Lupa jest dla ikon kontrkultury bezlitosny, ironiczny, ale i kocha ich tak, jak kocha się część swojego życia, która bezpowrotnie przeminęła. Bez złudzeń.
Spektakl Krystiana Lupy „Imagine” – w koprodukcji Teatru Powszechnego w Łodzi i Teatru Powszechnego w Warszawie – idzie w poprzek tendencji, która karze kulturze się ograniczać: bo pandemia, bo po pandemii, bo nie ma dotacji z ministerstwa, bo budżety samorządów są zbyt obciążone, bo trzeba zrobić miejsce dla innych – młodych albo „dotąd defaworyzowanych”. Tak, o udźwignięcie budżetu premiery także tu chodzi, gdy znaczącą, jeśli nie główną pozycją jest honorarium dla jednego z czołowych reżyserów europejskich.
Miejmy to już za sobą – „Imagine” nie jest najważniejszym ani najlepszym spektaklem Lupy w ostatnich dziesięciu, piętnastu latach. Nie przebija poprzedniego, przedpandemicznego, porażającego „Capri – wyspa uciekinierów” czy jeszcze wcześniejszej „Wycinki / Holzfällen”. Jego ciężar jest z kolei znaczniejszy niż obu „Poczekalni”, komunikatywność większa niż rozbuchanego „Procesu”. „Imagine” trwa 6 godzin z hakiem – to dość, by reanimować źródła myślenia utopijnego. Dość, aby pokazać, o ile długości Lupa zostawia za sobą czołówkę polskich reżyserów teatralnych, zapędzając się w miejsca dla innych niedosięgłe. I niestety dość, by znużyć nieco widzów kabotyńskimi pół-gestami, pół-konfesjami i pół-ocenami – zasłanianiem się „oni”, ewentualnie „my” w momencie, kiedy trzeba by powiedzieć „ja”.
Poezja po Buczy
Spektakl składa się z dwóch części, które różni wszystko. Jakby Lupa chciał – nie po raz pierwszy – połączyć dwa nurty swojego teatru: kameralne od strony inscenizacji emocjonalne psychodramy introwertyków, społecznych autsajderów, oraz dopracowane, niekiedy rozbuchane, plastycznie instalacje i skrzyżowanie mediów.
„Imagine” nie jest najważniejszym ani najlepszym spektaklem Lupy w ostatnich dziesięciu, piętnastu latach. Ale i tak Lupa zostawia daleko za sobą czołówkę polskich reżyserów teatralnych
Część druga – mimo że bardziej chaotyczna, mieszająca plany czasu i miejsca, mniej też domyślana (o czym zdecydowała chyba wojna w Ukrainie, która staje się punktem odniesienia) – pogłębia to, co wydarza się w pierwszej – dla rozliczenia z utopią kontrapunktem staje się rzeczywistość „po Buczy” (tak jak kiedyś było to „po Auschwitz”). Pierwsza część dla drugiej tworzy natomiast swoistą „ramę pojęciową” i pozwala odbić się reżyserowi w kierunku świata, którego jeszcze nie ma, ale który przeczuwamy, i rozważać o nim. Rozważać o zdolności człowieka do przeformułowywania swojego myślenia, swoich kreacyjnych sił wobec dokonującego się „końca świata wartości”.
Pierwsza część to właściwie esej (złośliwi mówią: zapiski robione podczas prób) rozpisany na głosy aktorów. Każdy z nich wprowadza ikoniczną postać dla kontrkultury (Patti Smith, Timothy Leary, Susan Sontag) i określa jej obecność wobec innych na scenie, ale wszystkie one mówią jakby jednym głosem, językiem – oczywiście – Lupy. Jeśli toczą spór, nie jest on na tyle żywy, ostry i autentyczny, żeby przykryć fakt, że jest to po prostu spójny wywód – przejście przez co poważniejsze pytania o dziedzictwo pewnej formacji intelektualnej i artystycznej, sprawdzenie ich wartości i brzmienia dzisiaj.
Czy swoją ówczesną siłę, która dawała szansę na zamianę, tylko sobie wyobrażaliśmy, czy była ona realna? Co musi się wydarzyć, aby społeczna zmiana mogła być możliwa i co nie wydarzyło się wtedy? Czy narkotyki otwierały na inne widzenie świata i wyzwalały z wdrukowanych schematów myślenia, broniły przed ich reprodukowaniem przez kolejne pokolenie, czy była to raczej naiwna projekcja? Czy można dziś marzyć i realizować utopijne wizje świata i człowieka, a jeśli tak, to jak i jakim kosztem? Czy były one naprawdę możliwe pół wieku temu, czy też było to złudzenie? Odpowiedź Lupy w sprawie narkotyków jest negatywna, w kolejnej – mimo całego skomplikowania wywodu – chyba jeszcze pozytywna, choć wyzbyta naiwności.
