Nie ma nic złego, jeśli w trudnych sytuacjach życiowych uciekamy się do Boga. Problem zaczyna się wtedy, gdy owo zwrócenie się zamyka nas na rzeczywistość. Albo kiedy akty religijne ustawiają nas przeciwko światu – mówi ks. Andrzej Pęcherzewski.
Fragment wywiadu rzeki Damiana Jankowskiego „Nie ma wiary bez pytań”, Wydawnictwo Więź, Warszawa 2020
Damian Jankowski: Katolicki ksiądz odbywający szkolenie psychoanalityczne – czy to nie budziło zdziwienia?
Ks. Andrzej Pęcherzewski: Pewnie budziło, ale na ogół spotykałem się w środowisku psychoanalitycznym z otwartością. Choć – jak sobie teraz przypominam – fakt, że jestem księdzem, prowadził niekiedy do usztywnienia w relacjach z innymi uczestnikami grupy szkoleniowej. Część z nich nie mogła się przełamać i uznać, że w kontaktach z nimi jestem po prostu Andrzejem, a nie na pierwszym planie księdzem. Wyczuwałem też oczekiwanie, że pod wpływem psychoanalizy zostawię kapłaństwo.
Wojtek Eichelberger, gdy usłyszał, w który nurt się zaangażowałem, zawołał: „Ty, ksiądz, i psychoanaliza?!”. A mnie, powiem szczerze, po pierwszych miesiącach poznawania psychoanalizy w ujęciu terapii psychodynamicznej właśnie to intrygowało – dlaczego z tak wnikliwych narzędzi nie skorzystać? To, że freudowska psychoanaliza była dla wielu moich kolegów-księży, nawet tych mających doktorat z psychologii, a także dla zwykłych współwyznawców, właściwie nieznana, a przez to podejrzana – zapewne dodawało mi adrenaliny.
Nie bez przyczyny dla tych ostatnich była podejrzana. Freud i pierwsze pokolenie jego uczniów stawiali sobie przecież za cel „wyleczenie” pacjentów z wiary.
– Tak, ale ja poznawałem współczesną psychoanalizę, dysponującą już większym dorobkiem. Powiedzmy od razu – jeśli terapeuta przystępowałby dziś do pracy z pacjentem, zakładając z góry, że będzie analizował jego przeżycia religijne po to, by go od nich uwolnić, byłby to z jego strony po prostu błąd, falstart.
Dlaczego? Nie można dotykać u pacjenta tego obszaru?
– Przeciwnie – wręcz trzeba! Doświadczenie religijne, chociaż w ujęciu chrześcijańskim stanowi wartość autoteliczną i nieredukowalną, jest jednocześnie przestrzenią dającą się badać i opisywać w kategoriach przeżyć wewnętrznych – emocjonalnych i umysłowych. Pytanie tylko, jak to robimy.
Przywołam techniczny szczegół pracy terapeuty – podczas sesji z pacjentem jego zadanie polega głównie na słuchaniu, dopiero potem następuje jakaś parafraza, interpretacja. W tym miejscu terapeuta musi być bardzo uważny i ostrożny. Bo jeśli zacznie być dyrektywnym poprawiaczem, czy nawet inteligentnym i wrażliwym, ale tylko doradcą, to nie zdoła dotrzeć do tych głębszych treści religijnych oraz wewnętrznych obiektów i obrazów, które pacjenta hamują w rozwoju, a pacjent dalej będzie je w sobie pielęgnował i konserwował. Takie postępowanie byłoby może – skądinąd nieskutecznym – wsparciem psychologicznym, ale nie terapią psychoanalityczną.
Z perspektywy religijnej wizja Boga, który rządziłby za pomocą lęku, jest nie do przyjęcia
Trzeba też od razu wyraźnie powiedzieć: jako terapeuta nie mogę przekazać pacjentowi komunikatu, że skoro przeanalizowaliśmy pod względem struktury i treści ukryte znaczenia jego religijnych doświadczeń, to tym samym poznaliśmy ich istotę. Świadomość i wiedza, jak coś się dzieje, nie są tożsame z uchwyceniem, czym dane zjawisko jest. Tak właśnie rozumiem nieredukowalną, autoteliczną wartość religii.
