rE-medium | Tygodnik Powszechny

Wiosna 2024, nr 1

Zamów

Szklane serduszko. O życiu i tekstach Stefanii Baczyńskiej

Stefania Baczyńska z psem Danem, ok. 1936-1937. Fot. Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza

Była matką poety i strażniczką pamięci o nim, zniknęła w jego cieniu. A sama przecież – o czym dzisiaj niewielu pamięta – również pisała, tłumaczyła, tworzyła podręczniki dla dzieci.

Kamienica, w której urodził się Krzysztof Baczyński, podobałaby się moim dzieciom. Zwłaszcza płaskorzeźby w kształcie aniołków i owoców wywołałyby ich entuzjazm. Może tylko ten wybrukowany dziedziniec mniej by im odpowiadał niż zwykłe podwórko. Położony wszędzie szary, elegancki kamień pasuje jednak do pracujących tu prawników i ich klientów. Czym była ta kostka w porównaniu ze zdewastowanymi już przedwojennymi mozaikowymi parkietami i przestronnymi weneckimi oknami, oświetlającymi wnętrza urządzone, podobno, z prawdziwym przepychem i dobrym smakiem?

To kilka myśli, które towarzyszyły moim pierwszym odwiedzinom na ul. Bagatela 10 w Warszawie w styczniu 2020 roku, w 99. rocznicę urodzin poety. Obiecywałam sobie kolejne wizyty, kiedy będzie ciepło. Nie wiedziałam, że już za dwa miesiące utknę (podobnie jak wszyscy inni) w domu z powodu pandemii i że nie zdążę już pojechać tam ponownie przed złożeniem do druku antologii Baczyńskiego (z moim wstępem), przygotowanej z okazji nadchodzącego wtedy okrągłego jubileuszu.

Tragizm i samotność

Nie wiedziałam także zbyt wiele o jego matce, nie byłam w stanie przewidzieć, jak dużo miejsca zajmie w całej tej sprawie. Nie zastanawiałam się wtedy nad tym, że narodziny Krzysztofa były wyjątkowym wydarzeniem przede wszystkim dla niej – ponad trzydziestoletniej kobiety spragnionej dziecka, o które bezskutecznie starała się już wiele lat, tracąc wcześniej nowonarodzoną córeczkę Kamilę.

Dopiero później pani Stefania Baczyńska upomni się o moją uwagę. Na przykład wtedy, gdy będę oglądać podpisaną przez nią kopertę zawierającą „Ostatnie listy Kiziunia”. Albo podczas śledzenia powojennej recepcji utworów i towarzyszącej temu korespondencji częściowo prywatnej, częściowo wymienianej na łamach prasy.

Stefania Baczyńska była wspaniała, rozsądna, kochająca i serdeczna, a zarazem nadopiekuńcza, zapalczywa, pamiętliwa, rozżalona

Hanna Kryńska

Udostępnij tekst

Najbardziej poruszy mnie przeczytanie zaświadczenia Zygmunta Balickiego o jej „moralności” złożone przy ubieganiu się o miejsce w przytułku na Służewie[1], listów do Jerzego Andrzejewskiego z błaganiem o przygarnięcie i „Laurki dla Ordynatora dr E. Żery w dniu jego imienin 9 XI 1952 r.” oraz dwóch „Pieśni o szpitalu Elżbietanek”, zwłaszcza tej, w której padają zapewnienia: „Mnie najlepiej jest w szpitalu”[2].

Wtedy po raz pierwszy pomyślę, że Stefania Baczyńska była postacią prawdziwie tragiczną i absolutnie samotną. Nie tylko dlatego, że tuż przed wojną pochowała męża, a jej syn zginął w powstaniu. Było w jej postaci coś nieuchwytnego, coś wykraczającego nawet poza figurę Niobe, która nie zamienia się w kamień i zamiast tego składa uprzejme rymowanki na cześć personelu medycznego.

Przyciągała mnie i męczyła jej posągowa rozpacz. Zdumiewała gwałtowna obrona synowej, z którą nie umiała nigdy znaleźć wspólnego języka. Irytowała natarczywość. Budziła współczucie bezsilność. Potem – przy uważniejszym spojrzeniu na tworzone przez nią teksty i podręczniki – także zaskakiwało i budziło szacunek „nowoczesne” spojrzenie na świat i edukację. Była wspaniała, rozsądna, kochająca i serdeczna, a zarazem nadopiekuńcza, zapalczywa, pamiętliwa, rozżalona. 

Stefania Baczyńska nigdy nie stała się dla mnie „Stefą” (jak nazywały ją przyjaciółki i osoby z rodziny). Może właśnie dlatego, że patrzyłam na nią przez pryzmat ostatnich lat jej życia. Zawsze budziła we mnie jakiś dystans i opór, choć przecież swoich emocji nie nazwałabym niechęcią. Jedno jest pewne – im dłużej zajmowałam się Krzysztofem, tym mniej stawała mi się obojętna jego matka. Uderzało mnie, że nikt nie podsumował jej własnych tekstów i dokonań. Istniała tylko jako rodzic i strażniczka pamięci ukochanego syna, mimo że była przecież tłumaczką, pisarką, autorką tekstów i podręczników dla dzieci. 

Historia rodzinna w adresach

Wtedy – w styczniowy dzień 2020 roku na ul. Bagatela – przychodzi mi na myśl, że historię tej rodziny można by opisać przez pryzmat adresów. Taka perspektywa może być jeszcze ciekawsza w przypadku samej Stefanii mieszkającej najpierw z rodzicami (Karoliną z domu Hirszman i Maksymilianem) oraz bratem – zasymilowaną rodziną żydowską Zieleńczyków, w której przyszła na świat 3 grudnia 1890 roku (jeśli wierzyć dokumentom potwierdzającym uprawnienia pedagogiczne) albo 5 grudnia 1989 roku (jak donoszą późniejsze księgi meldunkowe).

Później, w czasie studiów we Lwowie, pozna przyszłego męża, zaskoczy bliskich decyzją o ślubie, a następnie zamieszka z nim w Warszawie, z przerwami na czas małżeńskich rozstań i konfliktów. Jeden z nich sprawi, że przyjmie posadę aż w Białymstoku, dokąd przeniesie się razem z małym synkiem.

Pomoc przyjaciółki, Anny Oderfeldówny, z którą przygotuje później serię podręczników, dała jej szansę na pracę w szkole, ale nie mogła w pełni rozwiązać problemów lokalowych. Mieszkanie dla nauczycielki nie było dostosowane do potrzeb ośmiomiesięcznego malucha. Wypłata wynosiła tylko 880 marek polskich, z czego 80 to dodatek stażowy za rok przepracowany w szkole jeszcze przed 1918 rokiem (dla porównania: 60 marek po „inflacyjnej korekcie” z końca 1920 roku kosztowała roczna prenumerata na rok 1921 „Płomyka”, który za kilka lat opublikuje jej teksty; pojedynczy numer to trzy marki).

