Jesień 2024, nr 3

Zamów

Prawica śni lewicowe sny o federacji polsko-ukraińskiej

Doradca prezydenta Andrzej Zybertowicz i metropolita lubelski abp Stanisław Budzik podczas obchodów Dnia Górnika w Lubelskim Węglu „Bogdanka”, grudzień 2019 . Fot. Mariusz Hamerski / KPRP

Takiej okazji nie przepuści z całą pewnością rosyjska propaganda, która od kilku tygodni eksploatuje temat rzekomego dążenia Polski do zaboru zachodniej Ukrainy, bądź też całkowitego podporządkowania Kijowa przez Warszawę.

„Zastanawiam się, czy koncepcja jakiejś unii polsko-ukraińskiej albo Rzeczypospolitej wielu narodów nie mogłaby być wspaniałą przygodą dla pokolenia młodych ludzi” – wyznał ostatnio prof. Andrzej Zybertowicz. Podobnym pomysłem podzielił się z czytelnikami prawicowy publicysta Marek Budzisz, zdaniem którego pora na odważne decyzje i na „postawienie kwestii polsko-ukraińskiego państwa federacyjnego”.

Pozostawiając na marginesie problem elementarnej odpowiedzialności za wygłaszanie tego typu opinii w trakcie trwającej wojny i podczas wzmożonej aktywności rosyjskiej propagandy, należy zauważyć, że budowa państwa federacyjnego m.in. z Ukraińcami to stara lewicowa koncepcja z przełomu XIX i XX wieku. Ówczesna prawica uważała ją zresztą za śmiertelnie niebezpieczną i zwalczała z całą mocą.

Profesor Zybertowicz to znany socjolog i doradca prezydenta, Budzisz to z kolei popularny na prawicy analityk i publicysta, który doradzał ministrom w rządzie Jerzego Buzka. Nie są to zatem postaci anonimowe, których enuncjacje o potrzebie tworzenia jakiejś formy federacji polsko-ukraińskiej można pozostawić bez echa lub przejść na nimi do porządku dziennego. O szkodliwości tego typu pomysłów wypowiedzieli się już zresztą liczni komentatorzy i analitycy, nie pozostawiając suchej nitki nie tylko nad ich całkowitą abstrakcyjnością i iluzorycznością, ale zwracając też uwagę na kompletny brak wyczucia czasu u ich autorów oraz na elementarną niezręczność takich rozważań w obliczu heroicznej walki Ukraińców o wolność i integralność ich państwa.

Endecy autentycznie bali się, że dominującą narodowością w wielkim państwie federacyjnym wcale nie zostaną Polacy, lecz… Ukraińcy właśnie

Rafał Jaśkowski

Udostępnij tekst

Chociaż nie słychać entuzjazmu dla tych fantazji po stronie ukraińskiej, to takiej okazji nie przepuści z całą pewnością rosyjska propaganda, która od kilku tygodni eksploatuje temat rzekomego dążenia Polski do zaboru zachodniej Ukrainy, bądź też całkowitego podporządkowania Kijowa przez Warszawę. Z odpowiednią interpretacją tych nieodpowiedzialnych wypowiedzi zapoznamy się zapewne w „porannej propagandowej prasówce z Moskwy”, którą z taką skrupulatnością przygotowuje codziennie na Facebooku Jędrzej Morawiecki, analizując najbardziej nawet absurdalne tematy, jakimi rosyjskie media karmią „ojczyźnianą” opinię publiczną.

Związani z polską nacjonalistyczną prawicą autorzy tych mocarstwowych mrzonek wydają się tym jednak nie przejmować – szkoda tylko, że nie pamiętają o źródłach głoszonych przez siebie koncepcji. Ich propozycja to bowiem nic innego jak wariant starego programu federacyjnego legendarnej Polskiej Partii Socjalistycznej, z determinacją zwalczany w latach 20. XX wieku przez zwolenników Narodowej Demokracji – czyli ówczesnej nacjonalistycznej prawicy, do której tak lubi odwoływać się obecna władza. Warto przypomnieć tę wielką wizję, która fascynowała polskie elity niemal dokładnie przed stu laty, a dzisiaj wydaje się powracać, niestety jako farsa.

