Jesień 2024, nr 3

Zamów

Religia może stać się formą nerwicy

Dziewczynka pierwszokomunijna podczas Mszy św. z udziałem episkopatu w parafii św. Krzyża w Zakopanem 7 czerwca 2017 r. Fot. Eliza Bartkiewicz / BP KEP

Sięganie po argument kary Bożej jest drogą bardzo ryzykowną, bo może i wychowamy sobie „grzeczne” dziecko, ale już predysponowane do niedojrzałej religijności – mówi psycholog religii Andrzej Molenda w książce „Kiedy wiara oddala od Boga”.

Kama Hawryszków: Po co człowiekowi wiara? Dlaczego w ogóle wierzymy?

Andrzej Molenda: Naukowcy są tutaj podzieleni – część z nich uważa, że człowiek rodzi się religijny, druga część – że człowiek religijny się staje, jego wiara jest nabyta.

Nabyta, czyli wyuczona i zależna od kultury, środowiska, domu rodzinnego?

– Tak. Powstaje w kontakcie z jakąś formą religijną, instytucjonalną. Tego nie da się na gruncie naukowym rozstrzygnąć, nie jest to zresztą potrzebne. Bardziej powinno nas zainteresować to, co z tego człowiek może mieć.

Dopytuję, bo to, co naturalne, wrodzone, postrzegamy często jako w stu procentach nasze, niezagrożone manipulacją. W miarę dorastania podlegamy przecież różnym wpływom, co oznacza, że nasza wiara zostaje naznaczona wyobrażeniami drugiego człowieka, chociażby naszych rodziców. Będzie na nią także wpływała kultura, w jakiej wzrastamy, środowisko, w którym się obracamy.

– Zgadza się. Gdybyśmy się urodzili w rodzinie szamana albo rodzinie świadków Jehowy, to bylibyśmy odpowiednio albo szamanem, albo świadkiem Jehowy. Na dalszym etapie życia wszystko zależy natomiast od naszej przenikliwości, od chęci szukania w życiu innych dróg niż te dane nam w dzieciństwie. Także od tego, czy dana osoba spotka na swojej drodze jakiegoś chrześcijanina, który opowie jej o wierze w Chrystusa, tak żeby miała możliwość wyboru.

Zdarza się, że człowiek dojrzewa, rozwija się intelektualnie, zawodowo i na wielu innych poziomach swojego życia, ale jego wiara niezmiennie pozostaje na poziomie dziecka

Andrzej Molenda

Udostępnij tekst

Ważny jest więc czynnik poszukiwań, chęć poznawania.

– Tak, tylko pytanie, czy ten czynnik poszukiwań wystąpi, jeżeli to jest jedyny horyzont, jaki dana osoba ma w życiu, czyli jeśli znamy tylko szamana albo tylko świadka Jehowy, to czy mamy szansę poznać i przyjąć inny światopogląd, inną wiarę. A część osób właśnie tak ma.

Jakie jeszcze ważne funkcje i potrzeby spełnia religia?

– Religia w życiu każdego z nas może zaspokajać wiele potrzeb psychologicznych, takich jak potrzeby rozwojowe czy właśnie poznawcze. W psychologii religii opracowano liczne teorie w tym zakresie. Na przykład bardzo intersującą typologię psychologicznej roli religii stworzyli badacze Argyle i Beit-Hallahmi (1975)[1]. Zebrali oni te teorie i uporządkowali w trzy grupy: teorie dotyczące pochodzenia religii, teorie ujmujące to, co religia podtrzymuje, oraz teorie opisujące rezultaty religii.

Mógłbyś powiedzieć coś więcej na temat tych poszczególnych teorii? Jak przekładają się one na nasze codzienne życie? Co takiego ustalono w ramach badań nad pochodzeniem religii?

– Gdy mowa o badaniach nad pochodzeniem religii, wspomniani badacze wyróżnili kolejne trzy teorie dotyczące: potrzeb poznawczych, projekcji ojca oraz projekcji superego.

Najprościej rzecz ujmując, pierwsza z tych podgrup zajmuje się odpowiedziami na niezwykle istotne dla nas pytania: Jak powstał świat? Jakie jest znaczenie ludzkiego życia? Skąd wzięło się zło na świecie? Jakie powinno być moje życie? Jaki jest sens choroby czy cierpienia? Jak będzie wyglądał koniec świata? To odpowiedzi na ludzkie pragnienie wyjaśnienia wielu spraw tego świata i też na naturalną potrzebę uporządkowania go. Potrzeby poznawcze są bardzo ważne. O ile lżej człowiekowi, kiedy ma to wszystko uporządkowane i nie musi dociekać.