Po roku Stefania wróci do męża i Warszawy, choć i tam nie zawsze będą mieszkać razem. Obustronny brak wierności i małżeńskie nieporozumienia zaowocowały długim okresem rozłąki. Stefania i Krzyś spędzili go u „babci Karoli” oraz cioci Heli (siostry Stefanii; dziadek Maksymilian zmarł dwa lata przed narodzinami wnuka) – „w domu przy zbiegu ulicy Wspólnej i Emilii Plater” (jak relacjonuje to kuzynka, Maria Turlejska)[3]. Baczyńska utrzymywała się z pracy w Seminarium Nauczycielskim Katolickiego Związku Polek w Warszawie, uzupełniając budżet dzięki publikacjom książek, podręczników i opowiadań dla dzieci.

Czas separacji zakończył się po śmierci matki Stefanii wspólnym zamieszkaniem na ul. Wiktorskiej 6, a później – Hołówki 3 w lokalu 52. W Warszawie Baczyńska pozostała także po śmierci męża w sierpniu 1939 roku i po wybuchu wojny, choć widne mieszkanie zamienione zostanie na mniejsze pod numerem 83. Dopiero w rezultacie napiętej relacji z synową przeniesie się do Anina (ul. Królewska 15), a pod koniec życia będzie leczyć się w Szpitalu Elżbietanek na Mokotowie (siostry opuszczą placówkę w 1954 roku i wtedy będzie to Szpital Miejski nr 6 w Warszawie. Obecnie przy ul. Goszczyńskiego 1 mieści się Szpital św. Elżbiety, prowadzony przez prywatną firmę).

Śmierć zastanie Stefanię Baczyńską 15 maja 1953 roku w zakładzie opiekuńczym na Służewie. Widocznie zapewnienia Zygmunta Balickiego o przynależności już „za caratu” do Związku Młodzieży Socjalistycznej, udziale w strajku 1905 roku, a także poglądach rodziny „zbliżonych do SDKPiL” oraz „postępowej” postawie męża przyczyniły się do osiągnięcia sukcesu, o ile można tak nazwać znalezienie miejsca w „przytułku dla starców-emerytów”[4].

Kamienica z aniołkami wydawała mi się szczęśliwym etapem na tej drodze, zwłaszcza w porównaniu z mieszkaniem na ul. Hołówki 3/83, z którego Stefania wyprowadziła się po burzliwym okresie nieporozumień z poślubioną przez syna Barbarą Drapczyńską. Skromny i surowy budynek oraz dużo mniejszy metraż podpowiadają, że życie Baczyńskiej od 1939 roku stało się trudniejsze. Miejsce to ma też istotne znaczenie dla jej dalszych, tragicznych losów, bo to właśnie stamtąd Krzysztof wyruszył z domu przed wybuchem powstania.

Być może jednak daję się uwieść pozorom. W tym samym ascetycznym budynku na ul. Hołówki (choć w większym mieszkaniu) przez jakiś czas Stefania przebywała wraz z mężem i synem. Mimo komplikacji zdrowotnych obojga małżonków stan finansów wystarczał na podróże Krzysztofa nie tylko w Tatry, ale nawet nad „malachitowe łąki morza” – do Dalmacji. Z kolei szczęśliwe (w końcu) narodziny dziecka w kamienicy na ul. Bagateli nie uchroniły Baczyńskiej od konfliktów z mężem. Wręcz przeciwnie, to właśnie po pojawieniu się syna nastąpił między Stefanią i Stanisławem rozdźwięk, w wyniku którego uciekła do szkoły w Białymstoku, a potem kolejny – zakończony zamieszkaniem u matki.

Istotne linie małżeńskiego frontu to nie tylko lojalność i wierność (zwłaszcza podczas przedłużających się wyjazdów Stanisława), ale i religijność, właśnie sprawa wychowania syna i (przesadnej, zdaniem Baczyńskiego oraz wielu postronnych osób) troski matki o jego zdrowie. Ślady tych konfliktów znajduję w pisanych przez Stefanię utworach.

Pisarka, tłumaczka i nauczycielka

Monografie poświęcone Krzysztofowi Baczyńskiemu na jednym oddechu wymieniają teksty jego matki: „Wacek i jego sześć siostrzyczek”, „Żoko zagranicą. Powieść dla młodzieży”, opowiadania publikowane w „Płomyku”, podręczniki „Patrzę i opisuję” ( cz. 1 i 2 przygotowane wspólnie z Anną Oderfeldówną, cz. 3 już po jej śmierci) i „Wśród dzieci: czytanki dla II klasy szkół powszechnych” oraz przekłady: „35 maja czyli jak Konrad pojechał konno do mórz południowych” Ericha Kästnera, „Bajki” Iwana Kryłowa. Do tego dodaje się czasem tłumaczenia poświęconych „medycynie optymistycznej”: „Proszę się nie lękać” i „Dziękuję, dobrze” Josepha Löbela oraz odzwierciedlające percepcję osób głuchoniewidomych autobiograficzne „Jak postrzegam świat” Olgi Skorohodovej.

Jakoś nie wspomina się, że te podręczniki miały do 1939 roku nawet kilkanaście wydań (część pierwsza – 12, druga – 11, trzecia – 4). W zestawieniach umykają też podręczniki dla dorosłych „samouków” (jak głoszą podtytuły): przedwojenny („Moje ćwiczenia w nauce języka, gramatyki i ortografii: książka przeznaczona dla dorosłych”) i powojenny, stworzony wraz z Anną Kowalczewska („Chcę dobrze pisać: podręcznik dla dorosłych samouków”). A szkoda, bo pokazują one społeczną wrażliwość towarzyszącą zrozumieniu złożonych realiów, w jakich dokonuje się wówczas edukacja.

Stefania i Krzysztof Baczyńscy
Stefania i Krzysztof Baczyńscy, ok. 1936–1937. Fot. Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza

Autorka dostrzega niemałą grupę dorosłych analfabetów i cechy, które odróżniają tę grupę od dzieci. Z przekonaniem o konieczności innych metod nauczania w zależności od rysów uczniów tworzy narzędzia dla tych, którzy podejmą wysiłek nauki pisania i czytania, będąc osobami pełnoletnimi. Większość podręczników w tamtym czasie nie posiadała wariantów dla młodych i starszych odbiorców. Myślę, że Stefania nie bez powodu uczyła w Seminarium Nauczycielskim.