W Polskiej Partii Socjalistycznej, która pod koniec XIX wieku (po klęsce powstania styczniowego i traumie, jaką wywołała ona w społeczeństwie polskim) jako pierwsza podniosła hasło walki o pełną niepodległość, projekty w dziedzinie polityki międzynarodowej były szczególnie zaawansowane i wyróżniały się – na tle innych stronnictw – rozmachem oraz ambicjami geopolitycznymi. Znamiennym przykładem tych ambicji był właśnie szlagierowy projekt PPS, a więc tzw. koncepcja federacyjna. Miała ona na celu takie przemodelowanie Europy Środkowo-Wschodniej, aby na stałe zabezpieczyć odradzającą się Rzeczpospolitą przed jej największym wrogiem, jakim w mniemaniu PPS była Rosja.

O całkowitym równouprawnieniu narodowości, wchodzących w skład Rzeczypospolitej na zasadzie dobrowolnej federacji, wspomniano już w słynnym „programie paryskim” PPS (który legł u podstaw powstania partii), ale idea federacyjna pojawiła się w polskiej myśli politycznej znacznie wcześniej. Postulat odbudowy Polski jako federacji wolnych narodów w granicach z 1772 r. głosił m.in. słynny nestor polskiej lewicy Bolesław Limanowski. Ten wybitny polski socjalista zafascynowany był XIX-wieczną, radykalną myślą irredencką, którą pioniersko powiązał z nową ideologią socjalistyczną. PPS uznała poglądy Limanowskiego za własne, a jednym z ich największych entuzjastów okazał się ówczesny lider partii – Józef Piłsudski.

Próbę realizacji koncepcji federacyjnej Piłsudski faktycznie podjął po zakończeniu działań wojennych na frontach I wojny światowej, kiedy to odradzała się wolna Polska. Od początku był to program dosyć mglisty, niesprecyzowany i podlegający wielu interpretacjom oraz modyfikacjom, jednak jego atrakcyjność polegała na tym, że odwoływał się do silnego, wielkiego państwa, nawiązującego do tradycji I Rzeczypospolitej, a zarazem uderzał w żywotne interesy Rosji, którą Marszałek uważał zawsze za głównego wroga polskości. Myśl polityczna PPS miała tu swój nieoceniony wkład w wyznaczenie pierwszych, w miarę spójnych kierunków polityki zagranicznej młodego państwa.

Projekt federacyjny popierała wówczas znaczna część polskich elit politycznych i intelektualnych. Nie licząc samych socjalistów, do autorstwa tej koncepcji przyznawał się też obóz belwederski (otoczenie Józefa Piłsudskiego, które wciąż było w znacznym stopniu personalnie powiązane z PPS), a sam projekt poparty został przez lewicę ruchu ludowego (PSL „Wyzwolenie”), środowiska radykalnej inteligencji, a nawet przez związanych z ziemiaństwem konserwatystów. Dla tych ostatnich była to bodaj jedyna szansa na uratowanie położonych na kresach ogromnych majątków ziemskich przed rewolucją bolszewicką. Program federacyjny dosłownie traktował też Ignacy Paderewski (również w czasie sprawowania przez siebie urzędu premiera), któremu politycznie bliżej było do największego konkurenta PPS – Narodowej Demokracji.

Warto podkreślić, że socjaliści doskonale wstrzelili się ze swoją koncepcją w tzw. ducha czasu. Po zakończeniu Wielkiej Wojny popularność w świecie zyskiwały bowiem teorie o równouprawnieniu i samostanowieniu narodów – zgodne z pacyfistycznymi doktrynami prezydenta USA Woodrowa Wilsona, które kompatybilne były także z atmosferą przepełniającą paryski kongres pokojowy. Był to projekt nośny propagandowo i ukazywał odrodzoną Rzeczpospolitą jako państwo nie tylko pokojowe, ale i kierujące się uniwersalnymi wartościami, które może wyznaczać nowe standardy w polityce europejskiej.