Rozważania reżysera nie poszerzają rozumienia spuścizny kontrkultury, raczej rymują się z tym, co wiadomo z ukazujących się w ostatnich latach książek jej ikon. Ale – ktoś powie – nie do końca od tego jest teatr, by mówić rzeczy całkiem nowe. I będzie miał rację. Najważniejsze u Lupy, bodaj od czasu „Factory 2”, są zagęszczone stany emocjonalne, które rodzą się i rozwijają między aktorami / postaciami, oraz sensy, które zgłębiają aktorzy i do czego skłaniają widzów. Po to wielu widzów chodzi „na Lupę”: żeby być „tam”, być w „tym”.
Metoda działa – w pierwszej trzygodzinnej części – bezbłędnie. Choć gdy sensom i słowom brakuje gęstości, efekt jest połowiczny. Taką gęstość i intelektualny pazur w „Capri” zapewniała porażająca ni to reportażowa, ni fikcjonalna proza Curzia Malapartego. Tutaj rozważania samego reżysera i zespołu aktorskiego (tym razem) owej gęstości nie zapewniają.
Pierwsza część „Imagine” niesiona jest więc głównie wiarą autorów, widzowi pozostaje swoisty wojeryzm – podglądanie enklawy wrażliwców, którzy spotykają się poza czasem rzeczywistym albo w czasowym oddaleniu od najlepszych lat kontrkultury (i swoich), aby dokonać rozrachunku z ideami młodości. To dlatego jest tu miejsce dla Janis Joplin, jak i dla gospodarza spotkania Antonina Artaud, który zmarł tuż po II wojnie światowej, ale jako „prekursor New Age” i radykalny artysta życia pozostał ważny dla pokolenia, które po doświadczeniu wojny chciało przebudować świat albo otworzyć nowe drogi dla ludzkości.
„Esejowatość” czyni przebieg scen zbyt wystudiowanym. Ale nawet jeśli Lupa odpływa od „rozprawy o ideach”, to w wielu scenach wciąż daje wgląd w samo mięso życia, w mikrohistorie i postawy, które konfrontuje z „walką o ideę” – np. wtedy gdy Julian Świeżewski / Timothy Lear tańczy w czarnej sukience i na pytania będące próbą dookreślenia (jesteś homo-? Jesteś heteroseksualny?) odpowiada, że jest… seksualny. Albo gdy Michael (Michał Lacheta, jedyny aktor łódzkiego Powszechnego w obsadzie) opowiada o poniżeniu, jakie czuł, gdy musiał w szkole skakać przez kozła gimnastycznego. Gdy postulowana przez kontrkulturę zmiana wydaje się odległa od urealnienia – współczesna zmiana świata dokonuje się (czy też: może się dokonać) na poziomie jednostki, jej życia wewnętrznego, jej społecznej obecności, i musi mierzyć się z siłami inercji. Z drugiej strony, zdaje się mówić reżyser, dostatecznie dużo jednostek to już mała wspólnota – jak ich idee powinny przebić się i zainteresować większe wspólnoty?
Znikające „ja”
Wszystko tu jest jak wiele razy „u Lupy”. Zestaw sprawdzonych narzędzi i rozwiązań. Biję się w piersi za trywialne i upraszczające porównanie, ale oglądam jego spektakle i myślę: całkiem jak płyty, klipy i koncerty Rammstein – fani akceptują je bezapelacyjnie, inni podejmują wyzwanie lub odrzucają w połowie, bo zbyt dostane, ale zawsze jest to „produkcja” wysokobudżetowa i „z efektami”.
Ale może myślę w ten sposób – de facto przecież o społecznej obecności czołowego reżysera i jego spektakli, nie związkach z niemieckimi skandalistami – sprowokowany przez kontekst, w jakim Lupa z „Imagine” zostali umieszczeni przez łódzki Teatr Powszechny, organizatora Międzynarodowego Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych, czyli przez tegoroczne hasło: „Artysta – wizjoner”. Gdzie Rzym, a gdzie nomen omen Krym i w jakim wieku jesteśmy? Wciąż w XXI czy dwa wieku temu?