Trudno byłoby znaleźć omówienie tej twórczości wykraczające poza pojedyncze uwagi. Z dzisiejszej perspektywy podręczniki Baczyńskiej wydają się zaskakująco bliskie współczesnym koncepcjom nauczania, ale i prezentujące (podobnie jak „Wacek i jego sześć siostrzyczek”) trudną już do przyjęcia strukturę rodziny i społeczeństwa. Historie opisane przez nią nie stanowią elementu kanonu lektur, mimo że stało się to udziałem wielu tekstów z „Płomyka”. Przygody Plastusia okazały się atrakcyjniejsze niż losy lalki Lorci ze „Szklanego serduszka” i podróże Żoko, Krzysiowej małpki-maskotki z powieści (której podtytuł jest zresztą obecnie mylący, ponieważ sugeruje dużo starszą niż faktyczna grupę docelowych czytelników).

Reprint „Wacka i jego sześciu siostrzyczek” przygotowało wydawnictwo Muzeum Powstania Warszawskiego (choć Baczyńska osobiście nie brała w udziału w tym zrywie), a nie jeden z wydawców literatury dziecięcej. Nie jest to właściwie dziwne, bo nie da się obecnie prognozować sukcesu i popularności opowieści o sześciu córkach wspierających zapracowaną matkę i próbujących zapobiec skutkom figli najmłodszego brata.

Z dzisiejszej perspektywy podręczniki Baczyńskiej wydają się zaskakująco bliskie współczesnym koncepcjom nauczania, ale i prezentujące trudną dziś do przyjęcia strukturę rodziny i społeczeństwa

Hanna Kryńska

Udostępnij tekst

Być może o braku stałej obecności Baczyńskiej w kanonie polskiej literatury dziecięcej zadecydowała więc mniejsza miara literackiego talentu przekładająca się na utratę aktualności. Trudno jednak pominąć inne ważne czynniki – stopniowe odsuwanie Baczyńskiej pod koniec lat 40. od pracy pedagogicznej i metodycznej (związanej na przykład z przygotowaniem nowych, powojennych podręczników).

Autorka „Żoka zagranicą nie znalazła uznania ówczesnych władz, w przeciwieństwie do innych autorek „Płomyka”: nie tylko Marii Kownackiej, Hanny Ożogowskiej, Janiny Porazińskiej, ale przede wszystkim Wandy Wasilewskiej czy Joanny Broniewskiej, których nazwiska na długo zagościły na listach lektur szkolnych. Widocznie przedwojennej socjalistycznej „moralności” Baczyńskiej wystarczyło tylko na pobyt w przytułku na Służewie.

Prawda emocji

Jej opowiadania publikowane przed wojną w „Płomyku” są najczęściej realistyczne, nie omijają tematów trudnych (choroba, sieroctwo, konflikty w rodzinie). Nie odbiegają od pozostałej zawartości pisma niewahającego się podsunąć dzieciom opowieści z czasu I wojny światowej, a wśród nich także historii naprawdę skomplikowanych i smutnych, takich jak utrata rodziców i domu podczas przejścia frontu lub konieczność ukrywania się jednego z członków rodziny.

Środowisko nauczycieli stworzyło dwutygodnik, w którym sąsiadowały one z uwielbieniem dla Piłsudskiego (częste notatki za życia i cykliczne przedruki zdjęć z pogrzebu), skrupulatnym odnotowywaniem świąt religijnych i lokalnych tradycji, kultury i realiów życia za granicą, wrażliwością społeczną, a nawet (czym redakcja naraziła się na proces) akceptacją rewolucyjnego ustroju ZSRR w jednym z numerów. Zestawienie tematów i ujęć nie przestaje mnie zdumiewać.

Baczyńska nie publikowała swoich tekstów regularnie. Znalazłam ich zaledwie kilka. Zwraca uwagę powracający w wielu jej opowiadaniach motyw psa – wiernego dziecięcego przyjaciela. Widzę tu ślady czworonogów towarzyszących rodzinie i jej znajomym. W „Medorze” tytułowy psi bohater to dla osieroconego przez ojca chłopca jedyna w pełni bliska istota. Pies jest nieodłącznym towarzyszem zabaw w historii z opowiadania „Szklane serduszko. Z pamiętnika «Płomyczanki»” wydrukowanym w dwóch częściach w numerach 20. i 21. z 1928 roku.

Zestawiam to wszystko w myślach z fotografiami Krzysztofa pozującego z pociesznym Fredem, uroczym Danem, zaprzyjaźnionym Reksem (psem spokrewnionej rodziny Zarembów) oraz z wysłaną do matki kartką ze szczeniętami owczarków podhalańskich na odwrocie zamiast na przykład z widokiem Tatr. Myślę o narysowanych przez późniejszego autora „Śpiewu z pożogi” komiksach z „Tajuńcią”, psem zamieszkałej w Krakowie Stanisławy Kosteckiej, którego towarzystwo miało być dla Baczyńskiego cenniejsze niż zwiedzanie Wieży Mariackiej[5]. Radosne zdjęcie z Danem ma także sama pani Stefania. Wygląda na to, że czworonogi były istotne w życiu rodziny.

„Szklane serduszko” warte jest uwagi również z innych powodów. Czytelnicy i czytelniczki „Płomyka” w wielu numerach pisma poznawali sposoby zatroszczenia się o swoją „Płomyczankę” – lalkę, dla której mogli według zamieszczonych instrukcji uszyć stroje i pościel, a także skonstruować łóżeczko. „Płomyczanka” w historii Baczyńskiej została uszyta i ubrana w strój krakowianki przez matkę chłopca. Otrzymała przez pomyłkę „szklane serduszko” – zaplatany w watolinę czerwony kryształek sprawiający, że przeżywała prawdziwe emocje, a więc potrafiła mocno kochać i tęsknić.

Imię Lorcia miało nawiązywać do ulubionej piosenki chłopca opowiadającej o Jasiu wracającym zbyt późno z wojny. Zacytowana w opowiadaniu wersja piosenki różni się trochę od tych, które znajduję w śpiewnikach z czasu I wojny światowej. Wspólne we wszystkich wariantach jest przedłużające się oczekiwanie dziewczynki (Kasieńki lub Lorci) na nieobecnego Jasieńka. Tęsknota przyczynia się do choroby i śmierci bohaterki pieśni, a w opowiadaniu sprawia ogromne cierpienie lalce nazwanej na jej cześć.

Po powrocie chłopca serce „Płomyczanki” wypada przez przetarcie materiału – „wyskoczyło z radości” (jak twierdzi matka). Naprawienie zabawki sprawia, że kryształek przestaje sprawiać jej ból i (według chłopca) bije jak prawdziwe serce. To zaś staje się pretekstem do wypowiedzenia morału: „O gdybyż ludzie mogli uwierzyć w serca, co zbudzą się kiedyś, choćby z kamienia wykute, jakąż miłością rozgorzałby świat!”[6]. Prawda emocji i miłości okazuje się czymś bardzo potrzebnym, choć bliskim baśni, a nie rzeczywistości.

„Niech się sobie nazywa!”