Przychodzi mi do głowy pewien dość banalny dowcip. Po latach spotyka się dwóch dobrych przyjaciół. Jeden wie o tym drugim, że miał problem z nocnym moczeniem. Pyta go: „I co, chodziłeś przez te lata na terapię? Nie moczysz się już?”. Tamten odpowiada: „Chodziłem i moczę się dalej, ale teraz już wiem dlaczego” [śmiech].
Wspomniał Pan – i słusznie – o ateistycznym rodowodzie psychoanalizy. Religia była dla Freuda „pewnym złudzeniem”, iluzją, wręcz dziecięcą nerwicą, z której należy wyrosnąć. Jednocześnie – proszę zauważyć – zjawisko religii wciąż zaprzątało jego myślenie, aż po ostatnią pracę „Człowiek imieniem Mojżesz a religia monoteistyczna”.
Ja przeczytałem jedynie „Kulturę jako źródło cierpień”.
– To świetna analiza. No widzi pan, to ciekawe – niektórzy nawet mówią, że religia jest źródłem cierpień…
Czy nie mają w pewnym sensie racji? Pytam nie o to, czy religia w historii ludzkości nie przynosiła także wojen i zbrodni, bo to oczywiste. Raczej czy i na ile religijność może prowadzić do neuroz? „Bóg jest pomysłem, za pomocą którego mierzymy nasz ból” – śpiewał John Lennon.
– Jakość przeżyć religijnych może służyć rozwojowi osobowości pacjenta, ale może też ten rozwój w mniejszym lub większym stopniu hamować i zaburzać. Samo pokropienie wodą święconą nie czyni rzeczy lepszą, nie zmienia jej natury. Pytanie, co to jest wiara. Dodatek do życia? Wiara to przecież człowiek, jego marzenia i tęsknoty, podstawa życia, które potrzebuje nadziei na jego możliwą pełnię. Jest we mnie już teraz – jak wierzę – jakaś cząstka, która nie tylko nie będzie unicestwiona, ale wręcz zostanie doskonale na nowo stworzona, i to będę ja.
W jaki sposób pojawia się wiara, z czego i w jakim środowisku wyrasta – to w przypadku konkretnego człowieka osobna i niepowtarzalna historia, nie ma uniwersalnej reguły. Wiara nie musi być rezultatem lęku, może na przykład być owocem zachwytu nad światem.
Ten drugi powód jest jednak – przyznajmy – rzadszy.
– Pewnie tak. Nie ma jednak nic złego, jeśli w trudnych sytuacjach życiowych uciekamy się do Boga, szukamy Jego pomocy. Wszyscy czujemy się przecież czasem bezsilni i bezradni, potrzebujemy kogoś, kto otwiera przestrzeń nadziei i sensu naszych starań. Problem zaczyna się wtedy, gdy owo zwrócenie się zamyka nas na rzeczywistość tego świata. Albo jeszcze gorzej – kiedy akty religijne ustawiają nas przeciwko światu. Credo ut intelligam – wierzę, aby rozumieć. Chodzi tu o cały ten mój i nasz świat.
Podstawowe pytanie brzmi: jaki obraz Boga w sobie nosimy? Czy jest to Bóg miłości, czułości, akceptacji, przebaczenia? Czy może bezwzględny sędzia, który nas nieustannie kontroluje i czyha na nasze potknięcia? Chodzimy wówczas co prawda do kościoła, ale nasze praktyki religijne wynikają tak naprawdę z lęku, na przykład przed karą. W świetle Ewangelii takiego Boga nie ma i z takiej religijności powinniśmy się jak najszybciej wyzwolić. Lęk utrwalony zaburza relacje między nami a światem. Z perspektywy religijnej wizja Boga, który rządziłby za pomocą lęku, jest nie do przyjęcia.
Czy można podczas terapii to rozpoznać i wyzwolić się z takiej neurotycznej religijności?
– Tak, choć nie jest to łatwe. Przeżycia religijne należą do sfery bardzo osobistej, wewnętrznie głęboko wpisanej w człowieka. Niełatwo do niej dotrzeć, a potem jeszcze trudniej jest ją interpretować.