Często w rozwoju dziecka danie gotowego rozwiązania niesie ze sobą pewną ulgę. Chociażby taką, że wiadomo, po co żyjemy, co będzie po śmierci, jakie wartości trzeba wyznawać. Zresztą to uspokojenie dotyczy też ludzi dorosłych. Spotkałem kiedyś osoby, dla których było bardzo ważne wiedzieć, jak będzie wyglądał koniec świata, i „wiedziały”, z Apokalipsy.

Apokalipsa to przecież bardzo symboliczne wyobrażenie.

– Tak, ale tamte osoby przyjmowały to realnie, dosłownie. Wierzyły w obietnicę, że kiedyś zabrzmi apokaliptyczna trąba i będzie to oznaczało koniec świata. Podobnie ważny był dla nich opis początków świata, to, że byli Adam i Ewa. Te wyobrażenia, wiara w nie, uspokajały je i tym samym pomagały w życiu.

Rozumiem, że tego typu myślenie jest ważne dla małego dziecka, ale dla dorosłego człowieka?

– Wiele osób pod pewnymi względami nie dojrzewa nigdy. Dotyczy to także ich religijności. Zajmują się swoim życiem, osiągają różne cele, ale niekoniecznie muszą być we wszystkich tych sferach dojrzali. W wielu wypadkach zdarza się, że człowiek dojrzewa, rozwija się intelektualnie, zawodowo i na wielu innych poziomach swojego życia, ale jego wiara niezmiennie pozostaje na poziomie dziecka. To zaskakuje, ale tak właśnie często się dzieje.

Kiedy wiara oddala od Boga
Andrzej Molenda, Kama Hawryszków, „Kiedy wiara oddala od Boga. Rozmowy o niedojrzałej religijności”, Wydawnictwo WAM, Kraków 2022

Wspomniałeś także o projekcjach. Na czym one polegają?

– Tak, to druga podgrupa, która ma z kolei swoje źródło we freudowskim stwierdzeniu, że Bóg jest projekcją ojca. Badania na ten temat ukazały także ważną rolę projekcji matki na kształtowanie się obrazu Boga u wielu osób oraz to, że u mężczyzn istnieje znacząca tendencja, aby preferować matkę jako pierwowzór obrazu Boga. U kobiet zauważono z kolei tendencję do kształtowania się obrazu Boga jako projekcji ojca.

Powiem tu od razu o trzeciej podgrupie, czyli teorii projekcji superego. Superego, które według Freuda uformowane jest przez uwewnętrznienie rodzicielskich nakazów i zakazów, zostaje wyprojektowane na Boga, na kler i/lub Kościół. W psychoanalizie projekcja superego jest odpowiedzialna za dążenie do doskonałości i według niektórych religia to nic innego jak projekcje na Boga tej części naszej osobowości, co znaczy, że Boga stawiamy tu jako Tego, który wymaga ideału.

Tyle pokrótce można powiedzieć o teoriach ujmujących psychologiczne znaczenie religijności, a dotyczących pochodzenia religii.

A co takiego religia nam daje?

– Tu również wymienieni badacze umieścili kilka podkategorii, mianowicie: społecznego uczenia się, deficytów i kompensacji, ulgi w poczuciu winy, lęku przed śmiercią, motywacji dotyczącej stłumionej seksualności oraz teorię zachowań obsesyjno-kompulsywnych.

I teraz w skrócie. Według teorii społecznego uczenia się dziecko jest wdrażane w religijność na zasadzie uczestniczenia w życiu rodzinnym i/lub naśladowania rodziców oraz ogólnie otoczenia. Udział w życiu społecznym (co jest ważną potrzebą psychiczną człowieka) oznacza też włączenie w życie religijne społeczności. Zupełnie tak jak w dowcipie z czasów PRL-u. Przychodzi baca do Komitetu Partyjnego w Zakopanem i mówi, że chce się zapisać do partii. Pytają go: „Baco, a powiedzcie, dlaczego chcecie zapisać się do Partii”. A on odpowiada: „Mój dziadek należał do janosików, mój ojciec do harnasiów i ja też do jakiejś bandy chcę należeć”.

