Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

Wciąż leninowskie priorytety episkopatu w sprawie katechezy

Procesja Maryjna z Fary do Katedry Poznańskiej, kwiecień 2016. Fot. episkopat.pl

„Katecheza, która nie prowadzi do Kościoła, prowadzi do niewiary” – przestrzegał prawie 50 lat temu ks. Franciszek Blachnicki. Dlaczego kościelni decydenci nadal wychodzą z założenia, że na kryzys katechezy receptą jest „więcej uczyć”?

Przyznaję, że katechetyka to zdecydowanie nie jest moja specjalność. Niemniej jednak w ramach studiów teologicznych zaliczyłem przed laty wykłady i egzamin z tej dziedziny. To wystarcza, by wiedzieć, że już od dziesięcioleci był w katechetyce dość szeroko przyjmowany pogląd, iż katecheza jest czymś różnym co do istoty od szkolnej nauki religii.

Spotykałem się też nieraz z opinią głoszoną przez wielu specjalistów, że sprowadzanie katechezy do szkolnej nauki religii, a tym bardziej zamiana pierwszej na drugą jest czymś wielce szkodliwym dla Kościoła. Pamiętam nawet, że w latach 80. podczas jakiejś sesji naukowej na KUL przysłuchiwałem się debacie katechetyków, w trakcie której profesorowie przekonywali, że choćby teraz pozwolono księżom zamienić katechizację w przyparafialnych salkach na naukę religii w klasach szkolnych (oczywiście, w epoce stanu wojennego nikt takiej możliwości nie traktował poważnie), „to byśmy się na to nie zgodzili z racji teologicznych”. Tyle że kilka lat później, kiedy „przenoszono religię do szkół”, jakimś dziwnym trafem wszyscy oni nabrali wody w usta. Racje teologiczne okazały się zbyt błahe w zderzeniu z racjami zupełnie innej natury.

Podstawowym problemem katechezy nie jest zasób materiału, program, takie czy inne jej formy. Zasadniczym problemem katechezy jest to, jak wygląda życie konkretnego Kościoła

Ireneusz Cieślik

Udostępnij tekst

No cóż, mnie te wywody katechetyków jakoś w głowie zostały i w okresie owego „przywracania nauki religii do szkół” w 1990 r., w rozmowach na ten temat ze znajomymi księżmi i ludźmi zaangażowanymi w Kościele zajmowałem zdecydowanie krytyczne stanowisko wobec tego przedsięwzięcia. Nie stroniłem przy tym od dość ostrych sformułowań, że likwidacja przyparafialnej katechezy – mimo wszelkich wad, jakie ona miała – to samobójczy krok o katastrofalnych następstwach, noszący znamiona zbrodni na polskim Kościele; co gorsza, zbrodni dokonywanej pod egidą biskupów.

Wątpię jednak, bym wskutek tych rozmów osiągnął coś więcej niż opinię wroga Kościoła u większości rozmówców. Zgłaszanie bowiem w tym względzie jakichkolwiek zastrzeżeń uznawane było wówczas w środowiskach kościelnych powszechnie za głos wrogi Kościołowi. A po wprowadzonej zmianie przez następnych kilka lat obowiązywała propaganda sukcesu, jakie to wspaniałe mamy wyniki, jak to dzieciom i rodzicom jest na rękę, bo wszystko na miejscu, jak wielki procent uczniów chodzi na religię, a problemów (np. z tolerancją), o których wcześniej media krakały, jakoś nie ma, itd., itp. I dopiero po około dziesięcioleciu na tyle powszechne stało się poczucie, że czegoś istotnego zaczyna poważnie brakować w Kościele, że łaskawiej ucho skierowano na wewnątrzkościelne głosy krytyczne.

Wszyscy wierzą w naukę religii

A wystarczyło w porę nieco uważniej wczytać się w słowa najwybitniejszego bodaj polskiego katechetyka XX wieku, ks. Franciszka Blachnickiego (1921–1987), który już w latach siedemdziesiątych lapidarnie sformułował problem: „katecheza, która nie prowadzi do Kościoła, prowadzi do niewiary”. Celnie skreślony przez niego opis ówczesnej sytuacji, który brzmi jakby był pisany dzisiaj, pokazuje, że w mentalności odpowiedzialnych za Kościół niemal nic się w tym względzie od pół wieku nie zmieniło.

Blachnicki pisał prawie 50 lat temu: „Kościół wkłada dzisiaj ogromny wysiłek w katechezę, w naukę religii. (…) Jest ona głównym zadaniem wszystkich księży. Nigdy w historii Kościoła nie było w tej dziedzinie tak dobrze i tak dobrej organizacji, tylu pomocy, a równocześnie nie było jeszcze epoki w historii Kościoła, żeby tak wielu ludzi odchodziło od Kościoła, żeby był tak wysoki procent niepraktykujących”. I konkludował: „Coś tu jest po prostu nie w porządku, jest za duża dysproporcja między wkładanym wysiłkiem a osiąganymi rezultatami”.