Lalka jako chłopięca zabawka wydaje się pomysłem zaskakującym. Nawet współcześnie nie zawsze znajduje akceptację. Nic dziwnego, że koncepcji jej podarowania nie popiera opisany w opowiadaniu mężczyzna uczestniczący w wychowaniu dziecka. Trudno określić dokładnie, czy jest on ojcem (lub ojczymem) czy raczej dziadkiem albo wujkiem chłopca – narracja prowadzona z perspektywy Lorci nie pozwala na ustalenie stopnia pokrewieństwa.

„Siwy pan” palący fajkę niemal nie zwraca się do dziecka. Pozwala sobie jedynie na kierowane do jego matki zgryźliwe uwagi poddające w wątpliwość sensowność całego przedsięwzięcia („Co za dziwny sposób wychowywania chłopca! Ciągle obdarowujesz go lalkami. Ma ich już tyle, a teraz szyjesz mu nową!”, „Naprawdę, nie wiadomo, kogo bardziej bawią te lalki: matkę czy syna? Wygląda na to, że szyjesz je dla własnej przyjemności”, „Dla chłopca i tak za ładna! (…) I tak za dwa dni nie poznasz swojej roboty”[7]) i na słowa krytycznie nastawione do dziecięcej wyobraźni. Szczególnie mocno wybrzmiewa to podczas wyboru imienia zabawki.

„ – Wiesz, mamo, ona będzie Lorcia! Tamta Lorcia z piosenki – dobrze? Ta, co serce kazała zakopać przy drodze!

– Et! Jesteś skończony bajdura – odezwał się z drugiego pokoju siwy pan. – Jakie tam ona serce ma? Watę ma w sobie, ot co!

– Ale niech się nazywa Lorcia, mamo?

– Niech się sobie nazywa!

– Ot, masz rezultat napychania dziecku głowy różnemi Lorciami, umierającymi z tęsknoty. Masz skutek obdarowywania go lalkami! Zrobisz z niego rozmazaną babę, a nie mężczyznę.

– Jego matka jest też babą, ale to wcale nie dowód, że jest «rozmazaną» – odcinała się w stronę drugiego pokoju matka mego właściciela.

I nagle, chwyciwszy mnie w ręce, zaczęła się obracać szybko wkoło, śpiewając skocznie jedną ze swych ulubionych piosenek”[8].

Siwy pan nie ma racji – lalka ma przecież serce, a chłopiec pragnie bawić się otrzymaną zabawką. Energicznie wyrywa ją z rąk matki, a potem włącza w realizację swoich różnych pomysłów: od wszelkich podróży i przygód, przez powitanie ułana przez narzeczoną, cyrk, po jazdę „konno” na psie oraz odgrywanie domu, w którym dzidziuś „tylko od «tatusia» przyjmie lekarstwo”. Lalka godzi się łatwo z niepokojącą ją wcześniej utratą pięknych strojów jako ceną za przyjęcie tak wielu fantastycznych ról i za niezwykłą przyjaźń.

Rzeczywistość czy fikcja?

Nie mogę uwolnić się od przekonania, że Stefania Baczyńska sportretowała w przywołanej scenie samą siebie. Zdaję sobie sprawę z uproszczenia towarzyszącego takiemu myśleniu i z wielu różnic między rzeczywistą sytuacją autorki a literacką fikcją. Wiem na przykład, że Stanisław nie mieszkał w tym czasie z rodziną. Nikt z bliskich ani znajomych nie odnotował przy tym do tego stopnia zjadliwych uwag płynących z ust ojca rodziny (co może świadczyć w większym stopniu o takcie wspominających niż o jego charakterze), choć wiadomo, że zdarzało mu się być szorstkim i – zwłaszcza pod wpływem dolegliwości zdrowotnych – mało uprzejmym. Trudno orzec, ile cech rodziców Krzysztofa znalazło się w „Szklanym serduszku”, a ile w nim innych ludzi i pisarskiej wyobraźni.

Nic jednak nie poradzę na to, że pewne sceny łączą się w moim myśleniu niezależnie od wyważonych historycznoliterackich metod. Sylwetka i słowa opisanych domowników wydają mi się zastanawiająco bliskie relacjom znajomych Baczyńskich. Zarzucali oni Stefanii wspomnianą już nadopiekuńczość, która drażnić miała jej męża obawiającego się skutków „babskiego wychowania”. Czytając o bohaterce, która niespodziewanie zaczyna tańczyć z lalką, myślę automatycznie o obrazie opisanym przez Marię Turlejską – bratanicę Stefanii. Krewna podsumowała „Stefę” jako kobietę o swoistym uroku, ale i zmienną w swoich nastrojach, łatwo przechodzącą od smutku do radości, od pasji do nostalgii.

Jest w historii Baczyńskiej wiele gorzkich paradoksów. Na przykład jej poczucie humoru, lekkość, łagodność, którą pamiętają znajome, i jej gwałtowność, widoczna w sytuacjach konfliktowych i w powojennych listach

Hanna Kryńska

Udostępnij tekst

Stanisław, niegdyś serdeczny przyjaciel Adama Zieleńczyka (brata Stefanii), pod wpływem pogarszającego się stanu zdrowia i złego samopoczucia potrafił zachować się w sposób przykry dla odwiedzającej go rodziny żony. „Stefa” próbowała ratować atmosferę spotkania, zakładając na palce łupinki orzechów i „inscenizując groteskę” (jak opowiedziała to bratanica)[9].

Obie te sytuacje – tańca z lalką i odgrywanego teatrzyku – odsłaniają przekorny, niemal figlarny sposób bycia dorosłej kobiety, bohaterki literackiej i realnej osoby, która za sprawą niespodziewanego działania próbuje obrócić w żart to, co nieprzyjemne i raniące. Groteska, niemal dziewczęca psota, zastępuje inne próby załagodzenia sporu.

Słowami matki z opowiadania („Jego matka jest też babą, ale to wcale nie dowód, że jest «rozmazaną»”) mogłaby bronić się Stefania przed kierowanymi do siebie zarzutami. Nie mam wątpliwości, że ta niepoddająca się łatwo i utrzymująca siebie wraz z dzieckiem nauczycielka nie była „rozmazaną babą”. Wręcz przeciwnie – myślę o niej jako osobie z ogromną mocą i tak silną osobowością, że trudno było jej porozumieć się czasem nawet z najbliższymi. Tak jak wtedy, gdy Krzysztof, przygotowując się do mającego wybuchnąć za tydzień powstania, pisze do niej 25 lipca 1944 roku z Warszawy do Anina: 

„Byłaś tak zdenerwowana i ja tak samo, że nie ułożyliśmy się nawet dobrze kiedy się zobaczymy. (…) Pomyśl, że to głupstwa wobec tego co się dzieje (…), a przecież między nami nic się nie zmienia, niezależnie od sytuacji.

Tymczasem bądź spokojna o mnie na pewno nic mi nie będzie. Pilnuj siebie i zdrowia i nie przejmuj się”[10].