Powiedzieliśmy już, że terapeuta nie może zakładać, iż jego zadaniem będzie uwolnienie pacjenta od przeżyć związanych z wiarą. Ale bardzo często zajmujemy się jednak wewnętrznymi obrazami ze świata religijnego, które pacjent w sobie nosi, i analizujemy, jak one w nim pracują, czyli jak żyją i co z nim robią w jego wewnętrznym świecie. W tym obszarze psychoanaliza staje się podobna do teologii apofatycznej (negatywnej), która przypomina, że o Bogu znacznie więcej nie wiemy, niż wiemy.
Taka analiza przeżyć religijnych i wyzbywanie się naszych ludzkich wyobrażeń na Jego temat jest trudnym i nieraz bolesnym procesem. Okazuje się, że obraz Boga, jaki mamy, wyrasta nierzadko z naszych własnych deficytów, którym nie mieliśmy możliwości i odwagi się przyjrzeć. Wówczas bardzo silnie i bezkompromisowo przeżywana religijność okazuje się na przykład usztywnioną wewnętrzną obroną. Ona do jakiegoś momentu pozwala człowiekowi funkcjonować, ale z czasem jej nieadaptacyjna sztywność hamuje możliwości rozwoju danej osoby i rani też jej najbliższych. Zwykle jest to najtrudniejszy moment terapii – około jedna trzecia moich pacjentów właśnie wtedy decydowała się przerwać terapię.
Przed zmianą myślenia, mentalności bronimy się najbardziej, bo mamy poczucie, że wali się nam dotychczasowy obraz świata i nas samych.
Tymczasem takie oczyszczenie nie musi od razu prowadzić do utraty wiary, do ateizmu. Przeciwnie – może pomóc mi zrozumieć, że Bóg jest Kimś, kto przekracza moje możliwości poznawcze, kto zmusza mnie nieustannie do otwarcia i wysiłku duchowego. Doświadczenie religijne dzięki temu w pewnym sensie staje się prostsze i może być źródłem pokoju.
Pamiętajmy, że trzeba dbać o swoją przestrzeń religijną, także – a może zwłaszcza – podczas terapii. Radziłem zawsze moim religijnym pacjentom, by wchodząc w terapię, nie przerywali normalnej aktywności religijnej, przy czym zaznaczałem, by korzystali w tym obszarze z pomocy innego księdza. Jeśliby to bowiem zaniedbali, w miejsce ich dotychczasowego obrazu Boga mogłaby pojawić się pustka, a sam Bóg faktycznie może stać się ciekawą, ale niekonieczną hipotezą. Wtedy, uznany za fałszywą fantazję, może pełnić funkcję kozła ofiarnego i łatwo człowiekowi zbudować w sobie postawę walki z religią jako opium.
Większość księdza pacjentów była wierząca?
– Raczej tak, choć zdarzały się okresy, gdy proporcje wynosiły pół na pół. Zastanawiałem się czasem, jak to się dzieje, że trafiają do mnie także osoby niewierzące, kompletnie niezwiązane z Kościołem, a zarazem świadome, że jestem księdzem, bo nie taiłem tego. Później ten wątek pojawiał się podczas terapii. Okazywało się, że osoby te kierowały się najczęściej nieuświadomioną quasi-religijną potrzebą rozwiązania swych wewnętrznych konfliktów i założeniem, że jako ksiądz im w tym pomogę – skoro niejako zawodowo zajmuję się słuchaniem grzechów i rozgrzeszaniem.
A wierzący jak trafiali?
– Dowiadywali się jedni od drugich, że jest taki ksiądz, który prowadzi terapię, tak to najczęściej szło. Pewnego razu także nasz biskup pomocniczy, a prywatnie mój kolega z czasów seminarium, Krzysztof Zadarko, podczas wizyty w parafii napomknął w trakcie mszy, na której było także wielu letników: „Macie tu księdza terapeutę, korzystajcie!”. Wakacyjni goście tak się rzucili do korzystania, że nie mogłem się od nich opędzić. Nie ma to jak biskupia reklama [śmiech].
Dla większości moich wierzących pacjentów fakt, że jestem księdzem rzymskokatolickim, miał decydujący wpływ na decyzję o podjęciu terapii właśnie u mnie. Problemy, z jakimi przyszli do gabinetu psychoterapeutycznego, przedtem próbowali rozwiązywać przede wszystkim za pomocą środków religijnych. Dopiero gdy to się nie powiodło, odważyli się na psychoterapię, zaznaczając przy tym w rozmowie wstępnej ze mną, że religia stanowi bardzo ważną część ich życia – zdarzało się bowiem, że poprzedni terapeuci sekowali ich religijność, nie próbowali jej zrozumieć, czasem wręcz wyśmiewali ją.
