Zima 2024, nr 4

Zamów

Trzeba było poznaniaków doprowadzić na skraj wytrzymałości, by zdecydowali się na bunt

Manifestacja na ul. Czerwonej Armii (obecnie Święty Marcin) w Poznaniu, czerwiec 1956 r. Fot. Wikimedia Commons

Komuniści spodziewali się oporu wszędzie, ale nie w stolicy Wielkopolski. Co do niego doprowadziło w czerwcu 1956 r.?

„Dlaczego w Poznaniu nie było konspiracji? Zaś ale, to było zabronione”. Dowcip z czasów powojennych, oparty na stereotypie jakże fałszywym, choć powszechnie powielanym. Wielkopolska zdawała się być miejscem najmniej podatnym na romantyczne, powstańcze idee, które stały u źródeł narodowych zrywów XIX stulecia.

Zabór pruski stał się kuźnią inicjatyw organicznikowskich. Tutaj wielbiono Marcinkiewiczów, Cegielskich i Wawrzyniaków, budowano opór wokół inicjatyw pracy u podstaw: czytelni, spółek, spółdzielni, banków etc. Skutecznie przeciwstawiano się pruskiej przemocy, odwołując się do prawa i stosując legalne sposoby działania.

Nawet powstanie wielkopolskie tylko pozornie było zerwaniem z legalizmem dotychczasowych działań poznaniaków. Wybuchło w chwili najkorzystniejszej, gdy Niemcy nie były w stanie efektywnie mu się przeciwstawić i wkrótce przybrało charakter zorganizowany, daleki od pierwotnej spontaniczności. Jeśli poznaniacy już zrobili powstanie, to po swojemu, porządnie. Tradycja powstań narodowych, gdy rzucaliśmy się „z motyką na słońce”, mesjanistyczne rojenia o „Chrystusie narodów” – wszystko to zdawało się obce wielkopolskiej mentalności.

Spośród pięciu największych miast kraju Poznań otrzymywał od państwa po wojnie najniższe środki na utrzymanie i rozwój infrastruktury

Paweł Stachowiak

Udostępnij tekst

Trzeba było poznaniaków doprowadzić do skraju wytrzymałości, aby zdecydowali się na bunt. Tak myśleli również przywódcy Polski powojennej, budujący ustrój wzorowany na sowieckim, tłamszący swobody i niszczący społeczeństwo obywatelskie. Spodziewali się oni oporu wszędzie, ale nie w Wielkopolsce, nie w Poznaniu, gdzie było to przecież „zabronione”.

Skąd ten bunt?

Jednak to właśnie Poznań w 1956 r. stał się miejscem, w którym wybuchł protest powszechny, radykalny, protest budzący skojarzenia z romantyczną, powstańczą tradycją narodowych zrywów, listopadowych i styczniowych. Zdawałoby się, że to raczej w Warszawie i Krakowie można było oczekiwać aktów radykalnego sprzeciwu wobec komunistycznego zniewolenia. Dlaczego zatem, wbrew stereotypom, właśnie na ulicach i placach stolicy Wielkopolski rozegrał się dramat walki o niepodległą Polskę, o suwerenność ludu, o lepsze warunki życia, o wszystko, co odbierała komunistyczna władza?

Źródła tego buntu są zróżnicowane. Nie nastąpił on w dniach najgłębszego podporządkowania i zastraszenia społeczeństwa, ale dopiero wtedy, gdy system zaczął się zmieniać, reformować, tracąc swe najbardziej represyjne cechy. Wielki francuski myśliciel polityczny Alexis de Tocqueville w książce „Dawny ustrój i rewolucja” pisał: „Najniebezpieczniejszy dla złego rządu jest zazwyczaj ten moment, kiedy zaczyna się on reformować”. Rewolucja wybucha nie w momencie największego ucisku, ale kiedy sytuacja zaczyna się poprawiać, wolniej jednak, niż oczekuje tego społeczeństwo. Gdy doświadczaliśmy w pierwszych latach dekady lat 50. najbardziej represyjnej formy stalinizmu, brak było jakichkolwiek przejawów oporu.

Dopiero po śmierci Stalina i zainicjowaniu „odwilży”, zaczęło się polityczne, społeczne i kulturalne przebudzenie, „pękanie lodów” reżimu. Stalin umarł w marcu 1953 r., a dokładnie trzy lata później jego następca Nikita Chruszczow, podczas obrad XX Zjazdu Komunistycznej Partii ZSRR, wygłosił słynny „Tajny referat”, któremu przysłuchiwali się delegaci na zjazd, przedstawiciele aparatu władzy partii i państwa sowieckiego. Byli w szoku. Gensek, następca Stalina, najwyższy kapłan jego kultu, nazwał go zbrodniarzem, potępił czystki lat 30., napiętnował indolencję poprzednika jako naczelnego wodza w latach II wojny. Wystąpienie było prawdziwą rewolucją, kult „wodza całej postępowej ludzkości” pozostawał przecież dotychczas nienaruszalnym fundamentem systemu. Otwarta została droga do legalizacji krytyki, dyskusji, różnic opinii i zdań.

