To nie kwestia nostalgii za utraconym dzieciństwem, która ubarwia szarą rzeczywistość, lecz destrukcja widoczna gołym okiem, stale obecna w doświadczeniu, przeszłym i dzisiejszym. Straciliśmy to wszystko wspólnie.
Miasto poprzemysłowe, czyli „ładny eufemizm na »zaorane przez Balcerowicza«”. Krótka fraza z „Nie ma i nie będzie” Magdaleny Okraski klei się do mnie niczym kawałek ubabranej folii do podeszwy buta, niemiła pamiątka po eksploracji przyosiedlowych chaszczy i betonowych skwerów poprzerastanych zielskiem. Znam ten eufemizm aż nazbyt dobrze. Jest jak druga skóra, jak uwaga do szkolnego dzienniczka i pisane na kolanie usprawiedliwienie: „Przepraszam, że jestem stąd, to nie moja wina, to to miasto poprzemysłowe”.
„Problemy tego miasta wynikają stąd, że jest ono poprzemysłowe”; „Pełno tu ruin, postindustrialnych przestrzeni, z którymi nie wiadomo, co zrobić”; „Bezrobocie, przestępczość, alkoholizm w tym mieście to efekt peerelowskiego przerostu zatrudnienia”; „Ciągnące się kilometrami bloki z wielkiej płyty to naturalne środowisko homo sovieticusa” – te zdania tłuką mi się po głowie, w dziesiątkach rozmaitych, powtarzanych jak mantra odmian, odkąd tylko nauczyłem się porządnie słuchać.
Okraska sprawnie demontuje warszawskocentryczny, w gruncie rzeczy otwarcie klasistowski, mit
Tak o moim mieście pisała i mówiła (o ile w ogóle chciało jej się spojrzeć w tamtą stronę) Polska telewizyjno-prasowa, wielkomiejskie gniazda zapatrzonej we własne etosy (nosy?) inteligencji, panowie nadymający podbródki przed wykresami wzrostów i spadków produktywności. Co ja mogłem wiedzieć? Miałem się tylko wstydzić i jak najszybciej uciekać, spieprzać daleko od „braku perspektyw”, „zaściankowości”, sypiących się tynków i zarastających chaszczami ruin garbarni i zakładów metalowych. Wstydziłem się więc i uciekałem, a dzisiaj wstydzę się tamtego wstydu.
U Pani Basi
Z tym że „wstyd za wstyd” – częste odczucie uciekinierów do wielkich miast – to w gruncie rzeczy dość śmieszna emocja, rodzaj łatwo dostępnej szufladki na prywatne frustracje i narcyzmy klasy średniej. Dobra być może dla lewicowych grupek dyskusyjnych, gdzie od pewnego czasu panuje kult spowiedzi – pisząc cokolwiek, należy się wcześniej wytłumaczyć z własnej „uprzywilejowanej” pozycji, najczęściej całkowicie pomijając przywilej najbardziej oczywisty, czyli ten klasowy.
Podobny problem mam z tak zwaną polską szkołą reportażu i jednym z jej stosunkowo świeżych odgałęzień: tekstem o Polsce wsi i mniejszych miast, który to subgatunek najchętniej opatrzyłbym metką „Moja (wstaw nazwisko autorki/autora) interwencja na prowincji”. Schemat wygląda często tak: jedzie jeden lub druga do Radomia, Ozorkowa czy Zawiercia, pokręci się chwilę po centrum, pogada z trzema osobami, wypunktuje, co źle, a co dobrze, pozachwyca się modernistycznym osiedlem, jakąś płaskorzeźbą, wyblakłym klinkierem albo kolorowym kioskiem z Jugosławii, na końcu pochwali fajny sklepik „u Pani Basi”, inicjatywę aktywistów miejskich albo wyjątkową „geometrię brył” (ale dopiero, kiedy oczyma wyobraźni oskrobie ją z całej tej „obrzydliwej pastelozy, szyldozy, panierki ze styropianu i syfu na balkonach”). Tyle, koniec.
Rekomendacje wydane tak, jakby miasta, miasteczka i osiedla potrzebowały przede wszystkim światłego przewodnictwa ludzi z Warszawy, gotowego przybornika z pomysłami, jakiejś sztancy, od której można odbić „zachodnią nowoczesność” i która wszędzie sprawdzi się tak samo, jednocześnie zupełnie lekceważąc lokalną specyfikę. Jest to oczywiście pewne uogólnione, czytelnicze wrażenie z dekady spędzonej na lekturach podobnych tekstów.
