Zima 2024, nr 4

Zamów

Wojna nie na niby

Jerzy Sosnowski. Fot. Więź

Moment pożegnania z pacyfizmem pamiętam bardzo dokładnie. Pod koniec lat 80. zobaczyłem zdjęcie z manifestacji w Niemczech: jeden z demonstrantów niósł transparent z napisem Better red than dead. Powinienem oprawić sobie w ramki kopię tej fotografii, stanowi bowiem ważny moment w moim życiu.

Dopiero gdy ucichły podwórka – dzieci jest teraz mniej i chyba rzadziej biegają na wolnym powietrzu – uświadomiłem sobie nieoczywistość faktu, że przez kilkadziesiąt lat podstawową formą spędzania razem czasu po lekcjach, poza grą w piłkę, była zabawa w wojnę. „Ta-ta-ta-ta-ta-ta!” – darliśmy się, mierząc do kolegów z patyków przypominających z grubsza pistolety maszynowe. „P-tszszsz!”, „P-tszszsz!” – tak mniej więcej brzmiały strzały snajperskie. Staraliśmy się być sprawiedliwi: „Najpierw ty będziesz Niemcem i ja cię zabiję, a potem ja na chwilę będę Niemcem i ty zabijesz mnie”.

Po powrocie do domu każdy chłopiec mógł kontynuować grę wyobraźni, sięgając po nieprzebrane zastępy plastikowych żołnierzyków i trochę większe od pudełka z zapałkami modele czołgów T-34, które dostępne były w co drugim kiosku „Ruchu”. Wzorem byli oczywiście Czterej pancerni, a wcześniej nieco mniej udany Podziemny front oraz liczne wojenne filmy jugosłowiańskie.

O ile do gier podwórkowych dziewczynki bywały dopuszczane (pamiętam jak przez mgłę niejaką Agę, która jeśli tylko wychodziła z domu, miała zagwarantowaną rolę Marusi Ogoniok, radzieckiej sanitariuszki), o tyle domowe militaria chyba w ogóle ich nie interesowały. W każdym razie nie przypominam sobie ani jednej koleżanki, z którą dałoby się podyskutować o posiadanym uzbrojeniu – o metalowych lub plastikowych karabinach, które dostawaliśmy od rodziców (!) na imieniny, lub o „armiach” (zestawach miniaturowych figurek żołnierzy, produkowanych przez angielską firmę Airfix, do nabycia za relatywnie duże pieniądze w „sklepach z towarami pochodzenia zagranicznego” we wczesnych latach 70.).

Ten militarny szał wygasał, jak mi się zdaje, około szóstej klasy. Początkowo nie chodziło wcale o postawy pacyfistyczne, tylko o poczucie śmieszności: patyki przestawały przypominać prawdziwą broń, naśladowanie głosem dźwięku strzałów zaczęło się wydawać kompromitująco dziecinne. Wkrótce jednak, przynajmniej w moich rocznikach, przychodziła fascynacja muzyką starszego rodzeństwa, a z nią mocno, co prawda, pobieżna orientacja w niesionej przez długowłosych gitarzystów ideologii: make love not war; peace and rock’n’roll (o dragach jeszcze się głośno nie mówiło).

Później uświadamialiśmy sobie, że wojsko, które nas realnie czeka, to niekoniecznie „romantyzm służby żołnierskiej”, choć tak zapewniał ówczesny podręcznik do przysposobienia obronnego. Zwłaszcza że zaraz nadszedł sierpień roku 1980 – dla wielu z nas intensywny, skrócony kurs polityki realnej – a z nim dyskomfort, że trzeba będzie przysięgać wierność socjalizmowi i Związkowi Radzieckiemu oraz szkolić się do walki z Zachodem, którego nikt o zdrowych zmysłach nie chciał pokonywać. Po maturze większość z nas była już zdeklarowanymi pacyfistami. Kiedy po studiach znalazłem się w jakimś ośrodku wypoczynkowym, którego kierownik zaproponował mi rozrywkę w postaci strzelania, bodaj z wiatrówki, do tarczy, odmówiłem w poczuciu moralnej wyższości.