Kościół obecnie oferuje dużo możliwości ciekawego zaangażowania społecznego: nie tylko grupy związane z kształtowaniem religijności, ale też charytatywne, teatralne, artystyczne, ikebanowe, chóry czy schole, ale także medyczne, jak hospicja i domy spokojnej starości. Zaznaczam, nie ma nic złego, że ta potrzeba bywa zaspokajana właśnie w Kościele, dość często nazywanym przecież Społecznością Wiernych.

Z kolei druga podgrupa teorii, o której powiedziałem, zwraca uwagę na deficyty psychologiczne człowieka, które może kompensować właśnie uczestniczenie w życiu religijnym. Wymieniłbym tu dla przykładu deficyty dotyczące miłości, akceptacji, wartości i ogólnie matkowania czy ojcowania, czy też doświadczania pewnej psychologicznej pustki, braku sensu życia itd.

Wspomniałeś o uldze, jakiej możemy doświadczyć przez religijność.

– Tak, to następna teoria związana z psychologicznym znaczeniem religii, mówiąca o dostarczaniu ulgi w poczuciu winy, którą może przynosić właśnie religia. Ten aspekt może być bardzo istotny dla ludzi doświadczających nadmiaru poczucia winy. Wtedy mogą lgnąć do religijności i jeśli trafią na jej niedojrzałe formy, to z jednej strony religia będzie podnosiła poziom poczucia winy, a z drugiej będzie oferowała sposoby jego złagodzenia, a nawet pewnej gratyfikacji poprzez otrzymanie kary.

Wymieniłeś też lęk przed śmiercią. Zmierzenie się z nim jest wyzwaniem dla każdego.

– To prawda, a do tego u wielu osób intensyfikuje się on wraz z wiekiem. Gdy dana osoba trafi na niedojrzałe formy religijności, lęk przed śmiercią może się zarówno zmniejszyć, jak i zwiększyć. Na pewno w jakieś mierze religia pomaga zwalczyć lęk przed śmiercią, bo daje nadzieję na życie wieczne. Jest też wyrównaniem, kompensacją, czyli mówi nam tak: „Człowieku, miałeś ciężkie życie, ale Bóg ci to wynagrodzi w niebie”.

Objawy obsesyjno-kompulsywne u osób z nerwicą eklezjogenną pojawiają się w okolicach pierwszej komunii świętej. To właśnie wtedy z dziecka żywego i czasami bardzo niesfornego stały się spokojne, „grzeczne”, wypisz wymaluj „prawdziwie święte”

Andrzej Molenda

Udostępnij tekst

Co ciekawe, zauważono, że gdy ta funkcja religijności jest spełniona, ludzie się mniej angażują w życie. Członkowie wyznań, które kładą nacisk na nagrodę w życiu wiecznym, mało się angażują w zmienianie świata, w zmienianie swojego losu, po prostu godzą się z kiepskim życiem tutaj, z niską egzystencją, z niedostatkiem i nie pracują nad poprawą swojego losu.

A obsesje? Czy chodzi o to, że religia może mieć właśnie charakter obsesyjny?

– Tak. Ta ostatnia grupa teorii zauważa pewne podobieństwo pomiędzy zachowaniami obsesyjnymi, obsesyjno-kompulsywnymi i religijnymi, między kompulsjami i rytuałami. Tym, co podtrzymuje religię, są mechanizmy nerwicowe jednostek. Religia staje się wtedy formą nerwicy.

Jak poznać, czy moje zachowania religijne mają znamiona obsesyjnych, czy też obsesyjno-kompulsywnych?

– To może nie być takie proste. Przede wszystkim należy tu wskazać brak wolności w stosunku do zachowań religijnych, poczucie, że nie tyle chcę, ile muszę je wykonać. Niekiedy bardzo trudne jest odróżnienie doświadczenia możliwości uczestniczenia w jakimś rytuale związanym z pragnieniem od doświadczenia konieczności, wewnętrznego przymusu. Gdy z jakiegoś powodu dany rytuał nie zostanie spełniony, następuje eskalacja lęku.

Przykład z życia: w jednej z grup Odnowy w Duchu Świętym ustalono, że każda z zaangażowanych w nią osób w kolejne dni będzie odmawiać różaniec w intencji tej grupy. Jedna z osób zauważyła, że w przypadku niespełnienia przez nią tego ustalenia ogarniał ją duży niepokój i znaczne poczucie zagrożenia. Taka reakcja może wskazywać, że odmawianie różańca jest zachowaniem kompulsywnym związanym z mechanizmami nerwicowymi.