Dla autora tych słów było rzeczą oczywistą, że jeżeli sprawy tak się mają, to znaczy, że wysiłek ten jest źle ukierunkowany, główny nacisk położony nie tam, gdzie trzeba. Pilnie należałoby więc przemyśleć całą sytuację, przeformułować duszpasterskie priorytety i przegrupować siły. „Niestety – zjadliwie stwierdzał ks. Blachnicki – wszyscy wierzą raczej w naukę religii. Jeżeli są słabe rezultaty, to znaczy, że za mało uczymy. Wobec tego trzeba zwiększyć liczbę godzin religii. W niektórych rejonach zarządzono, że zamiast godziny religii w tygodniu, mają być dwie. Receptą na wszystko jest uczyć, uczyć i jeszcze raz uczyć”.

Jeśli chodzi o to ostatnie zdanie, należy tu zauważyć – bo zapewne nie jest to rozpoznawalne dla dzisiejszego, zwłaszcza młodszego czytelnika – że wówczas, kiedy wygłaszał je ks. Blachnicki, dla prawie każdego odbiorcy jego wywodu było oczywistością, że jest ono zamierzonym, bezpośrednim i prześmiewczym nawiązaniem do sentencji Włodzimierza Lenina. Sentencja ta była znana z komunistycznej propagandy, ale też wyśmiewana często w dowcipach (np. z aluzją do przekręcanego nazwiska autora – że trzeba się lenić, lenić i jeszcze raz lenić). Poprzez to nawiązanie obecny kandydat na ołtarze kompletnie zatem ośmieszał sposób myślenia kościelnych decydentów w sprawie katechezy, bo ustawiał ich w jednym szeregu z politrukami komunistycznej partii.

Do czego to prowadzi?

Trzeba jednocześnie pamiętać, że ks. Blachnicki pisał swoje uwagi na temat katechezy w czasach PRL, kiedy nie było lekcji religii w polskich szkołach. To nie szkolna nauka religii, lecz katecheza przyparafialna była adresatem jego filipik. Ale właśnie dlatego, że za bardzo zbliżała się do szkolnego wzoru nauki religii. Wyciągając wnioski z teologii stojącej za odnowionymi po II Soborze Watykańskim obrzędami inicjacji chrześcijańskiej dorosłych, Blachnicki twierdził, że katecheza jest tym lepsza, im bliższa jest katechumenatowi, którego celem jest nie przyswojenie pewnego rodzaju wiedzy, nauki, lecz stanie się uczniem Jezusa.

Wydaje się, że u źródeł dominującej w środowiskach kościelnych zdecydowanie pozytywnej oceny „przeniesienia katechezy do szkół” i jego konsekwencji, leży odmienne postrzeganie natury katechezy. Że przez większość kościelnych funkcjonariuszy jest ona rozumiana w kategoriach właściwych dla szkolnej nauki religii i praktycznie od niej nieodróżniana.

Rzecz jasna, gdybyśmy porównali stan katechezy przy parafii i po kilku latach funkcjonowania w szkole pod względem frekwencji, programu, podręczników, pomocy pedagogicznych, poziomu przygotowania i wiedzy prowadzących, to sytuacja jest jasna. Konieczność dostosowania się do standardów edukacyjnych sprawiła, że najprawdopodobniej w skali makro wszystkie wskaźniki wypadłyby tu na korzyść szkolnej lekcji religii (inna sprawa, w jakim stopniu te korzyści są niwelowane przez panującą wokół tego przedmiotu atmosferę). Tak więc propaganda sukcesu szkolnej nauki religii w mniemaniu jej orędowników bazuje na „twardych danych”.

Z reguły przy tym nie zauważają oni jednak faktu (albo bagatelizują go), że w efekcie tego transferu do systemu edukacji katechumenalny wymiar katechezy – i tak dotąd nikły – z natury rzeczy został jeszcze bardziej zredukowany, w praktyce niemal do zera. A to w tym kontekście trzeba by czytać słowa Blachnickiego, że „katecheza, która nie prowadzi do Kościoła, prowadzi do niewiary”.

Gdzie ta wspólnota?

Warto też odnotować dopowiedzenie ks. Blachnickiego ukazujące istotę problemu: „Katecheza ma prowadzić do Kościoła, ale Kościoła w znaczeniu wspólnoty, a nie jakiejś abstrakcji. Katecheza ma wprowadzić w życie wspólnoty kościelnej, czyli ma spełniać rolę dawniejszego katechumenatu, który wdrażał w życie wspólnoty. A jeżeli tej wspólnoty nie ma, to do czego ma wprowadzać katecheza?”. Odpowiedzią na to dramatyczne pytanie była jego gorzka konstatacja: „W naszych parafiach najczęściej nie ma wspólnoty”.

I tu właśnie jest przysłowiowy pies pogrzebany. Podstawowym problemem katechezy nie jest bowiem zasób materiału, program, takie czy inne jej formy. Zasadniczym problemem katechezy jest to, jak wygląda życie konkretnego Kościoła, czy i na ile jest ono wiarygodne i pociągające jako środowisko życia dla osoby katechizowanej.