Gdy tak to sobie odtwarzam, dziwi mnie trochę, że dziecinny zachwyt wojną nie wywoływał chyba żadnej reakcji ze strony rodziców, wychowawców, księży. To jest, owszem: istniał, dobrze to pamiętam, surowy zakaz mierzenia z zabawkowej broni do dorosłych. Dopiero po latach uświadamiam sobie, że najprawdopodobniej nie była to dezaprobata dla naszych zabaw, tylko chęć chronienia ludzi, do których kiedyś ktoś mierzył może z prawdziwego karabinu. Rówieśników można było „zabijać” ile wlezie.

Wojnę na niby uważano za emanację naturalnych zainteresowań naszego „genderu”: przeznaczeniem chłopca było zostać na krócej lub dłużej żołnierzem, to dopiero wojsko miało z nas uczynić prawdziwych mężczyzn. Jeszcze jako dwunastolatek marzyłem, że wzorem moich serialowych idoli będę kiedyś jeździł czołgiem. Ale kiedy w klasie maturalnej dostałem skierowanie (jeszcze bez terminu, z widokiem na odroczenie, jeśli się dostanę na studia) do Elbląga, gdzie stacjonowały wówczas wojska pancerne, przypomniało mi się powiedzenie, że piekło to miejsce spełniania się naszych marzeń…

Z pacyfizmem było trochę inaczej, niejednoznacznie. Z jednej strony pamiętam kłótnie ze śp. ojcem, który mojej ówczesnej, drapieżnej niechęci do munduru (był to czas stanu wojennego) znieść mimo wszystko nie mógł – kłótnie groteskowe, bo on sam z powodu złego stanu zdrowia zakończył kiedyś szkolenie wojskowe po paru tygodniach, a mnie ostatecznie wojsko w ogóle nie powołało, podobno dlatego, że jako polonista mógłbym co najwyżej zostać politrukiem, a w tej roli niedawni studenci jedynie obniżaliby morale żołnierza. Rozmawiało więc dwóch teoretyków…

Z drugiej strony ksiądz Leon Kantorski w Podkowie Leśnej odprawiał pod koniec dekady Msze Święte w intencji tzw. obdżektorów, odsiadujących wyroki za odmowę służby wojskowej. To chyba w tym okresie utwierdziłem się w przekonaniu, że pewnie w ogóle, a już na pewno wówczas, gdy po obu stronach globalnego konfliktu czekały na odpalenie rakiety z głowicami jądrowymi, rozróżnianie wojen na sprawiedliwe i niesprawiedliwe jest przejawem doprawdy przesadnego wikłania się w niuanse. Wojna jest zła i tyle.

Moment pożegnania z tym rozkosznie jednoznacznym widzeniem sprawy pamiętam bardzo dokładnie. Jakoś pod koniec lat 80. zobaczyłem zdjęcie z manifestacji w Niemczech: jeden z demonstrantów niósł transparent z napisem Better red than dead. Hasło było zresztą stare, więc albo człowiek ów wygrzebał je z pamięci o epoce dzieci kwiatów, albo to z niej pochodziła fotografia, na którą patrzyłem. Powinienem poprosić o jej kopię i oprawić ją sobie w ramki, stanowi bowiem ważny moment w życiu: uświadomienie sobie, że świat (w jakiejś kwestii, a tak naprawdę w ogóle) jest bardziej skomplikowany, niż nam się dotąd zdawało.

Dotarło wtedy do mnie, że na co dzień opowiadamy się za tymi, a nie innymi wartościami w warunkach pokoju społecznego, a to znaczy, że płacimy za nasze poglądy promocyjną cenę, niekiedy zerową. Cóż wówczas łatwiejszego, niż zadeklarować, że wierzymy w przyzwoitość, wolność, lojalność i solidarność, a brzydzi nas oportunizm, przemoc, intryganctwo i egoizm. Zdarzają się jednak sytuacje większych lub mniejszych opresji, w których los, jak podczas gry w karty, mówi do nas: „sprawdzam!”. Ktoś domaga się od nas uiszczenia opłaty za trwanie przy tym, co uznajemy za ważne. Musimy coś poświęcić, żeby mieć dalej prawo do naszych, poprzednio tak lekko głoszonych prawd: okazuje się, że trzeba zrezygnować ze stanowiska, na które liczyliśmy, z pracy, którą lubiliśmy, z dochodów, do których zdążyliśmy przywyknąć, czasem z przyjaźni. W miarę zwiększania się siły nacisku – cena rośnie.