Pierwsze decyzje rządów socjalistycznych Ignacego Daszyńskiego i Jędrzeja Moraczewskiego tylko wzmacniały ten przekaz, stawiając jednocześnie Polskę w gronie najbardziej demokratycznych i prospołecznych krajów świata. Abstrahując od przesłanek ideologicznych wprowadzenia tego typu reform, a także okoliczności, w jakich zostały proklamowane, pokazywały one wyraźnie zarówno społeczeństwu polskiemu, jak i zachodnioeuropejskiej opinii publicznej, że istnieje wyraźna alternatywa dla rewolucyjnych rządów bolszewickich w Rosji.

Siła przyciągania takiego państwa okazała się jednak czysto teoretyczna. Okoliczności ku tworzeniu wielkiej federacji państw pod przewodnictwem Polski nie były sprzyjające. Nawet gdyby istniał całkowity konsensus w kraju co do realizacji koncepcji federacyjnej (a takiego nie było), to trzeba by jeszcze woli stworzenia takiego związku ze strony budzących się do życia narodów kresowych. Takiej chęci zabrakło, co więcej – zarówno Litwini, Ukraińcy jak i (w mniejszym stopniu) Białorusini budowali swoją tożsamość narodową w opozycji do polskości.

Powstała po ponad wiekowej niewoli Polska była natomiast państwem zbyt słabym, by przeprowadzić ten projekt samodzielnie, nie licząc się z aspiracjami narodów ościennych do posiadania własnych niepodległych państw. Próby zbudowania wielkiej federacji wolnych narodów pod przewodnictwem Polski zatem nie powiodły się, chociaż w trakcie wojny polsko-radzieckiej i podczas zajęcia przez Wojsko Polskie Kijowa w 1920 r. wydawało się, że idea ta jest bliska ziszczenia, przynajmniej jeśli chodzi o związek Polski i Ukrainy. Niestety, kontrofensywa bolszewicka i dalsze losy wojny, a przede wszystkim zawarty w Rydze traktat – kończący ten, zwycięski przecież, konflikt – unicestwił dalekosiężne plany polskiej lewicy i wywodzącego się z niej Piłsudskiego. Ku uciesze zresztą Romana Dmowskiego i Narodowej Demokracji.

Dlaczego zatem najsilniejsza wówczas polska partia polityczna z taką determinacją przeciwstawiała się koncepcji federacyjnej? Dmowski lansował wtedy przeciwstawny pomysł – tzw. koncepcję inkorporacyjną, a więc wcielenia (inkorporacji) do Rzeczypospolitej ziem, na których polski żywioł kulturalny był przeważający. Nie wydaje się przy tym, by jego sprzeciw wobec koncepcji promowanej przez Piłsudskiego i polską lewicę miał jedynie podłoże ambicjonalne. Prawica faktycznie obawiała się stworzenia wielkiego państwa federacyjnego i to z wielu względów.

Po pierwsze, chodziło o kwestie narodowościowe – endecy bali się, że w tak zróżnicowanym narodowościowo organizmie państwowym Polacy nie będą stanowili postulowanej większości, a pozostałe narody wchodzące w jego skład nie będą lojalne wobec Rzeczypospolitej. Poza tym budowa państwa narodowego, o którym marzyli zwolennicy Dmowskiego, byłaby przy tak licznych mniejszościach po prostu nierealna – nie dałoby się przecież wszystkich spolonizować…

Kolejny powód to prawicowa hierarchia wrogów odrodzonej Polski. Endecy za głównego wroga uważali państwo niemieckie, a nie Rosję. Nie chcieli rozbijać państwa rosyjskiego, tylko się z nim porozumieć (oczywiście po klęsce bolszewików w wojnie domowej).

Był jeszcze jeden powód, o którym mówiono wówczas na prawicy niechętnie. Otóż endecy autentycznie bali się, że dominującą narodowością w wielkim państwie federacyjnym wcale nie zostaną Polacy, lecz… Ukraińcy właśnie. Obawiano się ogromnego potencjału odrodzonej Ukrainy, zarówno demograficznego, jak i gospodarczego. W rezultacie obiektywnych czynników, ale także celowych działań endecji, Polska nie stała się ani państwem jednolitym narodowościowo (to w ogóle nie wchodziło w rachubę ze względu chociażby na rozproszoną w całym kraju mniejszość żydowską), ani nie zbudowała wielkiej federacji. II Rzeczpospolita (chociaż bliżej jej było do koncepcji Dmowskiego niż Piłsudskiego) była swoistym kompromisem między tymi dwiema wielkimi wizjami.