Ks. Franciszek Blachnicki zmarł trzy lata przed zlikwidowaniem przyparafialnej katechezy i wprowadzeniem nauki religii do szkół. Zawsze intrygowało mnie pytanie, jakie w praktyce zająłby on stanowisko wobec tej decyzji władz Kościoła w Polsce. Bo co do teorii, to nie miałem wątpliwości, że w świetle jego teologii duszpasterstwa przeniesienie en bloc katechezy do szkoły było poważnym błędem strategicznym, gdyż mając na uwadze dobro Kościoła, należało iść akurat w odwrotnym kierunku.

To nie tsunami

Po ostatnim plenarnym posiedzeniu episkopatu w Zakopanem gruchnęła wiadomość, że biskupi myślą o przywróceniu w jakiejś formie i zakresie katechezy przyparafialnej. Niektórzy komentatorzy zaczęli się w tej wiadomości dopatrywać odwrotu od dotychczas entuzjastycznego stosunku biskupów do posunięcia zaaplikowanego u progu III Rzeczypospolitej. Czy zatem obecnie – po 32 latach od wprowadzenia nauki religii w ogromnym wymiarze do systemu edukacji, kiedy wskaźniki religijności Polaków, zwłaszcza młodego pokolenia, lecą na łeb, na szyję – biskupi doszli do wniosku, że pomiędzy tymi faktami może istnieć współzależność? Że tamta decyzja była błędna lub choćby nienajszczęśliwsza?

Wesprzyj Więź

Nic bardziej mylnego. Złudzenia rozwiewają już choćby wybijane w tytułach prasowych dwa zdania z wypowiedzi abp. Grzegorza Rysia po sesji zakopiańskiej: „Problemem nie jest religia w szkole. Problemem jest brak tego, co powinno być przy parafii”. Z tych słów metropolity łódzkiego można by właściwie wnioskować, że katecheza przyparafialna zniknęła z horyzontu polskiego Kościoła w wyniku jakiegoś tsunami czy innej klęski naturalnej, a nie z powodu konkretnych decyzji konkretnych osób. Gdzieżby tam komu śmiało przejść przez myśl, że głównymi winowajcami tego z górą trzydziestoletniego problemu i braku są polscy biskupi!

Biskupom przecież katecheza zawsze leżała na sercu, o czym zresztą świadczy też fakt, że na te katastrofalne wieści o stanie religijności Polaków biskupi zdecydowanie zareagowali. Jak? Klasycznie, według schematu opisanego pół wieku temu przez obecnego kandydata na ołtarze: „Jeżeli są słabe rezultaty, to znaczy, że za mało uczymy”. Skoro nauka religii w szkole nie daje pożądanego efektu, to trzeba jeszcze dołożyć katechezę przy parafii. Uczyć, uczyć i jeszcze raz uczyć!

Przeczytaj również: Maksymalista Blachnicki

Podziel się

26
16
Wiadomość

Kandydat na oltarze ks. Blachnicki zyl w innej epoce, dzis jak powiedzial mi sp. ksiadz, internet odkryl nagosc Kosciola w tym co mowi i wtym co czyni. Okragly Stol i umowa zawarta obnazylo zaklamanie Lawendowej Mafii, dzieci i mlodziez sa dobrymi obserwatorami, wiedza o tym aktorzy teatru lalek.Dziecko potrzebuje milosci i wzorow do nasladowania, nie wszyscy duchowni sa nimi. Przykre to ale prawdziwe.

Jeżdżę ze studentami na zajęcia terenowe. Nie wypytuję o przekonania religijne, ale gdy wchodzimy do kościołów, to żegnają się nieliczni. Pytam natomiast nie raz o zagadnienia z zakresu wiedzy o chrześcijaństwie i stwierdzam jej nader niski poziom. Z pewnością trudno krzewić wiarę („kto chce innych zapalać, sam musi płonąć”) ale dzieje chrześcijaństwa są fascynujące, aby nimi zainteresować, trzeba po prostu mieć odpowiedni warsztat dydaktyczny. Szkoda, że marnuje się taka szansa poszerzenia horyzontów młodych ludzi.

Jeśli godzina na parafii nic nie da, to można wierzyć w zbawienny skutek dwóch. A jak dzieciaki będą uciekać jeszcze szybciej, to można jeszcze zająć im niedzielne przedpołudnie. Ministerstwo Czarnka zapłaci z rozkoszą, w końcu dzieciaki będą się uczyć wyłącznie Prawdy i Dobra.
A jak zwieją calkiem to wprowadzi się błogosławiony przymus?
Nie lepiej zacząć od pytania o fundamentalne wady dzisiejszego nauczania?
Ale nawet ten artykuł traktuje problem opłotkami, bez wskazania największych wad obecnego modelu po którym uczniowie ani nie budują wspólnoty, ani nie mają żadnej wiedzy. Prowadzami często uczniów do zabytkowych kościołów w moim mieście i bezmiar ich niewiedzy przeraża. Na co oni stracili czas od przedszkola? Na malowanie aniołków?