Można zakonserwować cierpienie i stworzyć sobie taki sposób przeżywania wiary, który wymaga terapii
Ta deklarowana religijność nie ułatwiała bynajmniej procesu terapeutycznego. W pewnym momencie musiałem takim pacjentom wręcz powiedzieć: w gabinecie nie jestem dla was księdzem. Potem od razu na wstępie wyraźnie zaznaczałem, że w trakcie trwania terapii nie będę im służył pomocą środkami religijnymi, to znaczy sakramentami, a zwłaszcza konfesjonałem (dlatego w zasadzie nie przyjmowałem na terapię moich parafian), a tylko analizą opartą na racjonalnie sprawdzonych metodach. Zauważałem niekiedy, że pacjenci nie podporządkowywali się tym zasadom i zjawiali się u mnie u spowiedzi – musieliśmy to później poddawać analizie.
Pyta pan, czy religia jest źródłem cierpień. Jak już powiedziałem, religijność może być uwikłana w zaburzenia osobowości, ponadto istnieją takie formy religijności, które hamują duchowy rozwój, konserwują zranienia, a wręcz mogą prowadzić do utrwalania zachowań generujących cierpienie.
Na przykład?
– Kilka lat temu pojawiła się w diecezji idea, by utworzyć duszpasterstwo rodziców, którzy utracili dzieci, i to z różnych powodów. Pomysł sam w sobie wydał mi się sensowny i potrzebny. Kluczowe pytanie jednak brzmiało: jak to przeprowadzić? Wstawimy do kalendarza takie rekolekcje i co dalej? Jeśli te same osoby będą uczestniczyć w nich corocznie, doprowadzimy je do pielęgnowania traumy. Z czasem można na takich przeżyciach zbudować nowe nieprawdziwe „ja”. Żałoba to etap, który trzeba przejść – najlepiej z pomocą specjalistów i psychologów, niekoniecznie księży – ale w pewnym momencie trzeba go zakończyć. Nie można przecież żyć na cmentarzu. Nie warto na przeżywaniu żałoby budować religijności. Podobnie jest z akcją budowania pomników upamiętniających dzieci nienarodzone. Idea sama w sobie szlachetna, ale w praktyce może prowadzić do nieustannego celebrowania śmierci.
Można zakonserwować cierpienie i stworzyć sobie taki sposób przeżywania wiary, który wymaga terapii. Zrezygnujemy z życia osobistego i „złożymy z niego ofiarę Bogu”? Brzmi to pięknie, tyle że religijność ma polegać nie na składaniu ofiar, lecz na stawianiu czoła trudom życia. „Ofiary ani daru nie chciałeś, aleś Mi utworzył ciało; całopalenia i ofiary za grzech nie podobały się Tobie” – czytamy w Liście do Hebrajczyków (Hbr 10,5–6). Jeszcze wyraźniej brzmi to w Ewangelii: „Idźcie i starajcie się zrozumieć, co znaczy: chcę miłosierdzia, nie ofiary” (Mt 12,7). Co ciekawe, w tym ostatnim fragmencie, dodając w naszych liturgicznych przekładach słówko „raczej”, pielęgnujemy jednak postawę ofiarniczą: „chcę raczej miłosierdzia niż ofiary”. W zachowanych tekstach oryginalnych, czyli starożytnych rękopisach, nie ma tego słowa.