Może świadczyć o magicznym podejściu do praktyk religijnych. Mnożymy nasze religijne aktywności lub po prostu oczekujemy wyłącznie na „cud z nieba”, nie podejmując żadnych działań?

– Myślę, że to jest bardziej złożone. Mamy bowiem zagrożenia z jednej strony nadaktywnością i pracoholizmem, a z drugiej – dewocją, bo te dwie skrajności, które wymieniłaś, tak można nazwać. Religijny pracoholizm jest wtedy, kiedy sam pracuję nad wszystkim, swoją wiarą, życiem i zmieniam świat sam, odrzucając wszelką pomoc. W drugim przypadku zaobserwujemy natomiast całkowity brak zaangażowania, tylko oddawanie wszystkiego Bogu. Na obydwie te skrajne postawy świetne lekarstwo miał św. Ignacy Loyola.

Jakie?

– Złotą zasadę, która mówi, że powinniśmy przeżywać wszystko tak: dokładaj wszelkich starań, pracuj, używaj intelektu, rozumu, swoich talentów, jakby wszystko zależało od ciebie. Bądź aktywny, ale przeżywaj to w taki sposób, jakby wszystko zależało od Boga. Licz na Jego siłę i zarazem pracuj jak najwięcej. Ta zasada może skutecznie ochronić od tych dwóch wspomnianych przez ciebie skrajności.

Czy myślisz, że możemy potraktować zasadę św. Ignacego jako swego rodzaju definicję dojrzałego przeżywania wiary?

– Jednej z postaw wiary. Weźmy na przykład modne ostatnio słowa: „Jezu, Ty się tym zajmij”. Z jednej strony mogą być one wyrazem autentycznego przeżywania sytuacji bez wyjścia, kiedy po ludzku nic już nie możemy zrobić i zwracamy się po pomoc do Boga, ale z drugiej – mogą też wyrażać postawę: „Ty się tym zajmij, a ja nie zrobię nic”.

Dla dojrzałego pod względem wiary człowieka powinien to już być wynik rozeznania. To znaczy, czy coś robić, czy nie. Jeżeli wskutek modlitwy – zresztą św. Ignacy jest tu uważany za mistrza rozeznania i daje ciekawe wskazówki, do czego dążymy – rozeznam, że mam nic nie robić, to w porządku, ale nie można przyjmować takiej postawy bierności z definicji, przy każdym problemie. Sama modlitwa: „Jezu, Ty się tym zajmij” czy inne tego typu wezwania, a więc poleganie na Bogu i przyjmowanie postaw, które są z tym związane, są jak najbardziej dobre.

[…] Czas pandemii wiele nam powiedział o kondycji naszej wiary. Nawet ci, którzy – wydawałoby się – mają uporządkowane i świadome życie religijne, skłonni byli uznać, że wirus jest karą Boga za grzechy współczesności. W ten sposób tłumaczyli sobie obecny kryzys. To bardzo mocno wybrzmiewało nawet u katolickich publicystów.

– Zgadza się. Tutaj pragnę zwrócić uwagę, że raz ukształtowana motywacja z lęku przed karą Bożą jest bardzo trudna do zmiany. Straszenie karą to jednak droga na skróty. To jest ogromna pokusa, bo jeśli się postraszy karą Bożą, to część dzieci oczywiście będzie „grzeczna”…

Czyli pozornie osiągniemy dobry, zamierzony skutek.

– Osiągniemy. Dla części rodziców i wychowawców najważniejsze jest to, żeby dziecko było „grzeczne”. Używają niekiedy – nie mówię o lekcjach religii, ale mam tu teraz na myśli życie rodzinne – argumentów w postaci kary czynnika boskiego. Czasem nawet żartem się mówi między dorosłymi: „Chyba cię Bóg pokarał” lub: „Bóg ci rozum odebrał”, „Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy”, „Kogo Bóg miłuje, tego krzyżuje”. Niby rzucane w kontekstach nieformalnych, trochę żartobliwie, a jednak wiele mówią o naszym sposobie myślenia. A takich przysłów i powiedzonek związanych z karą Bożą jest mnóstwo.