Albo nieco wcześniej: „I nie chcesz jakoś zrozumieć, że kocham cię zawsze tak samo cokolwiek by było i jakkolwiek się życie układa. (…) Są miłości, które mogą się układać zależnie od warunków życia, od zdarzeń lepiej albo gorzej, mogą zwiększać się lub słabnąć, ale zupełnie inaczej jest z miłością między Matką a synem i Ty powinnaś rozumieć to tak samo dobrze jak ja”[11].

Miłość ta ma jednak swoją cenę. Są nią silne emocje i wspomniany przez Krzysztofa pogarszający się jeszcze przed wojną stan zdrowia matki, jej problemy kardiologiczne. Od upadku powstania do ekshumacji syna żywi nierealną wiarę w jego powrót. Po odkryciu prawdy pisze do Kazimierza Wyki: „Odeszły wątpliwości, odeszły koszmarne domysły: jak i gdzie zginął, a z nimi urwała się wątlutka nić nadziei, która trzymała mnie jeszcze tutaj… Jak teraz żyć?”[12]. Potem stopniowo gaśnie i umiera niewiele ponad sześć lat po jego pogrzebie. Można powiedzieć, że także jej serce nie wytrzymało oraz że „przed śmiercią rozdała wszystko biednym”[13]. Odeszła jak tęskniąca Lorcia.

Ból i ocalenie

Być może znów upraszczam i swoimi domysłami uzupełniam luki, których tak wiele we wspomnieniach o rodzinie Baczyńskich, zwłaszcza tam, gdzie bliscy próbują taktownie przemilczeć sprawy dla tej rodziny trudne. Wszak to za sprawą ojca Krzysztofa pojawiły się w domu piosenki legionowe, którymi „zaraził” także rodzinę Zieleńczyków. Może śpiewano też historię o Lorci i nie powinnam podejrzewać żołnierza w stanie spoczynku o dystans do niej.

Jednak odczytanie matki szyjącej lalkę przez pryzmat Baczyńskiej nasuwa mi się samo także ze względu na niezwykłą jak na lata dwudzieste konstrukcję świata przedstawionego. Sportretowanych ludzi łączą relacje dalekie od harmonii. Rozdźwięk między nimi, poczucie samotności i nie zawsze skuteczne próby jej przezwyciężenia odbiegają od innych pisanych dla dzieci w tym czasie utworów „z przesłaniem” lub historii odwołujących się do najbardziej typowych doświadczeń czytelników.

Czytam dalej opowiadania Baczyńskiej: „Zmarzłe paprocie” – osnute wokół tytułowego przedmiotu zachwytu wątłego chłopca cieszącego się darem liści namalowanych przez mróz, „Wielką prawdę” – opracowanie gruzińskiej baśni z głównym bohaterem dowodzącym, że można płacić dobrem nawet za zło, wreszcie „Matkę”, którą okazuje się nauczycielka, ale dopiero wtedy, gdy uczestniczy w bólu i żałobie, tracąc przy tym na chwilę swoje piękno i urok.

Każdy z tekstów dotyka braku, utraty, żalu, śmierci lub choroby. Świat nie jest w nich miejscem harmonijnym. Dzieci nie mają rodziców lub widzą rodzinne nieporozumienia, chorują, tęsknią, czasem umierają. Ocalającą siłą okazuje się bliskość i dobroć nawet za cenę cierpienia. Szczególnie mocno wybrzmiewa to w ostatnim z wymienionych tekstów. Janek nie może uwierzyć, że jego „pani” jest czyjąś matką dopóki nie widzi jej współczującej i płaczącej nad śmiercią siostry szkolnego kolegi chłopca – Stasia. Łzy i emocje odciskają na niej piętno – nie wygląda tak młodo ani ładnie jak zazwyczaj. Właśnie wtedy jednak główny bohater rozpoznaje w niej rysy własnej matki i czuje prawdziwą więź.

Zastanawiam się, czy tekst pocieszał Baczyńską niemogącą mieć więcej dzieci. Może właśnie w swojej pracy pedagogicznej próbowała znaleźć ujście dla uczuć, którymi pragnęła obdarzać bliskich – troskliwa i zapobiegliwa, roztaczająca opiekę nawet nad dorosłym i niezależnym już synem, tak jakby matczynego serca było w niej stale za dużo.

Niewykluczone, że widzę w tych opowiadaniach więcej niż powinnam. Pewne jest natomiast, że ich wymowa okazuje się spójna z pozostałymi tekstami Baczyńskiej – własnymi i tłumaczonymi (na przykład z „35 maja” Kästnera). Skupia się w nich na relacjach, podnosi wagę miłości jako siły budującej, ocalającej i odmieniającej świat.

Po wielu latach podobna myśl prześwitywać będzie w utworach jej syna, który w „niepokoju rzeczy”, w przenikającej rzeczywistość miłości, poszukiwać będzie nowego porządku scalającego to, co rozbite przez doświadczenie śmierci i cierpienia. Będzie to robił, podążając śladami Norwida, zostawiając wyraźne znaki uważnej lektury tekstów XIX-wiecznego poety. Być może (to znów niepewny domysł) wcześniej przeszedł tę drogę wraz z matką.

Ku morzom południowym

„35 maja czyli jak Konrad pojechał konno do mórz południowych” Ericha Kästnera to jedna z książek niszczonych z pasją przez nazistów w 1933 roku. Co takiego zawiera ta dziecięca i nieco surrealistyczna książeczka, że została uznana za zagrażającą Rzeszy zaledwie rok po publikacji? Domyślam się, że te same treści, które stają się przyczyną uznania jej za dysydencką, były powodem jej przekładu opublikowanego w 1936 roku.

Historia przetłumaczona przez Stefanię Baczyńską opisuje niezwykłą podróż tytułowego bohatera zdążającego ku morzom południowym, przemierzającego przedziwne krainy. Zanim Łucja, przechodząc przez szafę, dotrze do Narnii, Konrad skorzysta z drogi na skróty przez taki zabytkowy mebel („podobno z piętnastego wieku”) w poszukiwaniu materiału do swojego wypracowania.

Pamiętam swoje zdumienie pierwszą lekturą tej książki w wieku kilku (może kilkunastu?) lat. Nie byłam w stanie dopasować tego tekstu do żadnego ze znanych mi sposobów czytania. Zbyt baśniowy, by był prawdziwy; byt dziwaczny, zbyt momentami realny, by był baśniowy. W czasie czytania wiele lat temu umknęło mi wiele wątków, które widzę dopiero teraz, jako osoba dorosła. Przedstawione realia byłyby często naprawdę gorzkie, gdyby nie krzywe zwierciadło, w jakim świat ten został ukazany. Pamiętałam dziwną datę w tytule, konia na wrotkach, dziewczynkę w kratkę, równik przedstawiony jako szynę czyszczoną regularnie przez panią sprzątaczkę. Nie wiem, czy na pewno zrozumiałam dowcip z wielorybem – wielkim stworzeniem chodzącym między drzewami, bo „wieloryby są ssakami i w wodzie żyją tylko przez pomyłkę”[14].