Przeczytaj także wstępy do książki: autorstwa ks. Andrzeja Pęcherzewskiego i Damiana Jankowskiego oraz fragment „Świecki swój rozum ma”
Tak jak poprzednia rozmowa, podoba mi się rozmowa, ale znowu mam jedno „ale”. Jest nim lustrzana wiara rozmówców do krytykowanej postawy inspirowanej czasem przekonaniami religijnymi, że świat jest dobry, a chrześcijanin implicite nie ma zasadniczo wobec niego żadnej misji, a jedynie jak sobie rekonstruuję pogląd rozmówców, pokrywać swoje deficyty duchowe. Tymczasem w świecie jest dużo dobra, ale jest też dużo zła, któremu chrześcijanin bez zaprzeczenia swojej wiary nie może się nie sprzeciwiać. Czy dobrze rozeznaję dobro i zło i czy mój sprzeciw wobec zła jest sensowny, a wcześniej, czy sam nie wdepnąłem w zło to temat na inną rozmowę. Nie zaprzeczając, że występuje podszyte fałszem zjawisko religijnej konfrontacji ze światem w jego całości, także z zawartym w nim dobrem, rozmówcy powinni postawić sobie pytanie (nie wiem, może stawiają w innych częściach książki?) czy dekretując bez zastrzeżeń świat dobrym nie tworzą sobie alibi dla bierności, zaprzeczają ewentualności, że Bóg potrzebuje mnie i ma jakieś plan związany z moim życiem wobec najbliższych i wobec ludzkości. Notabene, może to jest tajemnica tego, że Kościół otwarty słabo się „reprodukuje” będąc „zasilanym” raczej nie przez osoby z poza Kościoła, a głównie przez osoby, którym odpowiedzi na rzeczywistość formułowane w przez chrześcijan „misyjnych” wobec świata przestają wystarczać. Nie utrzymuję, że mam lepsze odpowiedzi niż rozmówcy, ale niepokoję się, że nie widzę póki co, że mają jakieś wątpliwości wobec takich swoich poglądów.
Ale, by skończyć pozytywnym akcentem, może taka postawa jest warunkiem penetrowania tak słabo znanej Kościołowi ziemi, jaka jest psychoanaliza. Odkryję się ze swoimi obawami czy pogłębienie tej wiedzy nie „oczyści” mojej wiary z tego, co dziś uważam za jej fundament, jaką to podobną drogę przeszły spanikowane odkryciami Darwina poprzednie pokolenia chrześcijan. Ale trudno, dobrze że ktoś dla Kościoła rozeznaje te obszary, więc przy wszystkich zastrzeżeniach udzielam kredytu zaufania w swoim imieniu temu kierunkowi poszukiwań. Książkę kupię.
Panie Piotrze, dziękuję za komentarze (ten i przy poprzednim fragmencie), które są inspirujące, skłaniają do autorefleksji. Nie mogę autorytatywnie odpowiadać za mojego Rozmówcę, ale powiem Panu, że niedawno żartowałem w rozmowie z nim, że kolejną książkę zrobilibyśmy z krytycznym podejściem bardziej wobec świata, a nie wobec Kościoła („Nie ma wiary…” jest jednak chyba bardziej krytyczne wobec KK), żeby zaznaczyć, że nie ma łatwego podziału na „zacofany Kościół” i „cudowny świat”. Nie, także i wśród ateistów, agnostyków – których pytania i wątpliwości lubimy, uznajemy nierzadko za nasze – jest mnóstwo duchowego lenistwa, bylejakości. Tzw. Witkaczowski zanik uczuć metafizycznych nie dotyczy tylko bezmyślnej części katolików, to jasne.
Nie jest też tak, że ten nasz świat jest tak cudowny, że nie ma w nim już nic do roboty, a ludzi trzeba tylko głaskać. Niestety – używając na chwilę dużych kwalifikatorów i uproszczeń – mnóstwo w nim konsumpcjonizmu, bezmyślności, jakiejś współczesnej wersji darwinizmu społecznego, zwykłej głupoty. Świat trzeba przemieniać, zmieniać na lepsze, tylko że zawsze trzeba zaczynać od siebie, od własnego podwórka.
Może zresztą jest i tak, że nasza krytyka negatywnych stron głównie instytucji Kościoła wynika z samego profilu książki? Nie wiem do końca, ale dziś – dzięki Panu – zadałem sobie tego typu pytania.
Dziękuję i pozdrawiam
Damian Jankowski
Umknęła mi Pana odpowiedź i dopiero teraz, jak przeczytałem zapowiedź spotkania autorskiego 1 października, na które wpadnę, na nią wpadłem. Chociaż jest kilka punktów, w których zgody między nami (jeszcze?) nie ma, po tej odpowiedzi moje zaufanie do pana wzrosło. Niech Pan dalej tak działa.