Wiadomo, że potransformacyjne problemy konkretnych miejsc opisywało się i wciąż opisuje w setkach reportaży prasowych, poświęca coraz więcej miejsca w opracowaniach akademickich (za prekursorskich pod tym względem da się uznać np. „Łowców, zbieraczy, praktyków niemocy” Tomasza Rakowskiego), a pisarska wrażliwość na krzywdę i wykluczenie ewoluuje we właściwym kierunku, czego dowodem są choćby książki Marka Szymaniaka, Olgi Gitkiewicz czy Marty Madejskiej.
Deklaracja miłości
Tekst Magdaleny Okraski nie daje natomiast tego dojmującego, typowego dla reportażu poczucia „realizowania materiału na dany/zadany temat”. To uczciwe, pozbawione wyższości, słodko-gorzkie spojrzenie od wewnątrz. Książka reportersko-eseistyczna napisana przez osobę, która, jak trafnie zauważył ktoś w sieci, rzeczywiście reprezentuje to, o czym pisze: przemierza Wałbrzych, Myszków, Tarnobrzeg, Skarżysko-Kamienną i inne tak zwane „ośrodki poprzemysłowe”, motywowana nie warszawskim grantem i terminem na złożenie projektu, ale autentycznym „czuciem”, „byciem stąd”, pragnieniem lepszego poznania miejsc, w których sama żyje (i których problemy rozumie z autopsji, a nie tylko z teorii).
Nie zamierzam bawić się w prognozowanie, czy „Nie ma i nie będzie” wywoła w Polsce dyskusję gdzieś poza wąskim bąblem pisarzy, krytyków i akademików – mam nadzieję, że tak, chociaż doświadczenie uczy, że ludzie, którzy mogliby taką dyskusję zainicjować, wolą tłumaczyć hermetyczne teksty o historii rewolucji na Karaibach albo śledzić rozruchy na paryskich osiedlach. Nie będę się również rozwodził nad debatotwórczymi osiągnięciami środowiska „Nowego Obywatela” (jeśli o jakimś jednolitym „środowisku” można tu ogóle mówić), które dla wielu osób wciąż pozostaje przede wszystkim synonimem wspierającej PiS „patolewicy” – w pigułkowej formie zrobił to już Jan Bińczycki w swojej entuzjastycznej recenzji „Nie ma i nie będzie”.
Bardziej interesuje mnie metoda autorki, bo to ona odpowiada za czytelnicze poczucie teleportacji w sam środek portretowanych miejsc, a nie przejeżdżania czy szybkiego przezeń przechodzenia, co w konsekwencji zawsze dawało wrażenie ślizgania się po powierzchni tematu. Okraska w „Nie ma i nie będzie” odsłania się jako bardzo zdolna pisarka: jej język jest przejrzysty, pozbawiony wkurzającej ornamentyki, stroniący od hermetycznej terminologii, ale też bez przesady – jeśli coś „metaforycznego” czy „fachowego” powinno się pojawić, to się pojawia, nie róbmy z ludzi idiotów.
Nie ma tu ani przeładowanego montażu faktów zassanych z bibliotek i Wikipedii, ani tak zwanego „czułego pisania”, które autorów i autorki zmusza do pochylania się, w kwiecistych, często nieznośnie grafomańskich opisach, nad każdym źdźbłem trawy czy smętnym kikutem sosny. U Okraski w centrum są natomiast ciała: jej własne, czujące się tak, a nie inaczej na gorącej miejskiej patelni albo w trakcie poszukiwania ruin dawno rozparcelowanej hali produkcyjnej, ukrytej gdzieś między kostką biedronki a gęstymi krzaczorami; ciała jej rozmówców i rozmówczyń, w długich passusach rozprawiające o pracy, zabawie, smutku i radości, przyznające się do odczuwania głodu, chłodu, zmęczenia i głębokiej frustracji wywołanej „zamknięciem, zniszczeniem, rozkradzeniem” całego lokalnego uniwersum pracy; w końcu – ciała odwiedzanych miejsc, „trupy” wielkiego i mniejszego przemysłu, który latami karmił, osiedlał, odziewał i organizował czas milionom Polaków.
Jest to przy tym spojrzenie pozbawione uprzedzeń, ale też nie romantyzujące, nostalgiczne, lecz nie ckliwo-sentymentalne – jeśli coś się Okrasce nie podoba, coś uważa za brzydkie czy zbędne, pisze o tym otwarcie, a nie obudowuje własną niechęć stekiem fałszywych usprawiedliwień, bo przecież „z perspektywy Warszawy” nie wypada krytykować „zbyt dosadnie”. To chyba także pierwsza książka reporterska o Polsce, w której już na początku znalazłem otwartą deklarację miłości do potransformacyjnego krajobrazu Europy Wschodniej: „Przede mną niczego nie trzeba chować, bo lubię słowiańską pstrokaciznę, zamęt, hałas i ten wałbrzyski palimpsest. Gdyby niektóre z budynków tu na osiedlu ociosać z reklam, tabliczek, dodatkowych okien o dziwnych kształtach i dorabianych psim swędem bocznych wejść, zobaczylibyśmy może surową peerelowską bryłę z początków istnienia blokowiska. Ale nie można i nie trzeba”.