W Polsce było to szczególnie widoczne. Już kilka dni po wygłoszeniu, referat Chruszczowa przestał być „tajnym”, jego tekst można było za parę złotych kupić na warszawskim bazarze Różyckiego. Do tego wkrótce po zakończeniu XX Zjazdu zmarł w Moskwie Bolesław Bierut. „Pojechał szumnie, a wrócił w trumnie”, pokpiwała ulica, „Bolesław Otruty”, mówiono, sugerując, że padł ofiarą politycznego mordu. Zaczął się okres walki o sukcesję pomiędzy coraz bardziej skłóconymi partyjnymi frakcjami.

Efektem tych zmian było obniżenie poziomu lęku społeczeństwa przed władzą. Bez wątpienia ludzie w 1956 r. mniej bali się reżimu niż jeszcze kilka lat wcześniej.

Na ten polityczny kryzys nałożyły się problemy z gospodarką, które dotknęły społeczeństwo właśnie w tamtym okresie. ZSRR narzucił Polsce od 1950 r. tzw. plan 6-letni, który pozornie powinien przynieść spektakularny skok rozwojowy, przekształcić Polskę w kraj przemysłowy i podnieść stopę życiową Polaków o ok. 50 proc. W rzeczywistości służył przede wszystkim militarnym interesom sowieckiego imperium i wymuszał na Polsce rozbudowę przemysłu ciężkiego, zbrojeniowego oraz kolektywizację wsi.

„Socjalistyczne uprzemysłowienie” i „socjalistyczna przebudowa wsi” – całkowicie nieracjonalne z punktu widzenia potrzeb polskiej gospodarki – odbywały się kosztem ludności. Od 1953 r. zaczęła ona odczuwać pogarszanie się warunków życia w wyniku obniżania zarobków, złych warunków pracy i braku żywności oraz innych artykułów powszechnego użytku. Rodziło to coraz większe niezadowolenie. Sytuacja zbliżała się do rewolucyjnego „syndromu Tocqueville`a”. Pytaniem nie było już czy, ale kiedy i gdzie dojdzie do buntu.

Poznańskie gospodarowanie kontra komunistyczna bylejakość

Przyjrzyjmy się teraz sytuacji w Wielkopolsce podczas pierwszej dekady komunistycznych rządów. Region ten był przed 1939 r. najzamożniejszą częścią Polski, miejscem o silnej lokalnej tożsamości, ze znakomicie rozwiniętą lokalną samorządnością, z tysiącami lokalnych inicjatyw: organizacji, spółek, zespołów. To tutaj najwyraźniej uwidaczniało się istnienie społeczeństwa obywatelskiego. Ważne pozostawało także przywiązanie do uczciwej pracy i tradycja dobrego gospodarowania.

Wszystkie te cechy stały w sprzeczności z praktyką funkcjonowania systemu narzuconego Polsce po 1945 r. Władzę sprawowali ludzie obcy, nieznający i nierozumiejący wielkopolskich tradycji. Ponadto owi „przywożeni w teczkach” wielkorządcy, zwłaszcza pierwsi sekretarze Komitetu Wojewódzkiego PZPR, byli wrogo usposobieni do religii i pragnęli zniszczyć tak silną tutaj symbiozę Kościoła i społeczeństwa.

Żadne polskie miasto nie odczuło równie dotkliwie konsekwencji zmian, jakie zaszły po II wojnie światowej. Wystarczy przytoczyć kilka faktów. Spośród pięciu największych miast kraju Poznań otrzymywał od państwa najniższe środki na utrzymanie i rozwój infrastruktury miejskiej. Gdy Warszawa dostawała w 1956 r. w przeliczeniu na jednego mieszkańca 1276 zł, Kraków 1147 zł, Wrocław 505 zł, to Poznań tylko 368 zł.

Fatalna była sytuacja mieszkaniowa, mimo sporych zniszczeń podczas walk w 1945 r. Zamiast budować nowe domy, „zagęszczano” duże przedwojenne mieszkania, wprowadzając do nich po kilka rodzin. Działo się tak w mieście, które przed wojną cieszyło się najlepszymi pod tym względem warunkami w Polsce.

Poziom życia w Wielkopolsce stał się niższy od średniego poziomu ogólnopolskiego. Roczne dochody w przeliczeniu na osobę wynosiły ok. 10 tys. zł, gdy w kraju ponad 12 tys. zł. Szczególnie dotkliwie odczuwała to, z pozoru hołubiona przez władze, klasa robotnicza. Mimo wysokiej wydajności pracy, płace robotników przemysłowych były w Poznaniu o 100 zł niższe od średniej krajowej. W okresie planu 6-letniego pensje wzrosły o 100 proc., a koszty utrzymania o 115 proc.. Poznański robotnik był lepiej wykształcony niż w innych częściach Polski, nawykły do praworządności, porządku i sumiennej pracy. Tym dotkliwiej zatem odczuwał wszystko, co działo się w mieście i kraju. Tradycyjne poznańskie wartości zderzyły się z socjalistyczną rzeczywistością – brakiem kompetencji, biurokracją, marnotrawstwem, bałaganem, nieliczeniem się z „szarym człowiekiem”. Rodziły poczucie niezadowolenia, skłaniały do protestu.