I proszę – mamy nawet finał pierwszej części z „profanacją” czy „przepisaniem” mszy i samej transsubstancjacji, przeprowadzanej z opiatami zamiast hostii, ze „Skowytem” Ginsberga czytanym jak Ewangelia (jako wspomnienie dawnych transgresyjnych „rytuałów”). I nawet sceniczne gry z tożsamością seksualną i umęczoną nagością aktorów, które kończą się z powtórnym przyjściem Jezusa-Lennona. Wszystko to jest, jakby ktoś tu mówił: „czekaliście na Lupę, to macie”.
Ta ostatnia scena to jedna z tych, w których reżyser ironizuje zresztą na temat postaci scenicznych i ich postaw. Samo powtórne przyjście mesjasza niezrealizowanego nowego porządku jest dwuznaczne – zdaje się tylko projekcją „zjaranych” ikon kontrkultury.
A może Lupa ironizuje na swój temat? Byłoby tak, jeśli przyjąć, że rzeczywiście (jak ktoś zwrócił uwagę) sceniczny Michael bardziej niż Jezusa i Lennona przypomina twórcę spektaklu z czasu studiów w łódzkiej Szkole Filmowej i ery dzieci kwiatów. Wtedy byłby to jedyny tak jawnie konfesyjny gest reżysera. Choć nawet wtedy stać go tutaj wobec siebie tylko na dobrotliwą ironię (he, he, taki byłem), ale generalnie zasłania się innymi. I to wtedy, gdy zamiast mówić „my”, „oni”, trzeba powiedzieć: „Tak, ja też to spieprzyłem”. Myślę, że to też dość wygodne: ukryć siebie w cieniu, światło reflektora skierować na jakichś, choćby najbardziej ukonkretnionych, „onych”. Czy „wizjonerzy” nie mogą wprost przyznać się, że coś sknocili?
Swoją drogą, punkt kulminacyjny części pierwszej jest tu tak widoczny, że niemal krzyczy: „Uwaga, zbliża się antrakt!”. Jest pewne, że po „onirycznej” drodze krzyżowej i dotykaniu ran przez „niewiernych” weteranów kontrkultury, może być już tylko przerwa. Rozbija to istotę teatru Lupy, który ma nie być „jak w teatrze”, ma tworzyć silne złudzenie, że teatrem nie jest – jest Życiem. Tym Życiem, które widz ogląda z pewnego oddalenia i tym, które przez swą intensywną „nieteatralność” i długi trwanie staje się częścią jego własnego doświadczenia – a przynajmniej tych licznych godzin spędzonych z aktorami.
Lupa – największy współcześnie intelektualista teatru – nie ma złudzeń. Ale gdzieś podskórnie, pod kolejnymi piętrami spektaklu, spierają się ze sobą nadzieja z beznadzieją
Realizowaniu idei spektaklu „nie jak w teatrze” służy niezawodnie wszystko, co Lupa robi ze scenicznym czasem – gra pauzami i retardacje scenicznego dziania się. „Imagine” potwierdza skuteczność tej metody. Jak śmieszne swoją obnażoną sztucznością byłyby te same dialogi i sceny realizowane „teatralnie”, oparte na dynamicznych ripostach i puentach, zwrotach akcji itd.
Ale jest jeszcze samo „Imagine”, potraktowane przez reżysera całkiem serio, jako możliwe do zrealizowania „marzenie” (wezwanie do marzenia), nie jako zgrany hit słynnego ekslidera jeszcze słynniejszego zespołu, evergreen radiowych list przebojów przerywanych paplaniną współczesnego świata.
Wielka sceniczna nieobecność Lennona w spektaklu – trywializując lub nie – pokazuje, że każda, nawet najszczytniejsza idea potrzebuje mieć swojego barda. Nie lidera, nie politycznego przywódcę – barda właśnie. Utyskiwania dawnych ikon kontrkultury w rozpadającym się mieszkaniu wydają się bez niego żałosne, śmieszna i przygnębiająca jest ich samotność i poczucie wyrugowania ze świata, który poszedł w inną stronę, niż wydawało im się, że go kierują.
Piękne humanistyczne idee bez owego barda tym są właśnie – intelektualnymi koncepcjami, którymi przerzucają się coraz bardziej zgorzkniali i coraz starsi „teoretycy”. Lupa jest dla nich bezlitosny, ironiczny, ale i kocha ich tak, jak kocha się bezpowrotnie przemijającą część swojego życia. Bez złudzeń.