Generalnie z tą katecheza chodzi o kasę, dotyczy to nie tylko lekcji religii w szkole, ale wszystkich innych form „przygotowania” do… . Moje dzieci rozpoczynały eksperyment nauki religii w szkole. Podstawówka jako tako, do komunii uczyli się formułek i zaliczali je systemowo. Potem rysowali na lekcjach górę do nieba, tak zeszło do gimnazjum. Tam już zaczynały się schody. Znowu zaliczanie do bierzmowania i coraz więcej niewygodnych pytań. Obnażanie żenującego poziomy wiedzy katechetów i takie tam historie. Liceum, proszą mnie dzieci o wypisanie z religii. Odmawiam i oświadczam, że jak będą pełnoletni to niech się zapisują i wypisują dokądkolwiek. Mój błąd, gdybym wypisał może ich stosunek do wary byłby bardziej kulturowy, rodzinny. O studiach nic już nie wiem, tyle że była i ktoś chodził. Nie , Nie są wrogami Kościoła, ani antychrystami. Opowiadali o kursach przedmałżeńskich, śmiechowo oczywiście. Mają po prostu wylane, tak to się chyba dziś nazywa. Oczywiście z wnukami po katolicku, do chrztu itp. nie chcą psuć klimatu, dobre dzieciaki są. Gdzie tkwi błąd? Szkoła uczy, powinna w zasadzie, poznawania zmysłowego opartego na logice i podstawach naukowych, cokolwiek przez to rozumiemy. Religia uczy poznawania poprzez intuicję, na nic tu zdają się wyuczone formułki. Moi rodzice wierzyli i chodzili do kościoła bo tak trzeba, nie dlatego bo udowodniono, że to się opłaca w życiu. Byli zwykłymi prawie niepiśmiennymi ludźmi. Ksiądz to niby taki uczały jest, z domu wyniósł, że tak trzeba, ale w seminarium nauczyli, że się opłaca. Teraz ci uczali przekazują tą wiedzę szkolnej braci i coś nie zatrybiło.

Dziekuje za kilka celnie sformulowanych mysli. Z powodu nieobecnosci proboszcza poszlismy dzis z zona na nabozenstwo protestanckie. Wiele mozna mu bylo zarzucic, ale w zadnym wypadku zywej wspolnoty wiernych. Zobaczylem tam kilku moich uczniow i tak sobie przy tym pomyslalem: „Ta gmina jest dla nich najlepsza katecheza zycia. I nic dziwnego, ze znajduja te wspolnote u ewangelikow – my nie potrafimy im jej stworzyc w takim wymiarze, o jakim by marzyli!”

Pisząc „od środka”, w katechezie szkolnej nigdy nie chodziło o ucznia. Przez lata nikogo nie obchodziło czy uczniowie będą wierzyć, czy nie, bo zakładano wpływy kulturowe. „Polska będzie katolicka, niezależnie, czy katecheza jest, czy nie”. W przeniesieniu religii do szkół, ocenie na świadectwie, czy próbach zrobienia z niej przedmiotu na maturze zawsze chodziło tylko o pieniądze. To, czy przekazuje się prawdy wiary, czy ogranicza się do rysowania i śpiewania, albo czy też jest to okienko do odrabiania lekcji nikogo nie obchodziło. Lekcja to lekcja, nieważne co na niej będzie, ważne, by zapłacili. No dobra, zbyt mocne, że nikomu nie zależało, bo było paru zaangażowanych katechetów, co faktycznie coś chcieli robić. Pamiętam kolegę, co po rozpoczęciu pracy chciał czegoś wymagać, minimum zaangażowania od dzieciaków. Dostał z góry zaraz burę, żeby przestał, bo jeszcze odstraszy dzieci i się wypiszą. Biskup w twarz powiedział, że dla dzieci nieistotne, czy lekcje z polskiego odrobią na religii, czy w bibliotece, ale dla nas jest ważne, by robiły to na religii.

Chodziło nie tylko o pieniądze, także o ideę. Przed wojną ze szkół przykościelnych stworzono świeckie z religią, po wojnie religia utrzymała się bodaj do lat 50, kiedy systemowo ją wyrzucono z powodu walki z kościołem o świeckość. Dlatego przywrócenie do szkół potraktowano jako symbol wygranej z ideologią komunistyczną. Dziś kościół nie potrafi się odnaleźć po doświadczeniu politycznej jasności i nadal widzi tylko pozornych i faktycznych przeciwników, nie widząc potrzeb dzieci.