Ja też wyjechałem
Pozbawiona protekcjonalizmu gorzkość opowieści Okraski bierze się przede wszystkim z tego, że autorka prawie nigdy nie mówi, co należy odwiedzanym miejscom dodać, co naprawić i poprawić, żeby stały się lepsze, odżyły, przyciągnęły ludzi, inwestycje czy kulturę. Pokazuje za to, że zapaść dawnych miast wojewódzkich i lokalnych ośrodków przemysłu nie leży w jakimś konkretnym braku, a przynajmniej – nie w braku rozumianym tak, jak go pojmuje wielkomiejska klasa średnia i elity.
Z perspektywy Warszawy i innych polskich metropolii mniejsze miasta są naznaczone czymś na kształt odwiecznej, trwałej pustki: nigdy, nawet za przysłowiowego króla Ćwieczka, nie było tam „prawdziwej” kultury, gospodarki, estetyki, angażującej rozrywki czy ciekawej pracy. Okraska sprawnie demontuje ten warszawskocentryczny, w gruncie rzeczy otwarcie klasistowski, mit: tu nigdy nie chodziło o jakieś „dane z natury”, esencjalistyczne „braki”, lecz o zwyczajny rozbiór peryferii przez centrum, o zabranie, kradzież, zaoranie tego, co było i spełniało – lepiej lub gorzej, ale zawsze – swoją życiotwórczą funkcję.
„Brak” to stan sztuczny, wytworzony przez neoliberalną politykę okresu transformacji, przez konkretne osoby – ministrów, samorządowców, działaczy miejscowej „Solidarności” – które podejmowały – bardzo często absurdalne, marnotrawcze i zwyczajnie przestępcze – decyzje o likwidacji zakładów-karmicielek, lokalnych ośrodków życia, dostarczających rzeszom mieszkańców miast i miasteczek byt, sens i godność. W następnej kolejności ci sami decydenci próbowali wmówić wściekłym „zasobom ludzkim”, że inaczej się nie dało, że przecież „tutaj nigdy nic nie było” (a przynajmniej – nie było nic wartego zachowania). Pracownicy i pracownice rozparcelowanych zakładów nigdy do końca nie uwierzyli w te liberalne baje, natomiast człowiek warszawski zapisał je sobie w postaci świętych, nienaruszalnych dogmatów „polskiego modelu modernizacji”: bez ofiar i poświęceń nigdy nie byłoby nad Wisłą życia na „europejskim poziomie”.
Dzisiaj neoliberalna opowieść o modernizacji wciąż trzyma się mocno, dominuje w mediach i przy kawiarnianych stolikach, a większość prób jej podważenia kończy się wrzaskiem etatowych „obrońców demokracji”. Tymczasem Okraska, w prostym, retorycznym chwycie, rezygnuje ze starej maniery dzielenia reportażowej rzeczywistości na „piszące Ja” i „opisywanych onych”, zastępując ją ostentacyjnie podkreślanym „my”: my, mieszkańcy wsi, miasteczek i miast. My, mieszkańcy zapadłych dziur bez kina, baru i przychodni, za to z jednym marketem. My, czyli większość, bo wciąż, czy tego chcemy czy nie, polskie społeczeństwo w przeważającej części składa się z tych, którzy albo wciąż mieszkają w „miastach poprzemysłowych”, albo z nich się wywodzą. I niech nikt, kto urodził się w latach 80., nie próbuje mnie wkręcać, że nie pamięta, jak nasze lokalne światy z roku na rok ubożały, kurczyły się i mutowały w prywatne enklawy z płotem, szlabanem i zakazem wjazdu jako axis mundi upragnionej nowoczesności.
To nie kwestia nostalgii za utraconym dzieciństwem, która ubarwia szarą rzeczywistość, lecz destrukcja widoczna gołym okiem, stale obecna w doświadczeniu, przeszłym i dzisiejszym. Straciliśmy to wszystko wspólnie: świetne założenia urbanistyczne, świetlice osiedlowe, kina w małych miejscowościach, zakłady produkujące na rynek lokalny i na eksport, kulturę kwitnącą wokół fabryk. Przede wszystkim straciliśmy jednak ludzi, którzy, poczuwszy głód i zwietrzywszy szwindel, zupełnie racjonalnie przestali ufać państwu i jego „elitom”. To olbrzymi zasób społecznej energii, który został całkowicie roztrwoniony, obrócony we wpojony odgórnie wstyd jednych i poczucie wyższości drugich.
