Jesień 2024, nr 3

Zamów

Śmierć powiedziała „sprawdzam”

Radek Łukasiewicz. Fot. Kobas Laksa / Materiały prasowe

Pewnego dnia nasze ciała się po prostu zepsują, zużyją, trzeba będzie odejść. Im szybciej się z tym faktem skonfrontujemy, tym łatwiej nam się będzie żyło – mówi Radek Łukasiewicz, muzyk, współtwórca płyty „Rzeczy ostatnie”.

Damian Jankowski: Pamiętasz swoje pierwsze spotkanie ze śmiercią?

Radek Łukasiewicz: Miałem chyba cztery lata. Zmarła babcia. Rodzice nie zabrali mnie na pogrzeb, bo byłem za mały. Pamiętam to jak przez mgłę – smutek, który zapanował w domu; moja Mama, córka zmarłej, płakała.

Kilka lat później, na początku podstawówki, widziałem wypadek samochodowy. Doszło do niego sto metrów od szkoły. Wychowawczyni szła akurat przed nami i zaczęła – całkiem słusznie – zaganiać nas, dzieciaki, do klas, żebyśmy nie patrzyli na zwłoki leżące na ulicy, bez żadnego parawanu. Jeszcze nie zdążyły przyjechać pogotowie ani policja.

Wymyśliliśmy płytę, która miała w zamyśle oswajać przemijanie, a tu się nagle okazało, że z namacalną stratą muszą mierzyć się jej twórcy

Radek Łukasiewicz

Udostępnij tekst

Mniej więcej w tym czasie jeździłem z rodziną po domach, gdzie żegnało się różne ciocie, wujków.

Ciała były wystawione w domach?

– Tak. Całe dzieciństwo i wczesną młodość mieszkałem na wsi, w Ostrówku, i tam nie było domu pogrzebowego. Była co prawda jakaś chłodnia pod kościołem, ale nie przypominam sobie, by ktokolwiek jej używał. Zmarli przed pogrzebem leżeli w domach. Trumna, świece, kwiaty. Właśnie zapach świec połączonych z zapachem lilii kojarzy mi się z tamtym czasem. A, i jeszcze nawoływanie dzieci przez dorosłych: „Uspokójcie się, zachowajcie powagę”. Ale po chwili tej „powagi” wychodziło się z kuzynostwem przed dom pograć w piłkę. Życie toczyło się dalej.

Nie śpiewałeś raczej wtedy pieśni pogrzebowych?

– Raczej nie, modlili się dorośli. Z tych czuwań w domach w ogóle nie pamiętam pieśni.

Najsłynniejsza pieśń, „Anielski orszak”, intonowana jest pod sam koniec mszy pogrzebowej. Zamyka również płytę „Rzeczy ostatnie”, której jesteś współtwórcą.

– To też jedyny utwór na naszym krążku, który znałem wcześniej, z dzieciństwa.

Ja podobnie. Tylko dlaczego Matylda Damięcka śpiewa tak krótką wersję? Następne zwrotki są równie przejmujące…

– Gdybyśmy zaaranżowali więcej, finalny utwór nabrałby rozmachu, powagi, pompy, a od tego chcieliśmy stronić. To miała być tylko impresja, kropka na koniec zdania.

Muszę ci to powiedzieć: piosenki na płycie wpadają w ucho, bardzo dobrze się ich słucha.

– Wiesz, że taki był zamysł? Zależało nam, by muzyka służyła przekazowi, by pomogła mu dotrzeć do jak najszerszego grona odbiorców. A przecież wiemy, że współczesny słuchacz najczęściej sięgnie po nasz materiał w serwisach takich jak Spotify, gdzie musimy konkurować o jego uwagę z tysiącem innych wykonawców. Czym go zatrzymać? Jak zachęcić, by nie przełączył utworu po pierwszych pięciu sekundach? Można się na taki model komunikacji z odbiorcami obrażać, ale innego nie mamy.

Rozczarowani mogą być ci, którzy na przykład oczekiwali więcej jazzowej improwizacji, większego rozbudowania tych utworów. Doceniam też grupy rekonstrukcyjne, które śpiewają „tak, jak dawniej”, przekazują prawdę o dawnych czasach. Mnie natomiast interesuje prawda o naszym „tu i teraz” i kontakt ze współczesnym słuchaczem. Nie chcę tworzyć płyty dla wąskiego grona ekspertów.