Ludność miała zrozumieć

Gdy wiosną 1956 r. zaczęły pustoszeć sklepy i wydłużać się kolejki, wręcz zmniejszono dostawy towarów do miasta, ponieważ uznano, „że w Poznaniu ludność zrozumie lepiej trudności gospodarcze, bo jest bardziej zdyscyplinowana”. Władze nie dostrzegały, że to właśnie tutaj sytuacja staje się najbardziej zapalna.

Szczególnie wysokie napięcie istniało w największym zakładzie miasta – Zakładach Hipolita Cegielskiego (HCP), od 1949 r. przemianowanych na Zakłady im. J.Stalina (ZISPO). Pracownicy „Ceglorza” byli przed wojną „robotniczą arystokracją”, dobrze opłacaną i cieszącą się prestiżem. Po 1945 r. wszystko się odmieniło. „Zarabialiśmy źle i nie mieliśmy nic do powiedzenia w swoim zakładzie ani poza nim” – wspominał jeden z nich.

Robotnicy stali się ofiarami propagandowego „wyścigu pracy”, za pomocą którego władze usiłowały zwiększyć produkcję bez podnoszenia płac. Na wzór sowiecki kreowano postaci „przodowników pracy”, podwyższano do absurdalnych poziomów normy produkcyjne, eksploatowano ponad siły, zmuszano do pracy po 12, 16 godzin, aby „wykonać plan”. Dla robotników Poznania było to zaprzeczeniem etosu, który wyznawali, czymś głęboko nieuczciwym i krzywdzącym. Czasem reagowali z gryzącą ironią: „wykonał normę i wyciągnął nogi”, tak mówiono o najbardziej znanym z „przodowników” Wincentym Pstrowskim.

Pod koniec 1955 r. dyrekcja ZISPO zaczęła likwidować premie, co skutkowało dla tysięcy robotników kilkuprocentowym spadkiem zarobków. Wyszło również na jaw, iż od dłuższego czasu stosowano zbyt wysokie stawki podatku od wynagrodzeń. Pogorszyły się warunki pracy, rosła ilość wypadków, w roku 1955 było ich ponad 1,5 tys.

„Nie ma oznak, aby sytuacja się komplikowała”

Pierwsza forma protestu pojawiła się już w 1954 r., a zatem jeszcze przed pierwszymi objawami odwilży. By zasygnalizować kierownictwu fabryki swoje niezadowolenie, robotnicy zebrali się w przerwie śniadaniowej i w milczeniu przeżuwali chleb. Dwa lata później lęk był już znacznie mniejszy, delegacje robotników Cegielskiego zaczęły regularnie nawiedzać Komitet Wojewódzki PZPR i jeździć do Warszawy, do urzędów centralnych.

Efektów nie było, nastroje w zakładzie zaczęły się więc radykalizować. Raport UB z początku czerwca stwierdzał: „Był cały szereg wypowiedzi demagogicznych lub wręcz wrogich. Kierownictwo partyjne i administracyjne nie umiało odeprzeć wrogich i prowokacyjnych wystąpień, w związku z czym utraciło autorytet i nie panowało nad sytuacją. Na zebraniach i masówkach były często gwizdy, krzyki, drwiny i śmiechy”.

Jeszcze kilka miesięcy wcześniej byłoby to nie do pomyślenia. Ok. 20 czerwca pojawiło się hasło strajku a nastrój buntu zaczął promieniować na inne zakłady: ZNTK, MPK, Pomet i Wiepofamę. Ogień próbował ugasić minister przemysłu maszynowego. Roman Fidelski, który 27 czerwca przyjechał do Cegielskiego i spotkał się z robotnikami.

Warto przytoczyć relację z tego spotkania: „Po przemówieniu Fidelskiego zabrał głos stary robotnik. Powiedział, że skończył zaledwie 4 klasy «za Wilusia» i umie liczyć tylko po niemiecku. Wziął kawałek papieru oderwanego z worka i głośno licząc wykazał, że proponowane przez ministra zmiany wynagrodzeń podniosą jego zarobki najwyżej o 5 proc. Kończąc swoje wystąpienie poradził ministrowi, aby ukończył szkołę podstawową, gdyż nie umie liczyć”.

Wesprzyj Więź

Dobiegł końca dzień pracy, minister odjechał do hotelu. Sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR Stasiak zaraportował do stolicy, że „nie ma oznak, aby sytuacja w Poznaniu się komplikowała” i też udał się na spoczynek. Następnego dnia rano, o 6.00 zawyła syrena HCP, tym razem jednak nie po to, by wezwać do pracy dzienną zmianę, ale jako sygnał strajku.

Zaczynał się „czarny czwartek” 28 czerwca 1956 r.

Przeczytaj też: Prozachodnia liberalizacja czy prosowiecki nacjonalizm. Wokół genezy Marca ‘68

Podziel się

1
Wiadomość