Tego typu przysłowia są jednak dla nas w jakiejś mierze pomocne. Jeśli ktoś nas skrzywdzi – możemy liczyć na sprawiedliwość i ukaranie go. Przeżywamy dramat, jakieś cierpienie – czyli Bóg nas szczególnie kocha, wypróbowuje, dzięki czemu stajemy się lepsi, bliżsi Jego sercu…

– Zobaczmy jednak, jak to jest misternie skonstruowane. Chodzi o to, że religijność oferująca lęk przed karą oferuje również sposoby jej unikania i do tego właśnie będziemy przyzwyczajeni w takiej religijności.

Podasz jakiś przykład?

– Sposobem uniknięcia kary może być spowiedź, spełnianie tego, co jest zawarte w naszym obrazie wymagań Boga w stosunku do nas albo pokutowanie, które może przybierać formy od łagodnego odmawiania sobie słodyczy po surowe zadawanie sobie cierpienia w postaci przemęczania się, niewysypiania się czy nieunikania możliwego do uniknięcia cierpienia. Formą uchylania się przed karą może być też „poświęcanie się” dla jakiejś szczytnej religijnej idei, dla Boga, przybierające formy prawdziwego zatracania siebie, ignorującego własne potrzeby. Tych form może być dużo, istotę problemu stanowi mniej lub bardziej świadoma motywacja uniknięcia kary.

Sięganie po argument kary Bożej jest drogą bardzo ryzykowną, bo może i wychowamy sobie „grzeczne” dziecko, ale już predysponowane do niedojrzałej religijności. Będzie „grzeczne”, a więc pozornie osiągniemy nasz cel, tylko jakim kosztem? W jakiejś mierze psujemy też dziecku dzieciństwo.

Psujemy dzieciństwo? Co konkretnie masz na myśli?

– To, że religijność jest w stanie zepsuć dzieciństwo, pokazują przykłady osób z nerwicą eklezjogenną.

Oto wyobraźmy sobie taką sytuację: w miarę szczęśliwe małe dziecko (pamiętajmy, że w niektórych rejonach kraju istnieje praktyka tzw. wczesnej komunii świętej, czyli w wieku sześciu lat) styka się z jakąś formą socjalizacji religijnej. Wtedy niektóre z dzieci dowiadują się, że są (czemuś) winne, że istnieje pewien dług, który wypadałoby spłacać, mało tego, niektórym mówi się, że to one ukrzyżowały Chrystusa i że w kościele nie wypada być radosnym, szczęśliwym, lepiej się smucić i pokutować.

A nad tym wszystkim unosi się jedno wielkie zagrożenie, niewyobrażalnie wielkie dla dziecka, mianowicie zagrożenie wiecznym potępieniem, karą piekielną. Aby jej uniknąć, trzeba się pilnować, co staje się programem życiowym małego dziecka. Nie bez przyczyny objawy obsesyjno-kompulsywne u osób z nerwicą eklezjogenną pojawiają się w okolicach pierwszej komunii świętej. To właśnie wtedy u niektórych z nich następowała swoista przemiana, kiedy to z dziecka żywego i czasami bardzo niesfornego stały się spokojne, „grzeczne”, wypisz wymaluj „prawdziwie święte”.

Analiza życiorysów niektórych osób pokazuje, że niedojrzała religijność jest w stanie unieszczęśliwić najszczęśliwsze dziecko, a później unieszczęśliwiać dorosłego. Oto siła destrukcji takiej religijności. Z kolei przypadki osób, które wyszły z nerwicy bez terapii, a poprzez reformę religijności, pokazuje z jednej strony możliwość jej siły negatywnego rażenia, a z drugiej – potencjalną moc uzdrowienia.

Andrzej Molenda – doktor nauk humanistycznych, absolwent psychologii i religioznawstwa UJ, psycholog religii, wykładowca akademicki, autor książki „Rola obrazu Boga w nerwicy eklezjogennej” (2005).

Wesprzyj Więź

Fragment książki „Kiedy wiara oddala od Boga. Rozmowy o niedojrzałej religijności”, Wydawnictwo WAM, Kraków 2022

Przeczytaj też: Religia jako źródło cierpień?


[1] M. Argyle, B. Beit-Hallahmi, “The social psychology of religion”, London 1975.