Mimo że teksty, które wraz ze współpracownikami bierzecie „na warsztat”, dotykają poważnych, smutnych treści, jak przemijanie, śmierć…

– Może właśnie dlatego. Gdy wgryzłem się w te teksty, zobaczyłem w nich coś, czego brakuje we współczesnych popularnych utworach – bezpośrednie mówienie o śmierci, bez zadęcia, ale i bez ucieczki od tematu.

Takie były ostatnie płyty Leonarda Cohena, wcześniej: Johnny’ego Casha, takie też od lat są pieśni Nicka Cave’a.

– Masz oczywiście rację. Dodałbym do tego „Blackstar”, ostatnią płytę Davida Bowiego, albo niektóre utwory PJ Harvey. Moje spostrzeżenie dotyczy polskiego rynku muzycznego, tutaj wyraźnie brakuje dotykania tematów trudnych.

Z czego to wynika?

– Może naszym topowym twórcom – trzydziestokilkuletnim – brakuje życiowego doświadczenia? Lub też inaczej: wydaje im się, że go nie mają, dlatego nie warto w muzyce dotykać śmierci czy przemijania, bo wyjdzie banalnie. Albo też boją się, że słuchacze nie zechcą o tym słuchać, odstraszą ich tylko.

Ty się tego nie boisz?

– Już poprzednia moja płyta, „Duch oporu”, którą nagraliśmy z Biszem, traktowała o kondycji ludzkości i stanie naszej planety.

Poważne tematy.

– Poważne, ale właśnie wtedy uświadomiłem sobie, że to jest zadanie twórcy: mówić też o sprawach trudnych. I że w ten sposób chcę myśleć o moich kolejnych płytach. Teraz nie bardzo widzi mi się występowanie jedynie dla zabawy.

Od kilku lat rozmawialiśmy z Jarkiem Ważnym o nagraniu pieśni pogrzebowych. Zadzwonił do mnie w marcu 2020 roku, podczas pierwszego lockdownu. Powiedział: „Nie będzie lepszego momentu…”. I zaczęliśmy.

Pandemia to ważny kontekst dla was, jako twórców płyty, ale i dla odbiorców. Słuchamy tych utworów po tym, jak przez dwa lata towarzyszyła nam wszystkim niepewność, lęk, świadomość ulotności życia, jego kruchości.

– Niewątpliwie. COVID pochłonął tylko w Polsce ponad 100 tys. ofiar – liczbę, którą trudno sobie wyobrazić; to tak, jakby zniknęło naraz kilka miasteczek. Czas pandemii zmusił nas ponadto do przemyśleń natury etycznej: czy warto stosować się do obostrzeń, spowalniać gospodarkę? Jeśli tego zaniechamy, w praktyce wydamy na śmierć najsłabszych, itd. Jaka będzie cena za nasz komfort?

Te i inne pytania towarzyszyły mi przy pracy nad „Rzeczami ostatnimi”. Starałem się też wtedy rozmawiać z ludźmi, którzy na śmierci – kolokwialnie mówiąc – zjedli zęby.

Na przykład?

– Cennych rad udzieliła Anja Franczak, założycielka Instytutu Dobrej Śmierci. Odbyłem poza tym inspirujące rozmowy z Anną Labudą, szefową hospicjum w Pucku. Gdy dowiedziała się, że tytuł płyty ma brzmieć: „Rzeczy ostatnie”, opowiedziała o zajęciach, które prowadzi z mieszkańcami swojej placówki. Gdy są już w zaawansowanej fazie choroby, ale jeszcze kontaktują, pani Anna rozmawia z nimi o tym, co powinni zrobić, by jak najlepiej zadbać o tych, którzy zostaną – może trzeba uregulować czyją własnością jest mieszkanie, może pospłacać długi, kwestie czysto praktyczne.

Słyszałem, że napisałeś testament.

– Zamierzam to zrobić. Gdy człowiek ma czterdzieści lat, kompletnie o końcu nie myśli. A śmierć przecież wszystkich nas czeka, jest pewnikiem. Chodzi o to, by nie sprawić potem swoim odejściem kłopotów bliskim.

No właśnie, śmierć wszystkich nas czeka. Vito Bambino śpiewa na płycie: „Śmierć się nie lęka książęcia ni pana, ani hetmana”. Oswoiłeś się z nią?