Koniec pieśni
W drugiej części przedstawienia Lupa niemal ostatecznie grzebie tamtą epokę, którą postrzega, zdaje się, jako wielki moment humanizmu rozumianego jako wybicie się człowieka na niepodległość wobec formatujących go i ograniczających Wielkich Narracji, dążenie do przenicowania i przewartościowania świata.
Po „psychodramie” czas tu na Lupę jako twórcę teatru plastycznego, w modelu, jaki najpełniej zrealizował ostatnio bodaj w barokowym „Capri”. Duże płachty-ekrany, na które projektuje kadry z filmów i niemal statycznych, onirycznych animacji, które zastępują scenografią. Kreuje kolejne sceny świata po katastrofie – „jakiejś”, bo jej charakter nie jest jednak określony. Są tu refleksy doświadczeń, które już znamy: epidemia, migracje, wojna w Ukrainie, wysychająca Ziemia – wszystko, co prowadzi, w tej rzeczywistości, do rozpadu państwowych i społecznych struktur.
W świecie „postapo”, na granicy zniszczonych państw, odbywa się scena, w której trwa przeciąganie racji między uchodźcami-ocaleńcami o to, czy Auschwitz było ostateczną klęską, czy jednak (mimo wszystko, w ostatecznym rozrachunku) tryumfem i obroną człowieczeństwa wobec najbardziej niszczących sił. Czy poezja jest możliwa po „epoce kominów”, czy nie? A po Buczy, Irpieniu, Mariupolu? Czy człowiek, który „po fakcie” będzie o tym decydował, może w ogóle zrozumieć, o czym chce rozsądzać? Ta scena należy do jednej z najbardziej pamiętnych (otoczona kilkoma, które utkane są niestety także z gazetowych banałów, płaskich deklaracji, ulicznych „mądrości”: wszyscy jesteśmy uchodźcami, wojna jest niszczycielska, Putin to… wiadomo co i kto itd.).
O pogrzebaniu lub odłożeniu na jakieś lepsze jutro utopijnych ideałów mówi inna ważna sekwencja. Ich główny nosiciel, Artaud, w tej części grany przez Andrzeja Kłaka, pozostaje z nimi sam, pozostaje ostatnim człowiekiem. Może je dzielić tylko z przedstawicielami pozaziemskiej cywilizacji, którzy lądują na zniszczonej, pustynniejącej Ziemi, próbując znaleźć z nimi język jak i sfery wspólne. Mówią podobnym językiem, choć inaczej skonstruowanym – nie ma w nim np. „ale”, w miejsce którego używają „i”. Łączą więc w nim i w swoim doświadczeniu przeciwieństwa i sprzeczności, a nie – jak ludzie – wciąż, nieustannie coś podważają.
Jak przekroczyć te koleiny myślowe? Litują się i zabierają człowieka ze sobą w nadziei, że uda się go „naprawić”. Kiedy nadejdzie dla idei „lepsze jutro”, nie wiadomo, ale nieprędko – w wizji Lupy Artaud odbywa lot statkiem wyglądającym jak ćma i wraca na ziemię w jeszcze dalszej przyszłości. Przywieziona zostaje nim kobieta (Marta Zięba), bo ostatnie sceny Lupa rozgrywa na, może nieco banalnym jak dla niego, przeciwstawieniu dwóch pierwiastków: „kobiecego” oglądu świata, relacji i człowieka, i „męskiego”.
Do drugiego pokazu premierowego podczas Festiwal Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych wdarła się, nieprzewidziana przez reżysera, nadzieja –w improwizowanej scenie z udziałem aktorek, która poprzedza pojawienie się „buca wojny”, zwyczajowe pomrukiwania i docinki reżysera towarzyszącego z offu aktorom zastąpił emocjonalny okrzyk, reakcja na wynik Emmanuela Macrona w wyborach we Francji.
Tym większy był kontrapunkt (a nawet pewna niekoherentność) dla ostatniej, złowrogiej sceny „Imagine”. Oto powraca na scenę oszalały Artaud grany obłędnie teraz przez Piotra Skibę, „buc wojny”, immanentne zło, Lynchowski Bob, zamknięty w ni to grocie, ni to szpitalu psychiatrycznym, bijący w wielki kocioł, wołający o spermę, potomków i rzeź. Oto plemienne pierwiastki, które pokonać musi każdy, kto marzy o zmianie na lepsze.