Podziel się

16
3
Wiadomość

Ja porównałbym religię do nałogu, im szybciej zaczniemy ją łykać tym bardziej trzyma nas w szachu. Jest wiele nałogów i wiele religii, ale mechanizm zawsze taki sam. Najwięcej odszczepieńców jednego kościoła ląduje w innym, na zasadzie łatania niedoboru. Ogłupiam się prymitywnymi wyjaśnieniami nurtujących mnie problemów, podobnie będąc pod wpływem świat wydaje nam się fajniejszy. Z czasem próbujemy przejrzeć na oczy, ale coś nas mocno trzyma i się nie da, łykamy kolejną dawkę, chwilę jest super i znowu dołek. W pewnym monecie się poddajemy, zaczynamy płynąć z prądem, szukamy podobnych sobie. Zaczynałem swą zawodową karierę w czasach gdy się w robocie piło bez strachu. Potem zaczęto pijaków szykanować, pito po kryjomu. Nie potrafiłem wyjść z podziwu, że nowy pracownik, mający problem z alkoholem, w ciągu kilku dni się odnajdywał w kręgu zakamuflowanych pijaczków. Osoba niepijąca postrzegana była jak wyrzutek, donosiciel. Mocna wątroba była i nadal jest gwarantem kariery. Z analizy tej wynika, że nic dobrego z religii ani jakiegokolwiek nałogu nie wynika, w sumie jednak łatwiej się odnaleźć w środowisku. Jesteśmy zwierzęciem stadnym, niezdolnym funkcjonować prawidłowo w pojedynkę. Jest jeszcze jeden wspólny mianownik, nigdy nie następuje całkowite uwolnienie, raz skarżony organizm, nawet gdy mu się już nie dostarcza bodźca uzależniającego, jest ciągle uzależniony, choć niepraktykujący. Często uzależnienie przeradza się w nienawiść i obsesję na tym punkcie.

Słowa analiza użyłem na wyrost wiem. Wiem też, że żaden ze mnie analityk ani intelektualista. Raczej taki domorosły obserwator, podglądacz. To jest strasznie uświadomić sobie, że jest się nałogowcem, człowiekiem uzależnionym. Wszystko jest pięknie, kolorowo, a tu raptem ktoś sugeruje, że może ten mój piękny świat to ułuda. Tak pięknie sobie wszystko poukładałem, a wszystko jest zwyczajną prymitywną płaską manipulacją. Kiedyś nieopatrznie wdałem się w rozmowę ze Światkami Jehowy, poprosiłem aby przekonali mnie, że ich wiara jest lepsza od mojej, ale nie w sensie materialnym. Uznali, że ryba połknęła haczyk, o ile ja próbowałem zrozumieć ich punkt widzenia, oni jak ślepcy dążyli do celu. Taka rozmowa ze ścianą, nawet chyba gorzej. Tak działa człowiek uzależniony, nie ma w tym żadnych rozbudowanych paraleli, wszystko jest płaskie i toporne. Podobnie rozmawia się na tematy religijne z pokoleniem moich rodziców, moim, trochę lepiej jest z młodymi. Im też to się zmieni tak jak mojemu pokoleniu się zmieniło. To w czym tkwimy to religijna trauma wszczepiona nam w dzieciństwie i podsycana przez całe życie, nie ma od niej ucieczki. Czy współczuć komuś kto sobie to uświadamia, czy temu kto to wypiera? Tkwimy w tym co nam pasuje, święty spokój i dobre samopoczucie, mimo wszystko jest celem nadrzędnym.

Powiem coś co się nie spodoba, ale dlatego, że blisko mi do Pana wątpliwości. Współczuć temu, kto sobie uświadamia. Uświadamiać tego co krzywdzi „wiarą”. Jeśli ktoś nikomu nie wadzi, a żyje wiarą to trzeba dać mu oddychać. Od iluś lat dominuje przekonanie, że wytrącenie ze spokoju jest jakimś dobrem. Nie jest. Nie samo w sobie. Wszystko zależy od tego jak delikatna jest natura danej osoby.

Kiedyś przy okazji rozmowy z sąsiadem o lokalnych uwarunkowaniach, powiedział mi ” chcesz spokoju, daj spokój” Poniekąd stało się to moją dewizą, a „święty spokój” cenną wartością. Jednak jak wszystko na świecie, wszystko ma swoje granice, jasne i ciemne strony. Gdy byłem nastolatkiem strasznie mnie wkurzało, że rodzice wiedzą lepiej, dziś sam się łapie, że wiem lepiej, choć staram się nie narzucać własnego przekonania. Moje chłopaki nigdy nie bali się ze mną dyskutować. Dziś dorośli z własnymi rodzinami, na rodzinnych spotkaniach co rusz się śmieją, że ojciec wie najlepiej. Dużo zależy od jak to nazywają wychowania, ja nazwałbym, tresury wyniesionej z domu.

