęcie, ale jego ,,kara” byłaby zdecydowanie lżejsza niż w czasach, kiedy przyszło mu działać.
Przeczytaj też: Nobel dla Serhija Żadana potrzebny Ukrainie tak samo jak broń
Jan Wyrowiński – ur. 1947, z pochodzenia Kaszub, inżynier automatyk, społecznik. Od 1977 r. aktywny członek Klubu Inteligencji Katolickiej w Toruniu, w latach 1980–1982 wiceprezes tego stowarzyszenia. Od września 1980 r. jeden z czołowych działaczy toruńskiej ,,Solidarności”, od 13 XII 1981 do 29 IV 1982 internowany w Ośrodkach Odosobnienia w Potulicach i Strzebielinku, gdzie prowadził wykłady. W latach 70. i 80. XX w. publicysta wydawnictw podziemnych. W latach 1989–2001 poseł na Sejm RP z list Komitetu Obywatelskiego „Solidarność”, Unii Demokratycznej i Unii Wolności. W 2002 r. przegrał z Michałem Zaleskim w wyborach samorządowych ubiegając się o urząd Prezydenta Miasta Torunia. W latach 2005– 2007 poseł, a w latach 2007–2015 senator z listy PO; wicemarszałek Senatu. Gdy w 2016 r. PO zgłosiła postulat likwidacji IPN wyraził swój protest i wystąpił z partii. Obecnie Prezes Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego oraz Przewodniczący Rady Fundacji Generał Elżbiety Zawackiej.
,,Uważałem, że spółki skarbu państwa nie mogą być pastwiskiem czy terenem łownym dla polityków, (…). Gdy na konwencie partii mówiłem o radykalnych pomysłach w tej sprawie, zobaczyłem, jak koledzy uśmiechają się z politowaniem”.
,,Widziałem jak młodzi politycy i w Platformie i w PiS praktycznie niczym się nie różnią. To jest bardzo agresywna grupa, która nie poznała smaku pracy”
Gdyby ode mnie – przeprowadzającego wywiad to zależało, to wyróżniłbym te fragmenty zamiast tych dot. kompromisu aborcyjnego.
Ilustrację też dałbym inną. Wulgaryzm napisany cyrylicą na kartonie tuż obok głowy Marszałka zupełnie do Niego – ikony kultury osobistej nie pasuje…
„Gdyby ode mnie – przeprowadzającego wywiad to zależało, to wyróżniłbym te fragmenty zamiast tych dot. kompromisu aborcyjnego.” – mit założycielski musi być podkreślany, więc nihil novi sub sole. Natomiast wyróżnienie fragmentu zrównującego PO z PiSem nie mieści się w strategii redakcji, poza tym byłoby przyznaniem racji JKM…
Nie zgodzę się z tezą, że Kaszubą było być trudniej kiedyś niż dziś. Temat i mnie dotyczy. Gdy chodziłem do szkoły podstawowej i rozmawialiśmy po kaszubsku na przerwach, nauczyciele nas upominali. O ironio sami też byli Kaszubami. Wtenczas jednak kaszubski był językiem dla nas naturalnym, posługiwano się nim wszędzie, szczególnie w domu. Dziś jest językiem martwym, sztucznie podtrzymywanym i rozwijanym, stylizowanym, taką turystyczną atrakcją. Dziś bycie Kaszubą nie wymaga heroizmu, młodym jest to obojętne, tak jak obojętna im staje się religia. Z całym szacunkiem dla pana Jana, ale to zasługa naszego pokolenia, żadne pieniądze, zrzeszenia ani promocja nic już nie pomogą. Kaszubi rzeczywiście obrywali od Niemców i Polaków, ale ci ostatni przybili najwięcej gwoździ do trumny. Sugestie jakoby Kaszubi byli bardziej ugruntowani w chrześcijańskiej moralności jest tylko i wyłącznie mrzonką. Na Kaszubach, jak i w całym kraju, po upadku komuny, dokonał się ogromny cud, o którym zadziwiająco jest cicho. Był to cud nawrócenia nieprzebranych rzesz działaczy komunistycznej nomenklatury, których kościół łaskawie przygarnął do swego łona. Zasiadli dumnie w pierwszych ławach kościelnych i się uwłaszczyli na państwowym działając ręka w rękę z nomenklatura kościelną. Dziś zbieramy tego owoce.