Jakoś się nie dziwię, że owoce nauczania są takie jakie są. Problem sięga dużo glebiej, ale czuję że ortodoksi zaraz zaczną rzucać anatemami. W pierwszym rzędzie trzeba się zapytać o sensowność chrztu dzieci (niemowląt). Zaraz za tym idzie pytanie o przekaz wiary. W szkole (rodzinie) przekazuje się wiarę, nazwałbym ją kulturową, a człowiek potrzebuje osobistego spotkania z Jezusem, gdzie zaczyna się wiara osobista. Szkoła nie jest w stanie tego zrobić/dać. Oczywiście ks. Blachnicki wiedział o czym mówi. Bez ewangelizacji nie ma i nie będzie Kościoła-wspólnoty. Niestety episkopat (dot. pewnie 98% bpów) są spadkobiercami wiary kulrurowej. Więc, jak to się mówi, mają wylane na ewangelizację i nawet nie rozumieją o co ten cały spór. Dla nich ważne jest ze „katecheza się kręci”, nieważne czy w szkole czy przy parafii. W pierwotnym Kościele katecheza była dopiero po ewangelizacji, a u nas wszystko jest postawione na głowie. Dziś zbieramy tego owoce.

Na pytania o sensowność chrztu dzieci jest jeszcze za wcześnie, bo dopiero od 2008 roku Kościół przestał posyłać dusze nieochrzczonych dzieci do Piekła. Co prawda tego specjalnego, ale Piekła.

Jak miło….
Co prawda Luter kiedyś nie był do końca przekonany, że papież może odpuszczać grzechy, ale widać Kościół decyduje nadal o kształcie zaświatów.
I kolizja grzechu pierworodnego oraz roli chrztu jakoś nie przeszkadza?

Luter był o tym początkowo przekonany, tylko zastanawiał się dlaczego papież hurtem nie wypuści wszystkich z czyśćca, tylko chce za to pieniądze.

Doktryna tradycyjna, o grzechu pierworodnym odeszła wraz z personalizmem chrześcijańskim.

Odeszła? Tylko dokąd?
Rodzimy się jako dobrzy z zasady? Toż to chyba Oswiecenie, że o socjalizmie nie wspomnę…. 🙂

Tracę tylko czas na zrozumienie, o co w tym KRK chodzi. Podsumowując ostatnie dyskusje i wydarzenia.
Abp i bp dalej po staremu. Pozdrawiam.
Jezus może faktycznie być kim chcemy by był. A w imię dopasowanego do siebie Jezusa zrobimy, co chcemy.
Wierzący do kościoła chodzą i ich nie obchodzą, ci, co nie chodzą. Im jest miło.
Wrzawa o to, czy procesja ma być, czy nie, a jeśli tak, to jaka.
Skrzywdzeni przez system dalej z nim walczą z pomocą niewielu dobrych dusz we wspólnocie.
Religia w szkole będzie, bo się opłaca.
Państwo wspiera Kościół, bo też dalej się opłaca. Do czasu.
Ktoś mi bliski powiedział:trzy rzeczy działają przy wychowaniu młodzieży.
1.Przykład. 2.Przykład. 3.Przykład.
Z książki księdza Wacława Hryniewicza „Nad przepaściami wiary”
Jakiś bp w rozmowie z Wacławem Hryniewiczem zadaje pytanie: „Ty naprawdę wierzysz w to zmartychwstanie?”.

Kiedyś żegnał się @karol, ale podwójne znaczenie – żegnać.
A zatem …
https://www.youtube.com/watch?v=5Iwy_xeJi7c

Nauka religii w szkołach nie była dobrym pomysłem. Powszechność dostępu do wiedzy teologicznej – to teoretycznie dobry argument. Ale, zawsze jest to co kryje się za „ale”. Zacznę od propozycji wyobrażenia sobie sytuacji, gdy uczniowie nie ogarniający matematyki, zostaną zaproszeni wraz z uczniami uzdolnionymi matematycznie, do wspólnych lekcji o poszerzonym programie z matematyki. Pewne jest, że ci, którym matematyka jest kompletnie obojętna nie zaczną się nią interesować, raczej zaczną się nudzić i pewnie z nudów przeszkadzać innym. Jaki procent uczniów w tej klasie zacznie interesować się matematyką? Tym którzy czynnie i chętnie uczestniczą w lekcjach ci nudzący się będą przeszkadzać. A ci których zmuszono nie dość, że nic z tych nauk nie pojmą i nie skorzystają, to raczej zniechęcą się jeszcze bardziej. Tak moim zdaniem wygląda w praktyce nauczanie religii w szkołach. Lepie było gdy mający wychowanie religijne w domu, kontynuowali naukę religii w salkach przykościelnych. Nikt ich tam nie wyśmiewał, nie przeszkadzał i nie udowadniał, że chodzą na religię bo muszą a Boga nie ma. W wieku szkolnym presja grupy może znacznie więcej zdziałać niż katecheta. Chyba, że katechetą byłby święty potrafiący czynić cuda 😉 Jednak trudno powiedzieć, na jak długo te cuda byłyby dla uczniów atrakcją 😉