– Nie wiem, czy można ją oswoić. Ktoś, kto pracuje w krematorium, nie boi się śmierci? Albo w domu pogrzebowym? Przywyknął do niej? Ogólnie pewnie tak, styka się z nią codziennie, ale czy dotyczy to także jego własnego umierania i umierania najbliższych?

Na pewno łatwiej mi się teraz o śmierci rozmawia. Biologia działa w ten sposób, że pewnego dnia nasze ciała się po prostu zepsują, zużyją, trzeba będzie odejść. Wydaje mi się, że im szybciej to zaakceptujemy, tym lepiej dla nas. Im szybciej się z faktem własnego przemijania skonfrontujemy, łatwiej nam się będzie żyło.

Można oczywiście funkcjonować tak, jakby końca nie było, w ogóle nie myśleć o nim. Tylko że wtedy wystarczy poważna choroba – na przykład nowotwór – i wszystko rozsypuje się jak domek z kart. Przychodzi wielkie zdziwienie i rozpacz, które skutkują poddaniem się. Lepiej chyba nie spadać z wysokiego konia – to znaczy brać pod uwagę, że nie zawsze będzie kolorowo. I że nie jesteśmy nieśmiertelni.

Mam niestety wrażenie, że w obcowaniu ze śmiercią nie pomaga nam rytuał pogrzebu, który pozostaje bardzo sztywny, wręcz skostniały, i wszystko, co po nim następuje. A przecież każdy nieco inaczej przeżywa żałobę: jeden potrzebuje poczucia wspólnoty, drugi samotności. Do tego dochodzi powszechne wyobrażenie o tym, jaki nastrój powinien łączyć się z pożegnaniem. Najczęściej ludzie na pogrzebie absolutnie się do siebie nie uśmiechną, są smutni, nierzadko na pokaz.

Byłem ostatnio na pogrzebie, który wyglądał zupełnie inaczej. Żegnaliśmy Jacka Szymkiewicza, czyli Budynia. Panowała atmosfera trochę jak na spotkaniu dobrych znajomych. Odprowadzała go do grobu muzyka zaaranżowana przez przyjaciół. Bardzo mi się to podobało. Takie indywidualne podejście, zresztą dobrze oddające sposób bycia Jacka.

Wspominasz znajomego. Wiem też, że nie wszyscy artyści występujący na płycie doczekali jej premiery…

– Niestety. Bartek Sosnowski miał zaledwie 38 lat. To był dla wszystkich szok. Odszedł, gdy materiał był już gotowy, zdążył jeszcze wystąpić w teledysku. Podobnie Mark Lanegan, zaśpiewał w jednej z pieśni, a dziś już go z nami nie ma.

Bardzo te śmierci przeżyłeś…

– Nie tylko ja, wszyscy, którzy pracowaliśmy nad albumem. Wymyśliliśmy płytę, która miała w zamyśle oswajać przemijanie, a tu się nagle okazało, że z namacalną stratą muszą mierzyć się jej twórcy. Tak jakby śmierć powiedziała: „sprawdzam!”. Z czasem zaczęliśmy ratować się czarnym humorem. Powtarzaliśmy w wywiadach: wszyscy, którzy nagrywali tę płytę, umrą, niektórzy po prostu wcześniej.

Polskie Znaki feat. Sanah
Sesja do płyty „Rzeczy ostatnie”. Sanah (w środku) i zespół Polskie Znaki: Radek Łukasiewicz, Janusz Zdunek i Jarek Ważny. Fot. Michał Panszczyk

Wiesz, myślałem ostatnio sporo o tym, jak sam chciałbym odejść…

Wyobrażasz to sobie?

– Tak. Z biegiem lat pozbyłem się romantycznych wizji, przykładowo śmierci na scenie. Nie mam też przesadnych oczekiwań, raczej standardowe, czysto ludzkie. Chciałbym być do końca wśród bliskich i pozostać aktywny, ale niekoniecznie zawodowo. Kiedy przyjdzie starość, mógłbym na przykład bawić wnuki. Miałbym może jeszcze jedno życzenie.

Jakie?

– Nie chciałbym przeżyć moich dzieci. Wiem, że śmierć można zracjonalizować, wytłumaczyć, znaleźć taką czy inną pociechę – ale ta perspektywa to dla rodzica koszmar.