@willac
” Wtenczas jednak kaszubski był językiem dla nas naturalnym, posługiwano się nim wszędzie, szczególnie w domu. Dziś jest językiem martwym, sztucznie podtrzymywanym i rozwijanym, stylizowanym, taką turystyczną atrakcją. Dziś bycie Kaszubą nie wymaga heroizmu, młodym jest to obojętne, tak jak obojętna im staje się religia.”
Zgadzam się z pańską analizą.
Gdy dawniej bywałem w różnych regionach Kaszub to często słyszało się ludzi rozmawiających między sobą po kaszubsku. Nikt tego nie wspierał, nikt nie promował, trudno było o jakąkolwiek literaturę. I to żyło
Obecnie wywalczono nazwy miejscowości i ulic dwujęzyczne, uczy się tego języka w szkołach, jest masa literatury, piosenki, Biblia po kaszubsku i wiele innych a język umiera… zanika i bardzo rzadko go słychać a szczególnie między młodymi.
Zauważyłem wręcz że niektórzy młodzi wstydzą się swojej kaszubskości.
Napływowych ludzi na Kaszubach z kolei którzy po prostu kupili działki za Gdańskiem, Gdynią jest tak dużo, że w niektórych miejscowościach jest nawet więcej napływowych osób kompletnie nie znających kultury ani języka niż miejscowych.
Obawiam się, że ten język i kultura jest skazana na wymarcie i podtrzymywanie sztuczne w miejscach turystycznych jako atrakcja.
Autor trochę poupraszczał. Po zdaniu „nie bez kozery Kościół naucza, że własność prywatna jest lepsza od państwowej” nie wolno postawić kropki jak jest w pytaniu, bo to prowadzić może niektórych do fałszywej wiedzy. Kompendium Katolickiej Nauki Społecznej o własności mówi następująco:
172. Zasada powszechnego przeznaczenia dóbr ziemskich stoi u podstaw powszechnego prawa do używania dóbr. (…) Normie tej trzeba podporządkować wszystkie inne prawa, jakiekolwiek by one były, łącznie z prawem własności i wolnego handlu.”
177. Tradycja chrześcijańska nigdy nie uznała prawa do własności prywatnej za absolutne i nienaruszalne. (…) Własność prywatna, jakiekolwiek byłyby konkretne formy ustrojów i norm prawnych do niej się odnoszących, jest bowiem jedynie narzędziem respektowania zasady powszechnego przeznaczenia dóbr, a więc ostatecznie nie jest celem, lecz środkiem.
282. Nauczanie społeczne Kościoła ukazuje relację między pracą a kapitałem także w odniesieniu do własności prywatnej (…). Środki produkcji nie mogą […] być posiadane wbrew pracy, nie mogą też być posiadane dla posiadania. Ich posiadanie staje się nieuprawnione, gdy własność nie jest produktywna (…).
Innymi słowy, własność prywatna jest lepsza zależenie od okoliczności.
Gdyby Jezus głosił apoteozę przedsiębiorczości, to zamiast włóczyć się bezproduktywnie po Ziemi Świętej ciosałby dalej mebelki na handel, a uczniów nie odrywałby od działalności w przedsiębiorstwie rybackim.
Dziękuję za komentarz. Wydaje mi się, że kropka po zdaniu może doprowadzić do ,,fałszywej wiedzy” tylko tych, którzy nie przeczytają kolejnych zdań w tym pytaniu. Zakładam jednak, że czytelnik nie wyrwie zdania z kontekstu. Kropka zaś była potrzebna, bo zdania wielokrotnie złożone
nie są komunikatywne.