Zaczyna się wtedy myślenie o wartościach na serio, to znaczy szacowanie, jak bardzo wierzę w przyzwoitość, wolność i tak dalej. Odpuszczę już przy stracie rzędu dwóch tysięcy miesięcznie czy złamie mnie dopiero perspektywa „zajęcia komorniczego”? Wizytę komornika jeszcze wytrzymam; a jeśli zajrzy mi w oczy widmo bezdomności? Więzienie? Ostatecznie: śmierć? Ile tak naprawdę kosztuje moja wiara w wolność?

Te refleksje prowadzone w cichości ducha świadczą o tym, że przestajemy być teoretykami aksjologii, a zobaczyliśmy kategorię wartości w jej namacalnym konkrecie. Ale jeśli z góry publicznie oświadczamy – jak niosący ów napis na transparencie – że za nasze przekonania nie zamierzamy uiścić najwyższej możliwej ceny, to w gruncie rzeczy oznacza, że wyznajemy je w „rozsądnych” granicach, a zatem że jesteśmy otwarci na negocjacje. Tymczasem zawsze może znaleźć się ktoś, kto w zwiększaniu naporu na nas nie będzie się hamował i prędzej czy później przystawi nam pistolet do głowy.

To właśnie robi dzisiaj Putin – i prawdą jest, że choć to Ukraina codziennie odpowiada heroicznie na pytanie, ile jest gotowa zapłacić za swoją suwerenność, to przecież pośrednio pistolet przyłożony jest do głowy całej cywilizacji Zachodu. Gdyż zdawało się nam (nam także, przyjętym po latach starań do NATO i Unii Europejskiej), że zakończyła się era urządzania świata przemocą.

Owszem, w ciągu ostatnich trzech dekad nie było nigdy pokoju na całej ziemi. Toczyły się krwawe konflikty między krajami byłej Jugosławii, w Czeczenii, w Afganistanie, w Syrii, nad Zatoką Perską, a myśmy za każdym razem mówili, że to daleko, a jeśli już nie dało się przeczyć, że blisko (na Bałkanach), to że ów fakt stanowi lokalną osobliwość, być może związaną z nieznaną nam bliżej specyfiką miejscowych kultur. Zresztą nikt przy tej okazji nie groził otwarcie atakami jądrowymi na Paryż, Londyn czy Warszawę.

W Moskwie wyhodowano tymczasem potwora. Ale zamiast rozliczać rządy poszczególnych państw, które sądziły mylnie, że wciągnięcie Rosji w sieć interesów uczyni dla niej politykę podbojów nieopłacalną, wolę wrócić do sytuacji pacyfistów, którzy mają w tych okolicznościach głupie miny. Co stwierdzam jako niegdyś jeden z nich.

Wesprzyj Więź

Tak, oczywiście, że wojny są złe. Ale deklaracja, że nie ma od nich niczego gorszego, więc należy uczynić wszystko (!), by ich uniknąć, oznacza próbę wynegocjowania zbyt niskiej ceny za wartości, w które wierzymy. A jeśli mieszkamy w kraju, który nie graniczy akurat z agresorem, to musimy sobie powiedzieć, że ewentualne koszty przerzucamy w dodatku na innych.

Konsekwentny pacyfista, z którym rozmawiałem niedawno w radiu, Jacek Podsiadło, powiedział przynajmniej jasno, że jego pacyfizm nie oznacza bierności w sytuacji, gdy ktoś grozi drugiemu człowiekowi śmiercią (w audycji Punkt widzenia 4 kwietnia). Nie byłem pewien reakcji mojego gościa, więc nie powiedziałem mu, że prawdopodobnie powtarza rozumowanie ks. Jana Ziei, który jasno mówiąc, że zakaz zabijania nie zna wyjątków, wziął udział w wojnie polsko-bolszewickiej, kampanii wrześniowej i Powstaniu Warszawskim. To co: Better be russified than dead czy odwrotnie? Co kryje się realnie za naszym przywiązaniem do wolności? Ile jesteśmy naprawdę gotowi zapłacić za niepoddanie się tyranowi? Odpowiedź Ukrainy już znamy. A my: Polacy, Europejczycy, ludzie Zachodu?

Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” lato 2022.

Podziel się

Wiadomość