Zastanawiam się jaki wpływ na moje odrzucenie chrześcijaństwa miała religia w szkole i mam wrażenie że spory. Katecheci którzy albo olewali pytania albo dawali ekstremalnie durne odpowiedzi prowadzą w dwie drogi: obojętność w tym temacie lub do samodzielnych poszukiwań. W moim wypadku to drugie i krok po kroku były odkrywane kolejne szczyty hipokryzji Kościoła jako pustej wydmuszki. Przykro mi jeśli kogoś rażą te słowa, ale niestety tak to widzę.
Z Bogiem mam dobre relacje i zwyczajnie nie potrzebuję pośredników. Słowa mądrych nauczycieli dzięki technologii mam na wyciągnięcie ręki, tak samo mogę zweryfikować czy warto daną osobę zaliczyć do zacnego grona czy to zwykły hipokryta, który nie praktykuje Miłości a tylko gada puste i pozornie piękne słowa. Nie przeszkadza mi kłująca Prawda- przyjaciółka Miłości, to coś innego niż sączenie jadu, który płynie z ust większości hierarchów i księży…
Gdyby istniało coś na wzór pierwotnych gmin chrześcijańskich to może byłaby podjęta kolejna próba, bo otwartość na wartościową wspólnotę jest, ale nie na bycie biernym i ślepo posłusznym pionkiem a to jedynie niestety współczesne chrześcijaństwo oferuje. Nawet u protestantów gdzie te wspólnoty jako tako działają, nie dostrzegam niczego co w jakiś sposób mogłoby realnie pogłębiać relację z Bogiem.

Moje dzieci co do lekcji religii czyli w rzeczywistości katechezy Kościoła katolickiego dostały prawo wyboru. Brawo katecheci- udało się Wam zniechęcić ich już na poziomie pierwszej/drugiej klasy szkoły podstawowej. Prosta sprawa- na pytania się odpowiada i to w sposób dopasowany do poziomu rozmówcy a nie atakuje dziecko, bo śmie pytać zamiast bezmyślnie wkuwać niezrozumiałe formułki… Nawet tego nie uczy się przyszłych katechetów?

Nieważne czego się ich uczy. Cała nauka religii od 1990 oparta była na prostym założeniu: przed wojna religia w szkole był i było wspaniale to wobec tego musi być znów i wspaniale będzie po wiek wieków. A wszystko przed wojną musiało być doskonałe.
Dzisiaj Kościół z lekcji religii w szkole zrezygnować nie może bo bez publicznych pieniędzy na pensje, emerytury się nie utrzyma. Niech się wszystko wali i pali, niech dzieciaki trzaskają drzwiami, ale religia w szkole być musi. Chyba że państwo zapłaci Kościołowi za nie prowadzenie tych zajęć 🙂
Gdyby Kościół był instytucją sterowana centralnie, a nie luźną koalicją biskupich państewek to likwidacja lekcji religii w szkołach średnich i zastąpienie jej innymi formami pozaszkolnymi byłaby sprawą najpilniejszą by uratować choćby część tej młodzieży dla wiary. Ale takiej władzy nie ma, nie ma odważnych biskupów, nikt nie ograniczy tez dochodów. Dlatego rozwiązanie jest jedno: skoro działa źle to dajmy jeszcze więcej. Może po marksowsku ilość przejdzie w jakość. Skokiem. A biskupi będą uważać, że jednak coś robią.
Dla Kościoła jedynym wybawieniem mogą być tylko rządy lewicy, które wypowiedzą konkordat. Kościół zyska wtedy znów nimb męczeństwa i zostanie zmuszony do podejmowania decyzji.
Ale na to się nie zanosi.

Trudno się nie zgodzić z wszystkimi wpisami. Obecność pana Wojtka daje nadzieję, że gdzieś to pójdzie w świat katechezy. Co jeszcze można dodać? Z mojej perspektywy – trafiłam na czas gdzie kościół stracił wpływ na wybory dorosłych i chciał sobie to zapewnić przez dzieci. Dzieci obarczano katechizowaniem rodziców. Pouczano o bezbożności rozwodników i że rodzice w nowych związkach to grzesznicy, że maluchy mają walczyć z aborcją i do tego przekonywać (!), że ciągnąć rodziców do kościoła. To już chyba upadło, ale odczucie gorszości dzieci sprawiło, że jako dorośli rodzice/dziadkowie nie chcą fundować tego rodzinie. Co to w ogóle za pomysł pouczać dziecko, które ma jednych ukochanych rodziców, że powinni wrócić do dawnych partnerów? Następna rzecz to dzieci chcą dyskutować, nawet w podstawówce. Tymczasem nie daje się im możliwości, bo albo ksiądz nie wie albo dzieci nie kupują/nie rozumieją zawiłych wyjaśnień. Moje pytanie było: skąd synowie Adama i Ewy mieli żony? 3 klasa podstawówki. Może śmieszne ale tylko dla dorosłego. No i kwestia wspólnoty. Na wsi to prostsze, w mieście inna parafia domu inna szkoły. Inne dzieci. A jak ktoś wspomniał rodzice nie mają miejsca w życiu parafii. Jak mają mieć dzieci? W ogóle rzecz rozbija się o rodziców, to oni przekazują nieufność dzieciom, trzeba ich przekonać. Zachęcać do powrotu. Czym? Poczuciem wpływu na wspólnotę, uczestnictwo. Podobnie, jak wspomniał pan Schneider, robią protestanci. Może nie mają sukcesu w liczbach ale szczere zainteresowanie. W moim mieście ludzie przychodzą sobie obcy i wychodzą obcy.