Religia. Co z niej mamy? Większość ludzi uczestnictwem w jakiejś religii kupuje sobie święty spokój i pozornie w miarę spójny zestaw odpowiedzi na trudne egzystencjalne pytania.
Warto zatem cały czas odrzucać, to co się już się wie, co się zaklepało.
Iść dalej z odwagą. Nie trzymać struktur, ani przedmiotów tak uporczywie.
Zadawać pytania. Droga.

Narracja skręca mi w większości komentarzy na skrzywdzonych.
Już to też zauważono, że plączę wątki i piszę nie na temat. To ja wyjaśnię Państwu dlaczego.

Religia akurat nie jest dla mnie formą poklepywania się po plecach, ani przyjęcia zestawu nienaruszalnych tez. Religia dla mnie jest relacją, więzią.
Odwaga zadawania pytań. Bogu. Tak się buduje zaufanie. Opowiada o sobie.

Nie ma gorszego działania, niż mówić jedno, a robić drugie. Mamy to w pełnej krasie w KRK. Przykładów sporo. I dlatego nie milczę. Nie ma też obecnie, proszę mi wierzyć, większego zgorszenia w KRK, jak wykorzystywanie dzieci i nie tylko, przez duchownych, przez ich pozycję
i odwracanie się od tego plecami. To rujnuje zaufanie.

Naprawdę. Kto tego nie widzi, przegapia ważny moment na nawrócenie Kościoła.
Zamiast o komunię do ust, czy na rękę, o procesję Bożego Ciała,
o mszę trydencką – zawalczmy o nich. Tu powinniśmy/powinniście walczyć.
Brakuje mi komentarzy pana Tomasza na forum Więzi.

A tak btw – przy drodze synodalnej zderzyłam się mocno z Instytucją.
Taki „kącik zabawy dla świeckich” ta droga synodalna. Dla świętego spokoju.

Ktoś kiedyś powiedział, że religia daje odpowiedzi na pytania, których dziś nikomu nie chce się już zadawać. Choćby to, co będzie po śmierci. Raz dwunastolatek, podczas rozmów o niebie i piekle powiedział, że nie ma po co szukać odpowiedzi, bo nie ma się czego bać. W końcu wszyscy umieramy, a skoro wszyscy, to nie ma mowy, by po drugiej stronie mogło być źle.

Natomiast co do wykorzystywania, to mógłbym pisać eseje. Nie tylko o wykorzystywaniu dzieci, ale i dorosłych w stosunku zależności.

Całkowicie Pana rozumiem.
Wykorzystanie zależność w KRK nazywa się przecież posłuszeństwem i tłumaczy prymatem głoszenia Ewangelii, misją Kościoła …
Kto by tam sobie głowę zawracał, że ktoś może zostać przez to skrzywdzony.
Swoją drogą jakby wielu wiernych zaczęło mówić,
zrobiłoby się może więcej przestrzeni na zasadną krytykę zwierzchników.

Bardzo dziękuję za ten artykuł. Cieszę się, że rośnie w Polsce świadomość o tym jak szybko można skrzywdzić dzieci w domenie katechizacji. Osobom szukającym nowych form wsparcia rozwoju duchowego dzieci polecam metodę Montessori – Godly Play autorstwa Jerome-a W. Berrymana. W Polsce rozpoczęła swoją działalność Fundacja Godly Play Polska, której zadaniem jest popularyzacja tej metody. U jej podstaw leży właśnie uszanowanie osobistej relacji z Bogiem jakie dziecko najczęściej wypracowało sobie już od wczesnych lat dzieciństwa. Podczas zajęć funkcja prowadzącego ogranicza się do opowiedzenia historii i zadawanie pytań, na które dzieci odpowiadają sobie indywidualnie lub w dialogu . Pedagogika Montessori, ekumenizm, szacunek dla natury dziecka, zaufanie Duchowi Świętemu poważne traktowanie pytań z jakim dzieci przychodzą do was dorosłych – to tylko niektóre z cech tej metody. Polecam.

Akurat wiara Norwida była prostolinijna i obronna. Ani przerost uczuć ani intelektu nie wabił go, więc gdyby żył w naszych czasach zapewne i ks. Tischner nie znalazł by w nim przyjaciela swych poglądów.