Porozmawiajmy jeszcze o pocieszaniu, o którym wspomniałeś, i o nadziei. „Rzeczy ostatnie” – także ze względu na dawny rodowód materiału – mają wyraźny rys metafizyczny. W prezentowanej przez nie wizji świata jest „drabina do nieba”, czekanie „dnia sądnego”. Ty sam, Radku, jesteś osobą wierzącą?

– Zostałem wychowany w wierze katolickiej, natomiast im dłużej się nad tym zastanawiam, tym jestem coraz dalej od rytuału kościelnego czy w ogóle od religijności zbiorowej. Co nie znaczy, że nie czuję w sobie wiary. Czuję, ale chcę ją realizować raczej poza instytucją. Myślę, że życie duchowe jest dziś gdzie indziej.

Pytam Cię o wiarę, bo w jednej z pieśni Sanah śpiewa: „Przyjdzie, Panie, zaginąć, ratunku potrzeba”. Przyznasz, że wersy te brzmią szczególnie przejmująco w czasie, gdy jesteśmy świadkami wojny w Ukrainie. Tam naprawdę ludzie są dziś bestialsko zabijani, a wizja świata, w której widzialnie rządzi Opatrzność, po raz kolejny wydaje się być nieprzystająca do rzeczywistości.

– To prawda, nieprzystająca, ale i zabobonna. Zastanawiam się tylko, kto miałby być tym „ratunkiem”. Może niekoniecznie Bóg, a my sami? Może ratunek ma przyjść nie z góry, a z naszych rąk?  

Wesprzyj Więź

Radek Łukasiewicz – kompozytor, producent muzyczny, autor tekstów piosenek. Założyciel zespołu Pustki, z którym wydał sześć albumów długogrających, dostał nagrodę im. Grzegorza Ciechowskiego i był dwukrotnie nominowany do nagrody „Paszportów Polityki”.

Jest współzałożycielem takich zespołów jak Bisz/Radex czy Polskie Znaki, z którym nagrał „Rzeczy ostatnie” – płytę z pieśniami o śmierci, przemijaniu i żałobie. Jego teksty śpiewają m.in. Monika Brodka, Piotr Zioła czy Artur Rojek (cała płyta „Kundel” to teksty Łukasiewicza). Współpracował z takimi artystami jak Vito Bambino, Sanah, Katarzyna Nosowska, Muniek Staszczyk, Fisz Emade. Skomponował muzykę do licznych spektakli teatralnych.

Przeczytaj też: „Ulotne, jakże ulotne”, czyli co może łączyć wiarę i niewiarę

Podziel się

3
2
Wiadomość

„chcę ją [swoją wiarę] realizować raczej poza instytucją.”
Jakie to modne i być może trochę egocentryczne. A skąd my się tu wzięliśmy jak nie za sprawą instytucji/organizacji, którą utworzyli ludzie przeżywający wiarę by dzielić się Dobrą Nowiną (szczęściem/sensem) z innymi? Rozmówcy smakują pieśń „Anielski orszak …” – a za czyim pośrednictwem przekazał wam ją Duch Święty jak nie instytucji? Schola liturgiczna, zespół muzyczny też jest organizacją, każda grupa modlitewna tak samo, chociaż ten aspekt nie musi wyczerpywać całości, a może nawet połowy ich istoty. Jezus założył organizację, skoro był wspólny trzos, prowadziła akcję misyjną (rozesłanie siedemdziesięciu dwóch – o organizacji Jezusa pisałem w komentarzu tu wiez.pl/2021/03/07/biskupi-zastrzezenia-do-kongresu-katolikow/ ). Ale odwracając się od instytucji trzeba założyć albo własną, docelowo nie lepszą, albo odwrócić się od drugiego człowieka, nawet jeżeli ktoś nie ma takich intencji. No bo taki jest człowiek. Wiem, że często instytucja przytłacza i karmi sama siebie. No to trzeba wpływać na jej kształt, a nie się odwracać (ta uwaga nie była do p.Damiana). Obecnie toczy się synod w parafiach i diecezjach, bariery wejścia dla katolików nie zorganizowanych są niższe niż wcześniej. Ktoś może słowa p.Łukasiewicza potraktować jako zachętę do naśladowania, ale duża część szukających Ducha poza Kościołem nie znajduje Go. Owszem, w Kościele może On być przysypany popiołem, ale Jest.
A poza tym wywiad jest piękny, pomysł wspaniały, po prostu pokój i dobro.