Zwróciła moją uwagę dziwna szkoła ze „świata na opak” (całe społeczne tło widzę dopiero teraz). Pomysł umieszczenia dorosłych w szkole zamiast dzieci to reakcja na przemoc i zaniedbania, wiąże się więc z dostrzeżeniem przez autora (a także, jak sądzę, przez tłumaczkę) problemów najmłodszych. W książkowej rzeczywistości pobyt w „świecie na opak” wynika z konieczności douczenia empatii opiekunów niewrażliwych na potrzeby i cierpienie własnych dzieci. To one wykazują się odpowiedzialnością i współczuciem, podczas gdy ci, na których powinny polegać, są nieodpowiedzialni (zostawienie córki bez jedzenia), albo nawet okrutni (celowe trzymanie na balkonie jako kara).

Wstrząsający wydźwięk tego fragmentu rozumiem dopiero teraz. Podobnie jak gorzkie w gruncie rzeczy słowa z „Krainy pasibrzuchów” padające wtedy, gdy Konrad proponuje wprowadzenie do niej biednych i bezrobotnych, ponieważ nie mają „co robić i co jeść”. Prezydent Pasibrzuchów (to tłumaczenie akurat mało mi pasuje do niemieckiego „das Schlaraffenland”) wykrzykuje wówczas: „A po co nam oni?! […] Ludzie ci chcą przecież pracować! My takich tu nie potrzebujemy”[15]. Dziś widzę gorycz i satyryczny dystans, z którymi zwięźle podsumowane zostały paradoksy świata po Wielkim Kryzysie.

Nie zapamiętałam niemal wcale scen z krainy zaludnionej przez wodzów, rycerzy, władców i dyktatorów. Tymczasem są one warte uwagi. Stali mieszkańcy zamknięci w warowni (gdzie indziej mogliby przebywać przy swoich życiowych profesjach?) okazują się roszczeniowi, niesprawiedliwi, całkowicie skupieni na sobie, a przy tym nadwrażliwi albo wręcz hipochondryczni. Karol Wielki jest urażony z powodu braku stałego zainteresowania jego osobą. Cezar nie chce ustąpić z niesłusznie zajętego miejsca na widowni i zostaje ośmieszony. Hannibal i Wallenstein, książę Frydlandu, biją się ołowianymi żołnierzykami o różany krzak i nie dbają o ich los, wiedząc, że podkomendni zginą. Kiedy Konrad zwraca im uwagę, sugerując inne, skuteczniejsze rozwiązanie, okazuje się, że dowódcy w swojej strategii walki nie kierują się zdrowym rozsądkiem, tylko chorą dumą. Wystarczy jednak lekki katar, by porzucili rozgrywkę i zgodnie udali się do domu.

Ołowiane żołnierzyki

Ołowiane żołnierzyki to popularna zabawka w wielu miejscach Europy w tamtym czasie. Już w baśni Andersena występuje „dzielny ołowiany żołnierzyk”, choć (co znamienne) jest to wojak kaleki i właśnie przez to wyjątkowy. Figurki z grudek ołowiu odlewają w pokoiku dziadziusia chłopcy z „Dzieci z Bullerbyn”. Wspomina o nich też Stanisław Baczyński, który widział je na biurku swojego ojca – Zygmunta, powstańca z 1863 roku. Ma je także Konrad, co ironicznie podsumowują towarzysze jego podróży.

„Prawdziwa rozpacz! – powiedział Rabarbar. – Niech pan pomyśli, Negro Kaballo, że mój bratanek też bawi się w domu ołowianymi żołnierzami.

– Jak to? – spytał koń. – Czy chcesz w przyszłości zostać generałem?

– Nie – odpowiedział chłopiec.

– A może chcesz stać się jednym z tych żołnierzy ołowianych, którzy pozwolą się jutro zabić pod krzakiem róży?

– Ani mi to w głowie – zaprzeczył energicznie Konrad – chcę zostać szoferem.

– A więc dlaczego, mimo to, bawisz się żołnierzami? – pytał koń.

Konrad milczał. A stryj Rabarbar rzekł:

– Bo mu ich ojciec podarował”[16].

Stefania Baczyńska ze zwierzętami
Stefania Baczyńska ze zwierzętami, ok. 1930 r. Fot. Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza

Czy w domu Baczyńskich bawiono się żołnierzykami? Sięgam po opis zabaw z Krzysiem ze wspomnień Marii Turlejskiej, odwiedzającej kuzyna u „babci Karoli”, gdzie wtedy mieszkał z matką.

„W niedzielne popołudnia chodziłyśmy z Dziulą do Krzysia, aby się bawić. Wizyty te miały wiele uroku z kilku powodów. Jednym z nich był Fred – wesoły, biały w czarne łatki (jedna na oku), krótkowłosy foksterier, wieloletni przyjaciel Krzysia, nim dużo później zastąpił go rudy wyżeł Dan. […]

Zaraz koło łóżka babci prowadziły drzwi do pokoju Stefy i Krzysia. Był on wąski, ciasny, ale tu bawić się było najprzyjemniej. […]

Bawiliśmy się na dywanie albo na tapczanie Stefy. Zabawy były różne – i z tym nie było kłopotów. Krzyś miał ogromne ilości drewnianych klocków, z których budował pałace wywołując okrzyki zachwytu Stefy; były też różnokolorowe kulki, które można było układać w najróżnorodniejsze wzory, umieszczając je w ciemnej, dziurkowanej tekturce; można było malować farbami wodnymi lub kolorować kredkami i pastelami; można było wycinać z arkuszy płaskie figurki dzieci i ich ubranka, odbijać kalkomanie, lepić z plasteliny, ustawiać kolejkę na szynach, grać w pchełki i w domino”[17].

Nie wiem czy Baczyński, mieszkając u babci Karoli, miał lalkę. Wydaje się to obecnie niemożliwe do ustalenia. Większość jego zabawek i opisanych dziecięcych działań kojarzy mi się z metodami Montessori, choć nie potrafię zweryfikować, czy Stefania mogła się nimi inspirować, czy też miała po prostu sama intuicje bliskie tej koncepcji pedagogicznej.

Niemal pewne jest natomiast, że żołnierzyków wśród zabawek Krzysia nie było. On także jako nastolatek i młodzieniec nie pragnął być ani generałem, ani żołnierzem. Marzył o zostaniu grafikiem. Wybuch wojny uniemożliwił mu studia w tym kierunku. Do konspiracyjnych Szarych Szeregów wstąpił dopiero w 1943 roku, skala nazistowskich zbrodni przeważy jego wahania co do sensu walki z bronią w ręku.