Wesprzyj Więź

Dzisiejsza prawica nie pamięta już o swoich dawnych obawach, lansując w mediach sztandarowy projekt polskiej lewicy sprzed ponad stu lat. Z jednej strony świadczy to wciąż o atrakcyjności i sile koncepcji wypracowanej przez Polską Partię Socjalistyczną, z drugiej – o niskiej świadomości historycznej osób, odwołujących się na co dzień do tradycji endeckiej.

Wysuwanie planów geopolitycznych wobec najbliższych sąsiadów – aby było brane na poważnie – należałoby przede wszystkim skonsultować z samymi zainteresowanymi. Do tego niezbędna jest spokojna i rzetelna debata, nie da się jej jednak prowadzić, gdy na jednego z jej potencjalnych uczestników spadają rakiety. Ukraina poza tym już wybrała – z całych sił dąży do członkostwa w Unii Europejskiej, której Polska jest częścią od 2004 roku. Ten koncept przewyższa natomiast pod każdym względem każdy XIX-wieczny projekt geopolityczny. Nawet słynną pepeesowską koncepcję federacyjną.

Przeczytaj też: Wspólnie zakończmy to piekło na ziemi

Podziel się

1
4
Wiadomość

Dziekuje za ten artykul. Ja tez zauwazam brak rzetelnej debaty lub tez uczciwego spojrzenia na czasy sprzed pierwszej i drugiej wojny swiatowej. Polska ofiara krwi przykryla ten okresy calunem milczenia. No i teraz kazda z partii politycznych naduzywa roznych mitow o tamtym wieku, czyniac z nas bezmyslnych odbiorcow ich populizmu. A to przeciez jest tak ciekawym, zeby naprawde rzucic okiem za kotare dziejow!

Pisząc o XVIII-wiecznych korzeniach federacji polsko-ukraińskiej prosi się o wzmiankowanie jednym zdaniem Unii Hadziackiej jako wcześniejszym korzeniu XVIII-wiecznej tradycji. Co innego jest jednak ważniejsze. Jest to artykuł wpisujący się w politykę historyczną tych, co wypierają się prowadzenia takiej polityki historycznej obciążając tym jedynie prawicę. Artykuł jest o głupiej od zawsze prawicy, która nie potrafiła myśleć realistycznie i kopiowała z lewicy, ergo domyślny Kaczyński też teraz jest w błędzie (polemik typu „a gdzie to napisane” nie przyjmuję). Otóż każda formacja polityczna ma swoich „zwiadowców” wysuwających rozmaite teorie dalekie od głównego nurtu tych formacji politycznych. Kilka procent z nich wejdzie kiedyś do głównego nurtu, reszta zostanie zapomniana. Autor, przepraszam za oskarżenie, ale nie wierzę, że z niewiedzy, w złej wierze czyni Prof.Zybertowicza i Marka Budzisza reprezentatywnymi dla głównego nurtu współczesnej prawicy. Tymczasem ich koncepcja spotkała się z krytyką także na prawicy, co Autor „przeooczył”. Po co piętnowana jest cała prawica za wypowiedzi dwóch „zwiadowców”? To może by tak dla opozycji reprezentatywnym uczynić syna p.poseł Wandy Nowickiej z lewicy, działacza towarzystwa przyjaźni polsko-północno-koreańskiej? Ta sama metoda wychowywania sobie swoich zwolenników i nie mająca nic wspólnego z szukaniem wspólnego języka w rozdartym społeczeństwie. A skutek może być taki, że nie-fanatyczny zwolennik PiSu może pomyśli, że może warto sprawdzić co myśli nie-fanatyczna opozycja, czy jest sens trochę posłuchać. Wchodzi na stronę Więzi, czyta ten artykuł i widzi, że jednak Jacek Kurski może przerysowuje negatywny obraz nie-PiSu, ale w tym opisie jest ziarno prawdy, skoro jestem obrażany przez przypisywanie obcych mi poglądów mających poświadczać, że szkoda na rozmowę ze mną czasu. Zresztą, może nie przeczyta artykułu, bo już sam fałszywy tytuł jak przywalenie młotem zniechęci go do czytania, być może także innych, akurat wartościowych artykułów publikowanych na tym portalu.