Obawiam się, że nie pójdzie, od sierpnia zmieniam miejsce zamieszkania, a ten semestr był ostatnim.
Co do wspomnianej katechizacji rodziców i otoczenia, to nadal jest to wymóg wobec dzieciaków, które mają być „apostołami” w swoim środowisku. Co samo w sobie jest kuriozalne, bo grzechy, na których skupia się program, to głownie grzechy seksualne, a jednocześnie zakłada się, że dzieci są aseksualne i tego nie rozumieją.

@Basia, niestety metoda „wychowywania” rodziców przez dzieci nadal dobrze się krzewi za sprawą np placówek edukacujnych prowadzonych przez osoby duchowne. Skutek jest różny, czasem tragiczny dla rodziny.

Katechecie uczącemu moje dziecko zadałem pytanie (poziom 5 klasy SP): jaki ma cel ? Odpowiedz: realizacja programu nauczania. W tym samym roku prawie połowa klasy z Religii się wypisała. Interweniowałem u proboszcza, dostałem odpowiedź że niestety nie było innych chętnych do prowadzenia zajęć, więc zatrudnili kogo mogli.

A’propos katechezy. Wszystkim rodzicom jeszcze nienastoletnich dzieci polecam z całego serca hiszpańską serię wyprodukowaną przez Studio VALIVAN na DVD pt. „Domek na skale” z polskim dubbingiem.

Finansowanie religii.
Ile razy chcę się wymiksować z tego komentowania, to mnie coś porusza i wkurza.
OK. Diecezja się odwołała. Kaliska.
To łączy się z utrzymaniem religii w szkołach. Kasa. Ochrona pieniędzy. Na każdym polu. Bronią się.
Pedofilia – chory model wspierania księdza. Na tacy podany. Nomen omen. Dlaczego?
Bp jest ojcem dla księdza. Obroni go, okaże miłosierdzie. Tak ładnie o tym bp Długosz onegdaj 🙂
Do czasu gdy trzeba zapłacić – wtedy ksiądz jest już obcy. Niech spada i sam płaci.

Zmroziły mnie też słowa wiernych, że to kuria musiałaby płacić z ich tacy i nie będą płacić, bo oni się nie godzą. A to kuria nie ma innych źródeł niż taca? Może czas się dowiedzieć. A także, może czas się dowiedzieć – co swoimi pieniędzmi realnie wspieracie tzw. wspólnocie.
Lekcje religii akurat całe państwo. Kosztuje to 1,5 mld rocznie.
https://cenareligii.pl/etaty/

I ponadto w kwestii pedofilii – wierni zamiast ucieszyć się, że mogą nawet w ten sposób pomóc wspólnocie wyjść z twarzą z dramatów, które stworzyła i pomóc osobom skrzywdzonym – to mówią: „nie za moją kasę”. Ja z taką wspólnotą nie chcę mieć nic wspólnego. Żałosne.
A za adwokata, jeśli trzymać się ich toku myślenia, wierni już płacą.
I tą przemiłą panią mecenas, która chciała badać orientację osoby skrzywdzonej – też. I nic nie przynoszące lekcje religii.
Jeśli wierni uważają, że wspierają tylko ważne dzieła, to czas im oczy otworzyć, że wspierają też ważne biznesy, inwestycje oraz pana Markiewicza i religię w szkole.

Problemów jest kilka, a może kilkanaście. Ucząc religii w szkole ksiądz ma pensje, etat, ZUS itd…Nikt nie pyta księdza czy chce uczyć, czy ma do tego dar. Często idą z wielką niechęcią, która przekłada się na relacje z uczniami . Inny aspekt to zabierając nauka religii z parafii, stracone dzieci i młodzież. Sytuacja nie do odtworzenia. Nie ma ministrantów, oaz, grup młodzieżowych. Błędy, błędy, błędy i schematyczne myślenie.

Tryumfalizm, zawrót głowy od sukcesów i ślepa wiara w to, że kiedyś było wspaniale i trzeba do tego znów dążyć. Bez patrzenia jak zmieniła się i nadal wciąż zmienia się młodzież. Ale cóż, starcy z reguły uważają że wiedzą najlepiej co młodym do szczęścia potrzeba.