Widzieć problemy

Praca pedagogiczna Baczyńskiej pozostanie już chyba w sferze domysłów. Nie znalazłam śladu odzewu na społeczne apele w prasie do jej uczniów o spisanie jakichś wspomnień. Wiadomo tylko (z jej listów), że bardzo się w tę pracę angażowała. Potrafiła na przykład już w latach 40. (gdy dane jej było pracować krótko w Aninie) niezwykle mocno przeżywać organizację akademii na cześć Tadeusza Kościuszki.

Pewne jest również jej stale krytyczne podejście do systemu oświaty. Wielu znajomych rodziny wspomina uwagi padające z ust zarówno Stefanii, jak i Stanisława i Krzysztofa, świadczące o ich przekonaniu, że uczniowie są ważniejsi od „linijek” i „rubryk”. Jeśli uczyła w sposób odpowiadający opracowanym podręcznikom, to musiała zauważać podmiotowość uczniów. Tytuły publikacji czynią z nich przecież aktywnych uczestników procesu nauczania. Nazwa każdego podręcznika zawiera odwołanie do pierwszej osoby liczby pojedynczej, dając jasny sygnał, kto jest wykonawcą czynności. Nowoczesne podejście widzę w dość śmiałym w tamtych czasach pomyśle kart pracy, które można wyrwać z książki dzięki specjalnej perforacji (żaden egzemplarz trzymany przeze mnie w rękach nie nosił śladów wykorzystania tego pomysłu – domyślam się, że powodem mógł być koszt zakupu).

Baczyńska i Oderfeldówna widzą problemy społeczne, z którymi mimo młodego wieku przychodziło się mierzyć uczniom. Obraz świata wyłaniający się z kart podręczników zaskakuje mnie społeczną wrażliwością autorek, obszernością ujęcia i ukazaniem realiów życia bez żadnych ogródek. Przypomina mi się pani z opowiadania „Wszyscy dla wszystkich”, która wolała dbać o szkolną klasę niż cieszyć się otrzymanymi kwiatami. A zaraz potem notatka, w której Stefania opisuje, jak zwróciła synowi uwagę na dzieci na mrozie, co przyczyniło się do powstania jednego jego wiersza. „Mówiłam – pisze po latach Baczyńska o tej rozmowie – że nigdy nie mogę pojąć cierpliwości dziecka proletariackiego na cierpienie i nędzę”[18].

To samo uważne spojrzenie wyodrębnia ze świata pojedyncze sytuacje i sceny, przypatruje się poszczególnym postaciom, zgodnie z wybranym tytułem podręcznika: „Patrzę i opisuję”.

Oglądam na przykład podręczniki z lat trzydziestych. Są to wydania nieco inne niż wcześniejsze wersje. Na okładce drugiej części z 1932 roku znajomo brzmiąca adnotacja: „przystosowane do nowych programów”, na pierwszej stronie znaczek „10 groszy. Tow. Popierania Budowy Szkół Powszechnych. R.Szk. 1938/9”.

W środku zróżnicowane tematycznie czytanki obejmujące zarówno sceny z życia w mieście, jak i typowo wiejskie: o krowie i cielątku, o Korosiowej karmiącej kury, o straganie z zabawkami, o zakupie talerzy, o Wojtusiu, którego wychowuje babcia, bo nie ma rodziców. Dziecięca rączka uzupełniła luki w ćwiczeniach i pokolorowała ilustracje. W części trzeciej (przygotowanej już wyłącznie przez Baczyńską z powodu śmierci współautorki poprzednich części) zwraca moją uwagę starannie podpisany obrazek „Dziadek żebrze. Pies szczeka. Kury uciekają. Dziecko schowało się”. Poniżej zadanie ćwiczące dodawanie przydawki: „(Jaki?) dziadek żebrze”. Dziadek ma brodę, wyciągniętą przed siebie czapkę i podpiera się kulą (jedyna przydawka, która przychodzi mi do głowy to „biedny”). Dziadek żebrze również 36 stron dalej. Tym razem w towarzystwie odratowanego przez siebie psa (to historyjka obrazkowa). Pies trzyma w zębach miskę na drobne.

Matka „takiego” syna

Jest w historii Baczyńskiej wiele gorzkich paradoksów. Na przykład jej poczucie humoru, lekkość, łagodność, którą pamiętają znajome, i jej gwałtowność, widoczna w sytuacjach konfliktowych i w powojennych listach.

Na przykład sprawa jej chrztu, który poprzedził o kilka dni ślub ze Stanisławem (niezaangażowanym, a nawet sceptycznym chrześcijaninem) chyba tylko po to, by kwestia religii dzieliła ich do końca małżeństwa. Żarliwość religijna Stefanii nie znalazła odzwierciedlenia w jej tekstach, ale skrupulatnie była odnotowywana i analizowana przez bliskich oraz znajomych, dla jednych stając się dowodem życiowej autentyczności (Bogusław Karczewski, znajomy Krzysztofa z lat szkolnych)[19], dla innych – irytującym nawykiem „postępowej” skądinąd kobiety (bratanica)[20]. Skrupulatnie odnotowują ją chyba wszyscy analizujący religijność poezji Baczyńskiego.

I to kolejny paradoks – w ostatnich latach życia i po swojej śmierci staje się Baczyńska jedynie „matką «takiego» syna”. To niemal dosłowny cytat z jej listu do Kazimierza Wyki. Nawet bajki Kryłowa przekłada dlatego, że „Kryłowa kazał mi Krzysztof tłumaczyć”[21], choć przyznaje się Wyce, że praca ją uspokaja.

W swoim testamencie sporo miejsca poświęca sprawie stypendium imienia poległego syna oraz uzasadnieniu przekazania pozostałych pieniędzy z praw autorskich na cele społeczne (bo Stefania też „przed śmiercią rozdała wszystko biednym”). Niezależna nauczycielka, mająca własne zdanie na temat szkoły i świata, autorka opowiadań, podręczników oraz tłumaczeń zniknęła w cieniu swoich najbliższych.

Fiasko porozumienia?

Pacyfistyczne przesłanie jest tak kruche. W Niemczech „35 maja”, przypomnijmy, płonie kilkanaście miesięcy po publikacji jako godzący w niemieckiego ducha przejaw liberalnego intelektualizmu. Rzesza rozpoczyna II wojnę światową sześć lat później, trzy lata po przygotowanym przez Baczyńską wydaniu. Nieprzejmowanie się losem swoich „ołowianych żołnierzyków” jest chyba najmniejszą ze wszystkich zbrodni Hitlera.

Stefania Baczyńska – po wojnie próbująca pogodzić się ze stratą syna i „porozumieć ze światem”[22] – także ponosi częściowe fiasko. Udało się wydać „Śpiew z pożogi”, ale nie dane jej było opublikować wszystkich jego utworów. Nie przetrwała idea stypendium imienia poległego poety. Otrzymał je tylko Różewicz.