A przecież doskonale pamiętam i będę pamiętał: ogólnodostępną spółdzielczą świetlicę na moim osiedlu, bar piwny z bilardem i telewizorem, sklepy z chemią, boisko do koszykówki zbudowane wspólnymi siłami sąsiadów. Pamiętam kina, które mnie wychowały i uczyniły tym, kim jestem dzisiaj, a po których nie ma już śladu. Obecnie sąsiedzkie parcele na moim osiedlu rozdzielają szpalery nieprzeniknionych tui. Każdy pozostaje królem na swoich prywatnych włościach, a chodniki świecą pustkami, bo do najbliższego marketu da się dojechać tylko samochodem. Z okien nie słychać hip-hopu, nawet punka ani metalu nie ma już komu puszczać. Wszyscy wyjechali i ja też wyjechałem. Nie ma mnie i – co się będę fałszywie krygował – prawdopodobnie nie będzie.
Przeczytaj także: Triumfalny pochód „Parasite” jest polityczną deklaracją
Z tego rozwlekłego i przegadanego artykułu wyłania się obraz PRLu jako raju utraconego. Aż się wstydzę, że odrobinę przyłożyłem ręki do upadku tego cuda.
Najpierw muszę się „ujawnić”. Znam Magdę i Remika Okraskę, naczelnego magazynu „Nowy Obywatel”. Kwartalnik miał duży wpływ na ukształtowanie mojego postrzegania rzeczywistości.
Generalnie podzielam perspektywę Magdy. To, co dalej napiszę to nie jest polemika, tylko poszerzenie tej perspektywy. Jako wynajmujący się menedżer w średnich i dużych przedsiębiorstwach trafiłem kiedyś na prowincję na stanowisko wiceprezesa więdnącej spółki o pięknej tradycji, z misją ratunkową. Już w pierwszych dniach dostałem kalkulacje sporządzone zamiast w arkuszu excela, policzone na kalkulatorze i pięknie wykaligrafowane na kartce w kratkę. Gdy chciałem policzyć warianty, trzeba było liczyć wszystko od początku przez kilka godzin, zamiast skorygować jedno pole arkusza by zostały przeliczone wszystkie inne pozycje w dwie sekundy. Okazało się, że w całej spółce były tylko dwie osoby znające excela na moim poziomie, a ja potrzebowałem lepiej oblatanych niż ja sam. Zarządziłem intensywne szkolenia w godzinach pracy, bezpłatne. Jedyny związek zawodowy w spółce zwrócił się do prezesa by uchylił moje zarządzenie. Ludzie nie chcieli zmian. I to jest też prawda o polskiej prowincji zmasakrowanej przez zmiany. Ale ja też zmian nie lubię – już bardzo cierpię, gdy muszę zmienić model telefonu by nadążyć za „postępem”. Czy ktoś tych ludzi pytał, czy chcą zmian? Czy ktoś ich próbował przekonywać? Nie, zostali mięsem transformacji, oszukani.
Byłem w szoku, gdy z 10 lat temu słyszałem, jak Waldemar Kuczyński, doradca ekonomiczny premiera Mazowieckiego z okazji rocznicy planu Balcerowicza opowiadał Dominice Wielowieyskiej w radiu TOKFM, jak spotkał się z premierem i Jeffreyem Sachsem, gdzie padły słowa, że warunkiem reform jest odebranie ludziom 1/3 majątku. W.Kuczyński był tego entuzjastą, premier smutno się zgadzał (notabene dziś przeczytałem o potrzebie zubożenia społeczeństwa jako warunku stłumienia inflacji z ust Andrzeja Olechowskiego). Dobrze, może to było konieczne. Ale dlaczego jednym odebrano 90%, a drugim dodano? Takie są fundamenty „wspólnoty III RP” (wspólnoty dla niektórych). Może nie wszystko było i jest po III RP do zaorania. Tak jak po PRL (np. nie byłbym taki pewien, czy wyjąwszy aspekt zwiększonej skuteczności leczenia z powodu rozwoju badań medycznych, obecne rozwiązania organizacyjne mierzone satysfakcją pacjenta są dużo efektywniejsze).
Nawiązując do komentarza p.Piotra Dąbrowskiego, ja też trochę przykładałem ręki do upadku PRL i nie żałuję, ale odczytanie powyższej recenzji jako obrony tamtego reżimu oznacza bezradność w wyrwaniu się w myśleniu z kolein wyżłobionych przez neoliberalną narrację sączoną nam przez media przez prawie 30 lat. „Nowy Obywatel” pozwolił mi wyrwać się z tych kolein, bo mnie one też prowadziły. Polecam.