Lupa – największy współcześnie humanista i intelektualista teatru – nie ma złudzeń. Ale, jak widać, można go jeszcze czymś zaskoczyć. Gdzieś podskórnie, pod kolejnymi piętrami spektaklu, spierają się przecież ze sobą w „Imagine” nadzieja z beznadzieją. Do dawania dużych szans tej pierwszej reżyser na pewno nie przyznałby się głośno. Jest przecież twórcą głęboko zainteresowanym tym, co w ludzkiej kondycji tragiczne, schyłkowe, doświadczające kolapsu.
I tak jak nie przystaje – do niego i do czasów – przesadnie pochlebczo brzmiąca kategoria „artysty wizjonera”, którą posłużyli się organizatorzy łódzkiego festiwalu, tak wobec tego, co dzieje się w Ukrainie, postawa ta zdaje się zmieniać go w kogoś w rodzaju Kasandry.
I to jest największą przeszkodą dziś w oglądaniu spektaklu i myśleniu o Lupie. Zbyt gładko się to ze sobą rymuje. Zbyt łatwo przechodzi przez usta to: „A nie mówiłem?”. O ile świadomy swojej szczególnej pozycji artysta może wtedy sięgać po „wzniosłe” cytaty z muzyki operowej i klasycznej, po sceny ze „Stalkera” Tarkowskiego, bo wie przecież, że jego teatr przejmuje je i rozbraja, to wobec realności wojny i siły obrazów, które wchodzą nam do głowy, te „wysokie” znaki stają się jakoś niestosowne, sztuczne, nazbyt kabotyńskie.
Czy wówczas artysta wizjoner – zaabsorbowany swoim wnętrzem, tworzeniem nowych form i głoszeniem dopełniającego się proroctwa – jest tym artystą, którego potrzebujemy, ale na którego nie zasłużyliśmy, by sparafrazować popularną fazę? Czy może raczej potrzeba wtedy artysty, który stąpa po jednej ziemi z ludźmi – nie pierwszego, ale równego między równymi? To ciekawe pytania, na którego łódzki festiwal chyba nie odpowiedział i na które odpowiedzi być może nie ma. Ale póki Lupa odpowiada na metafizyczny głód człowieka, póty jego teatr będzie miał swoją widownię. Nawet jeśli gorące spory o niego są już raczej za nami.
„Imagine”: premiera 24 kwietnia, Teatr Powszechny im. Z. Hübnera w Warszawie, koprodukcja z Teatrem Powszechnym w Łodzi. Reżyseria i scenografia – Krystian Lupa, scenariusz – Krystian Lupa & kreacja zbiorowa aktorów, muzyka – Bogumił Misala, kostiumy – Piotr Skiba, kierowniczka produkcji – Michalina Żemła/Karolina Pawłoś, wideo – Joanna Kakitek, Natan Berkowicz, asystent reżysera, współpraca dramaturgiczna – Dawid Kot, asystent reżysera – Jan Kamiński, współpraca kostiumograficzna – Aleksandra Harasimowicz, inspicjentka – Iza Stolarska, obsada: Karolina Adamczyk, Grzegorz Artman, Michał Czachor, Anna Ilczuk, Andrzej Kłak, Michał Lacheta (Teatr Powszechny w Łodzi), Mateusz Łasowski, Karina Seweryn, Piotr Skiba (gościnnie), Ewa Skibińska, Julian Świeżewski, Marta Zięba (gościnnie).
Przeczytaj też: Bluźnierstwo drzemie w człowieku
O nie… Jim Morrison, moje bożyszcze z okresu nastolactwa. To zdjęcie rani moje uczucia religijne i zastanawiam się nad złożeniem pozwu. A co do tekstu. A po co użycie takiego słowa jak niekoherentność zamiast zwyczajnego „niespójność”. Autor aspiruje do bycia intelektualistą?
Cała historia kultury to ból rodzenia artysty, który dopełni proroctwa. Ale ten nie może być z prawego łoża, czyli z laboratorium kultury.
Kolejny pretensjonalny spektakl zakochanego w sobie do szaleństwa samozwańczego guru teatru. Sądząc po opisach i zdjęciach w sieci, spektakl powinien nosić tytuł Macalnia. Lupa był wielki. Zniszczyło go nienażarte ego, wciąż dokarmiane przez tabuny bezkrytycznych pochlebców.