Kasa. Kasa. I jeszcze raz kasa. To moje wnioski wyciągnięte z obserwacji i rozmów z księżmi. Etat w szkole daje im też takie możliwości: nie narobić się, a zarobić. Jak wiadomo w miarę jedzenia apetyt rośnie (np. Nycz Tower). Mnie osobiście cieszy fakt, że wielu wiernych przetarło już oczy i widzi jak kościelna hierarchia ich oszukuje i wykorzystuje. Inni pewnie są w fazie odkrywania jak to zrobili sobie z Kościoła prywatny folwark po to, żeby kręcić biznesy. Robi to kard., bp, proboszcz i wikary. Jeden uczy się od drugiego. Nie bez powodu Jezus powiedział o „chciwych na grosz faryzeuszach”. To było uogólnienie, ale o to właśnie chodziło. Nie jeden chciwy, nie kilku.., ale całe to towarzystwo miało po prostu chciwość we krwi.

Podstawowym problemem i błędem u wielu komentatorów jest stawianie znaku równości między katechezą a lekcją religii. Nowe dyrektorium katechetyczne jasno podkreśla, że lekcja religii w szkole to wprowadzenie w chrześcijaństwo. Nie można oczekiwać niewiadomo czego. To są tylko lekcje, które zapoznają z podstawami wiary i mogą zachęcić do aktywności w parafii. Religia w szkole jest potrzebna, bo dla wielu osób to jest pierwszy kontakt z religią. Cały polski grzech pierworodny dotyczący katechezy jest taki, że wiele parafii nie ma nic do zaoferowania młodemu człowiekowi. Ks. prof. Kobyliński mówił, że dla nas modelem może być model włoski, gdzie jest religia w szkole, ale przy każdej parafii jest oratorium, w którym są zajęcia dla młodych i także formacja. A u nas infrastruktura parafii odstrasza młodzież.

„I tu właśnie jest przysłowiowy pies pogrzebany. Podstawowym problemem katechezy nie jest bowiem zasób materiału, program, takie czy inne jej formy. Zasadniczym problemem katechezy jest to, jak wygląda życie konkretnego Kościoła, czy i na ile jest ono wiarygodne i pociągające jako środowisko życia dla osoby katechizowanej.”

Pełna zgoda na tę diagnozę, ale czy ma Pan coś do zaproponowania? Jakiś model, pomysł? Nie doczytałem się tego w tekście.

Doczytałem się za to słusznego spostrzeżenia, że zastrzeżenia Księdza Blachnickiego dotyczyły właśnie katechezy przyparafialnej. Wrócimy zatem do czegoś, czego sens Sługa Boży podważał.

Wspólnoty (która jest nieodzownym warunkiem katechizacji) nie da się zadekretować.

Zapraszam to tekstu Dwa sekrety skutecznej katechizacji i tych sekretów praktyczne oblicza: https://funawi.pl/dwa-sekrety-skutecznej-katechizacji-i-tych-sekretow-praktyczne-oblicza/

W podlinkowanym tekście przedstawił Ksiądz swój „pastoralny pomysł dla każdej diecezji”, polegający na tym, by „wyznaczyć jednego bystrego księdza, zagwarantować mu nietykalność, a on społecznie albo za niewielką pensję, będzie miał za zadanie krytykować i szydzić z każdego kurialnego i biskupiego pomysłu”.
Ten Księdza pomysł pastoralny wypisz-wymaluj pasuje do celu postawionego przed moim skromnym artykulikiem. Po prostu pozwoliłem sobie skrytykować i wyśmiać pomysł przedstawiony na zebraniu plenarnym episkopatu. Zdaję sobie wprawdzie sprawę, że nie dorastam do Księdza wizji szydercy, bo nie mam stosownych urzędowych pieczątek, ani nie mam święceń (strasznieć klerykalna ta Księdza wizja Kościoła, jeśli nawet do roli błazna trzeba mieć święcenia i biskupie dekrety!), ani nie otrzymałem biskupich gwarancji nietykalności, ani żaden kurialny ekonom, niestety :-(, nie uznał za stosowne gratyfikować mą posługę z kościelnej kasy. No, ale jak się nie ma, co się lubi…
Nie doczytał się Ksiądz alternatywnych propozycji w moim tekście, bo ich tam nie ma. Nie taki bowiem był charakter tekstu. Zresztą, przedstawianie – i to w dodatku gratis – swoich pomysłów, modeli itp. ludziom, którzy nie widzą żadnego problemu w szkolnej katechezie, albo uznają utrzymanie katechezy w szkole za „żywotne zadanie” (swoje? Kościoła?), uważam za działanie bezsensowne, wręcz masochistyczne. Bo tacy zrobią z tych pomysłów karykaturę, starając się je wkomponować w swoje koleiny myślowe.
I jeszcze drobna uwaga: ks. Blachnicki nie podważał sensu katechezy przyparafialnej. Krytykował jej praktykę, zbliżającą jej kształt do szkolnej nauki religii oraz przeakcentowywanie tego jej wymiaru.
A co do Księdza wystąpienia: jego główne idee wydają mi się w dużej mierze zbieżne z tezami z mojego tekstu. Czego źródłem jest zapewne fakt, że tak jak przemyślenia ks. Blachnickiego, bazują przede wszystkim na OICA. Dokumencie chyba wciąż w Kościele niedocenianym i nieodkrytym.