„(…) endecy bali się, że w tak zróżnicowanym narodowościowo organizmie państwowym Polacy nie będą stanowili postulowanej większości, a pozostałe narody wchodzące w jego skład nie będą lojalne wobec Rzeczypospolitej”. Lata II wojny pokazały, że do co lojalności mniejszości mieli generalnie rację. To też dobre: „Był jeszcze jeden powód, o którym mówiono wówczas na prawicy niechętnie. (…) Obawiano się ogromnego potencjału odrodzonej Ukrainy, zarówno demograficznego, jak i gospodarczego”. Ciekawe czy autor mógłby podeprzeć tą tezę jakimkolwiek cytatem z jakiegoś autentycznego endeka, czy też mówili oni o tym tak niechętnie, że wyczytał to z ich oczu studiując fotografie?

Napisać, że prof. Andrzej Zybertowicz i Marek Budzisz są „związani z polską nacjonalistyczną prawicą”, można tylko wtedy, kiedy:
a) albo nie ma się pojęcia, jakie poglądy głoszą wymienieni autorzy,
b) albo posługuje się, hm, specyficzną definicją nacjonalizmu, według której każdy, kto nie podziela poglądów lewicowych, może być potraktowany tym zgrabnym epitetem.
Jedno zresztą nie wyklucza drugiego.
Przyznam się, że odbiera mi to ochotę na bardziej precyzyjne odnoszenie się do koncepcji Autora – co piszę jako ktoś, kto pomysły federacyjne odbiera jako mocno kontrowersyjne. Warto jednak dyskutować rzetelnie, a nie okładać się epitetami, bo pod piórem autora słowo „endek” jest nim niewątpliwie, zwłaszcza jeśli traktuje się nim ludzi, którzy – jak wyżej wspomniani – nie mają z myślą narodowo-demokratyczną nic wspólnego.

Dziękuję za ten tekst, choć niestety z paroma elementami mi mocno nie po drodze (jakkolwiek ogólne podejście do przywołanych pomysłów federacyjnych mam podobnie negatywne).

Pokażę te elementy na cytacie: „Dzisiejsza prawica nie pamięta już o swoich dawnych obawach, lansując w mediach sztandarowy projekt polskiej lewicy sprzed ponad stu lat. […] świadczy to […] o niskiej świadomości historycznej osób, odwołujących się na co dzień do tradycji endeckiej”. Wobec tego trzy uwagi.

Po pierwsze, ujmowanie wszystkiego w kategoriach dychotomii lewica–prawica wydaje mi się w proponowanym tu ujęciu zbyt upraszczające jak na tej długości i takich ambicji tekst (zwłaszcza na tych „łamach”). I w odniesieniu do okresu przed stu laty, i obecnie. Odnosząc się tylko do czasów obecnych (w odniesieniu do początków II RP sam Autor obnaża swoje uproszczenie, wymieniając wśród sympatyzujących z koncepcją federacyjną konserwatystów i poniekąd Paderewskiego): mimo pewnych wskazujących na to elementów, nie przyjmuję tezy, że PiS jest w istotnej mierze „endecki”. To tak duża liczebnie partia, że oczywiście znajdą się w niej osoby o endeckich tendencjach, ale jednak sugerowanie prostej kontynuacji między dawnymi narodowcami a obecnym obozem politycznym człowieka, który otwarcie odwołuje się do dziedzictwa Józefa Piłsudskiego (a i w praktyce politycznej trochę za nim podąża, niestety za tym z lat 1926–35), to najdelikatniej mówiąc, nadużycie.

Po drugie, jak trafnie spostrzegł pan Piotr Ciompa, dwaj wskazani w tekście panowie nie są rzecznikami „prawicy” jako całości. Z ciekawości: czy ktoś mógłby przytoczyć przykłady, jak reszta „prawicy” skrytykowała wypowiedzi panów Zybertowicza i Budzisza? (wspomniał o tym pan Ciompa, nie wątpię, że zgodnie z prawdą).