Baczyńscy
Od lewej: Krzysztof Kamil Baczyński, Stefania Baczyńska (matka) i Barbara Stanisława Drapczyńska (żona). Warszawa, czerwiec 1942. Fot. Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza

Matka w żałobie nie mogła znaleźć w Andrzejewskim zastępstwa dla Krzysztofa, mimo przyjaźni łączącej obu pisarzy podczas wojny. Jerzy nie chciał, by opiekowała się nim, gdy miał problemy zdrowotne, nie zaprosił jej do siebie, kiedy przekonywała go w liście, że niewiele im zajmie miejsca i czasu ze względu na stan zdrowia.

Właściwie nie dziwię mu się. Myślę, że ja też broniłabym się przed jej tak bliską obecnością, przed wspólnym niesieniem tej rozpaczy i żarliwej pamięci, przed stale zbyt intensywną troską. Być może to okrutne, ale przecież nawet ten, którego opłakiwała, nie potrafił pogodzić swojej miłości do niej z wolnością samodzielnych dorosłych decyzji i przeżywania relacji z ukochaną kobietą.

Zamiast współczucia

Nie wiem, czy mogę coś dla niej zrobić. Nie chciałaby mojego współczucia. Była tak dumna, że na serdeczne w zamierzeniu słowa Jerzego Pelca wydrukowane w „Dziś i Jutro” zareagowała niemal histerią. Zabolały ją słowa o jej wrażliwości, „zaślepieniu matki”, lęku Krzysztofa przed dentystą, ale i o braku pieniędzy (co Stefania wyjaśnia zapomnieniem portfela, nerwowo negując „życie w nędzy”) oraz o płaczu Basi, która „miała mocny, dzielny charakter i nigdy jej p. Pelc nie widział tonącej we łzach z powodu zepsutych kaloryferów”.

Wszystkie jego uwagi opisujące problemy ich wojennego życia w liście z 7 grudnia 1946 roku do Kazimierza Wyki wyolbrzymia, nazywa nieprawdą i paszkwilem. Traktuje jako hańbiące sugestie, że jakiekolwiek poważne kłopoty istniały i mogły być dla domowników przytłaczające. Emocjonalnie rozedrgana, gorączkowo zabiegała o pamięć dzieł męża i syna, pisała długie listy do jego dawnych znajomych. Pragnęła przy tym podziwu, a nie współczucia, choć jednocześnie tak często w swojej korespondencji prosiła o zrozumienie. Usprawiedliwia się w liście do Wyki z 23 sierpnia 1949 roku po skargach na niezatwierdzenie jej podręczników przez ministerstwo i wynikające stąd kłopoty finansowe:

 „Pisze to wszystko nie dlatego, żebym chciała wzruszyć Pana swoją sytuacją, tylko dlatego, że przywykłam pisać do Pana jak do kogoś bardzo bliskiego, przed kim nie ukrywa się tego, co chwilowo najbardziej udręcza. Rozumie mnie Pan, prawda?”[23].

Nie wiem, czy ktokolwiek ją w pełni rozumiał i czy ja również potrafię to całkowite zrozumienie jej ofiarować. Nie pojmuję tak wielu jej paradoksów i sprzeczności.

Jestem w stanie dać jej swoją pamięć. Czytam zapomniane teksty i podręczniki. Szukam pozostałych. Planuję już od dawna pojechać na Cmentarz Wojskowy na Powązkach, gdzie leży pochowana wraz z mężem (on „literat”, ona tylko „nauczycielka”). To ostatnie i najskromniejsze lokum. Może w końcu się uda. Może. Myślę o niej, patrząc jak amerykański samolot rozpoznawczy krąży nad moim miastem.

Wesprzyj Więź

Lublin, luty-marzec 2022

Przeczytaj też: O chłopcu biegnącym w dół ulicy. Janusz Szuber (1947-2020)


[1] https://polona.pl/item/dokumenty-rodziny-baczynskich,MjYzNTg0OTg/44/ [dostęp: 24.02.2022 r.]
[2] https://polona.pl/item/dokumenty-rodziny-baczynskich,MjYzNTg0OTg/54/ [dostęp: 24.02.2002 r.]
[3] M. Turlejska, „Serce jak obłok”, w: „Żołnierz, poeta, czasu kurz… Wspomnienia o Krzysztofie Kamilu Baczyńskim”, red. Z. Wasilewski, Kraków 1979, s. 81.
[4] https://polona.pl/item/dokumenty-rodziny-baczynskich,MjYzNTg0OTg/44/ [dostęp 24.02.2022 r.]
[5] „Szczęśliwe drogi”, w: „«Na imię mi było Krzysztof». Baczyński w Muzeum Literatury”. https://baczynski.muzeumliteratury.pl/szczesliwe-drogi/ [dostęp 5.03.2022]
[6] S. Baczyńska, „Szklane serduszko. Z pamiętnika «Płomyczanki». Dokończenie”, „Płomyk” 1928 nr 21 s. 472.
[7] S. Baczyńska, „Szklane serduszko…”, „Płomyk” 1928 nr 20 s. 450-452.
[8] S. Baczyńska, „Szklane serduszko…”, „Płomyk” 1928 nr 21 s. 469-470.
[9] M. Turlejska, „Serce jak obłok…”, s. 89.
[10] https://polona.pl/item/listy-do-rodzicow,MjYzNTg2MTE/21/ [dostęp: 24.02.2022 r.]
[11] https://polona.pl/item/listy-do-rodzicow,MjYzNTg2MTE/23/ [dostęp: 24.02.2022 r.]
[12] „Pod okupacją. Listy”, oprac. M. Urbanowski, Warszawa 2014, s. 266.
[13] S. Baczyńska, „Szklane serduszko…”, s. 452.
[14] E. Kästner, „35 maja albo jak Konrad pojechał konno do Mórz Południowych”, tłum. S. Baczyńska, Warszawa 1996, s. 280.
[15] Tamże, s. 89-90.
[16] Tamże, s. 130.
[17] Tamże, s. 83-85.
[18] K. K. Baczyński „Utwory zebrane”, t. II, oprac. A. Kmita-Piorunowa, K. Wyka, Kraków 1979, s. 596. Kolejne cytaty z tego wydania ze skrótem UZ oraz podaniem tomu i strony.
[19] W. Budzyński, „Miłość i śmierć Krzysztofa Kamila”, Kraków 2014, s. 30-31.
[20] M. Turlejska, „Serce jak obłok…”, s. 94.
[21] „Pod okupacją. Listy…”, s. 272
[22] Wychodząc od tego cytatu z listu Baczyńskiej obszernie analizuje ten moment Renata Majewska („«Porozumieć się ze światem…» – Stefania Baczyńska w swoich powojennych listach”, w: „Żydzi wschodniej Polski”, seria III „Kobieta żydowska”, red. A. Janicka, J. Ławski, B. Olech, Białystok 2015, s. 423-439).
[23] „Pod okupacją. Listy…”, s. 276.

Podziel się

6
2
Wiadomość