Po trzecie, nawet jeśli trzymać się łatek „prawica” i „lewica” – z samego korzystania przez „prawicę” z pomysłu, który „lewica” przedstawiała sto lat wcześniej, w zupełnie odmiennych realiach, nie można by robić zarzutu. Zarzuty można wysnuwać (i Autor to słusznie robi, choć na marginesie) ze współczesnych okoliczności, a nie z tego, że w nowych realiach proponuje się coś podobnego do niegdysiejszego pomysłu z obozu „konkurencji”. To równie niepoważne, jak gdyby w proteście wobec niestosowności podnoszenia dziś pomysłu federacji napisać tekst krytykujący za koncepcję federacyjną Józefa Piłsudskiego.

Natomiast cieszę się, że w tekście pojawiło się spostrzeżenie – szkoda, że na samym końcu i nierozwinięte – że koncepcję federacyjną „przewyższa” (zgrabnie powiedziane, sam na to słowo nie wpadłem) koncepcja integracji Ukrainy z UE. Ja bym napisał nawet wprost: owszem, dążmy do federacji Polski i Ukrainy, ale właśnie w ramach Unii Europejskiej (co nie musi zaraz oznaczać wyboru „koncepcji federacyjnej” UE kosztem „Europy ojczyzn”; w niektórych sferach już się sfederalizowaliśmy w ramach UE, w innych zapewne nigdy to się nie stanie – i dobrze). I tu właściwie można by postawić panom Zybertowiczowi i Budziszowi trafniejszy zarzut: nie wydają się zwolennikami federalizacji UE, a w przypadku Polski i Ukrainy jakoś im ta wizja nie przeszkadza? Co o tym decyduje? Czy przypadkiem (to naprawdę jest pytanie, nie imputowana teza) nie chcą polskiej dominacji kulturowej i drenażu sił ekonomicznych z Ukrainy, rzekomo broniąc się przed tym samym ze strony Niemiec i reszty unijnego „Zachodu” wobec Polski? Takie postawienie sprawy paradoksalnie przybliżałoby dzisiejszych zwolenników federacji do postawy nacjonalistycznej, byłoby zresztą okazją do zdefiniowania nacjonalizmu i dodałoby tekstowi nieco więcej zakorzenienia w konkretach (bez względu na to, jaką definicję by przyjąć).

Szkoda, że w tekście nie pojawiło się odniesienie do innych, nie tak radykalnych koncepcji zacieśniania współpracy Polski i Ukrainy (pamiętam np. luźną wypowiedź p. min. Kumocha z Kancelarii Prezydenta o „paktach sarmackich” w drugiej połowie maja czy wcześniejsze hasło „unii polsko-ukraińskiej” – ale nie w sensie federacji – ze strony p. prezesa Kosiniaka-Kamysza) – ciekawiłaby mnie analiza tych bardziej realnych i „stosownych” w obecnej sytuacji koncepcji.

Co napisawszy, dziękuję mimo wszystko Autorowi za pozytywne elementy tekstu (samo krytyczne poruszenie tematu, przywołanie kilku może mało istotnych dla niego, ale skądinąd wartych wspominania faktów historycznych). I Komentującym za ogólne jako tako trzymanie poziomu na tym portalu. Nie kojarzę poza „Więzią” miejsc w polskim Internecie, gdzie pod takim tekstem byłoby miejsce na takie kulturalne i zróżnicowane komentarze (prowokujące do wypowiedzenia się nawet tak niechętną do ujawniania swojego stanowiska osobę, jak ja).

Niestety muszę napisać, że potraktowanie Andrzeja Zybertowicza w szczególności a PiS w ogólności jako spadkobierców tradycji endeckiej świadczy o tym, że autor artykułu nie chce chyba dostrzegać rzeczywistości politycznej takiej jaka ona jest. Przecież tradycja, do której odwołuje się PiS, czyli poglądy m. in. Lecha Kaczyńskiego oraz Jana Olszewskiego, to tradycja właśnie PPS.