Musimy przygotować się na to, że będziemy społeczeństwem bardziej pluralistycznym – mówi Katolickiej Agencji Informacyjnej kard. Kazimierz Nycz, metropolita warszawski.
Tomasz Królak (KAI): Chyba coraz wyraźniej uświadamiamy sobie, że nasza pomoc dla ukraińskich uchodźców będzie musiała przekształcić się w działania długofalowe, umożliwiające edukację, pracę i w miarę normalne życie być może paru milionom ludzi. Damy radę?
Kard. Kazimierz Nycz: Poruszam tę sprawę w swoich wypowiedziach i intencjach modlitewnych: obyśmy wytrwali, obyśmy byli systematyczni, cierpliwi i potrafili dzielić się z innymi. Jest bowiem oczywiste, że będzie to problem długofalowy i wielki. Pomóc skutecznie, sprawiedliwie i z miłością dwóm i pół milionom ludzi, gdyby taka liczba pozostała, jest wyzwaniem ogromnym. Nawet jeżeli jedna trzecia tych ludzi wyjechałaby gdzieś dalej, a jedna trzecia powróciła po zakończeniu wojny do Ukrainy, to jeśli do tych, którzy zostaną, dojechaliby ich mężowie, będziemy mieć do czynienia z wielką liczbą ukraińskich przybyszów.
Dla Polski jest to sytuacja o tyle pomyślna i korzystna, że przecież odczuwamy braki demograficzne i problemy na rynku pracy, więc byłoby to dla nas wsparciem. Musimy mieć przy tym świadomość, że jest to zobowiązanie poważne, i że nas to będzie kosztować. Dlatego, że nie sztuką jest, czyszcząc swoją szafę, dać coś z tego, co mi zbywa. Sztuką jest ofiarować coś ze swojego portfela, udostępnić mieszkanie a więc podzielić się tym, co i mnie jest potrzebne.
Ale, przynajmniej jak dotąd, po dwóch miesiącach wojny, możemy chyba powiedzieć, że zdajemy ten egzamin?
– Myślę, że zachowaliśmy się bardzo dobrze, powiedziałbym, że w skali pięciostopniowej lokujemy się na pewno pomiędzy 4 a 5. Nie możemy jednak dopuścić, by z perspektywy czasu okazało się, że był to słomiany ogień. Bo słoma, jak wiadomo, szybko się wypala. Żeby podtrzymać ogień, potrzeba drewna i węgla. Chodzi o to, żebyśmy od tej pomocy pierwszej – gdzie wiele błędów jest do wybaczenia, bo nikt na taką sytuację nie był przecież przygotowany – przeszli do etapu drugiego, a więc pomocy systematycznej.
Gdy dyplomacja watykańska mówi o wojnie obronnej, powinna wymieniać, kto się broni, a to atakuje. Natomiast co do papieża: nigdy nie podważano jego pozycji tak mocno, jak dzieje się to obecnie. Martwię się, bo tracimy ostatni poważny punkt odniesienia
Myślę o pomocy w trzech zwłaszcza dziedzinach. Po pierwsze: w dziedzinie edukacji ukraińskich dzieci, których jest w naszych szkołach kilkaset tysięcy. Po drugie: w służbie zdrowia, która i tak jest już obciążona choćby z powodu pandemii, a teraz doszło około 2,5 miliona potencjalnych pacjentów. Po trzecie: na rynku pracy, który nie jest już tak chłonny jak po 2005 roku, kiedy to półtora miliona Polaków wyjechało na Zachód i miejsc pracy było bardzo dużo.
Ukraińcy są naszymi sąsiadami, także język nie jest jakąś wielką barierą. Niemniej mamy wśród nas kilka milionów ludzi z kraju, który ma własne, odmienne od naszego, dziedzictwo kulturowe, historyczne, religijne.
– Tak, dlatego pojawiają ważne wyzwania dotyczące naszej mentalności. Otóż, musimy przygotować się na to, że zaczniemy być społeczeństwem bardziej pluralistycznym. Dawniej wydawało się nam, że jesteśmy w 99 procentach jednorodni narodowo i religijnie, bo w stosunku do całej populacji prawosławnych i protestantów było niewielu. Dziś, jeśli do uchodźców wojennych z Ukrainy dołączymy ich rodaków, którzy przyjechali tu już kilka czy kilkanaście lat temu, to mamy w Polsce, delikatnie licząc, 4,5-5 milionów Ukraińców. Nie wiemy przy tym czy to już koniec. Jeśli przybędzie ich więcej – też musimy ich przyjąć.
Musimy się uczyć – i tu Kościół ma wielką rolę do spełnienia: przez ambonę, przez katechezę, spotkania się z tymi ludźmi – mądrego włączania ich w społeczeństwo i integrowania ich. Chodzi o to, żeby, po pierwsze, nie byli w getcie, a po drugie, żebyśmy różniąc się narodowością – ale też wiarą i przynależnością kościelną, bo przecież będzie wśród nas coraz więcej prawosławnych i grekokatolików – nauczyli się żyć wspólnie. Bo jest taka pokusa diabelska, żeby się etnicznie „wyczyścić”: niech sobie żyją w getcie, czy gdzieś indziej, i każdy czyściutko będzie sobie żył. Nie, nauczmy się żyć wspólnie z ludźmi myślącymi inaczej! Boję się, że to jest poważne zadanie!
Jest też problem gospodarczego i społecznego kształtu świata, który narodzi się po wojnie. Dotyczy to zarówno Europy zachodniej, jak i środkowo-wschodniej, w tym Polski, która leży „na styku”. Po dwóch miesiącach wojny Ukraina jest zrujnowana, a nie wiadomo, jak długo jeszcze wojna potrwa. Będzie więc wylizywać się z tych ran i odbudowywać przez kilkanaście następnych lat. Będzie przy tym miała prawo spodziewać się i liczyć na pomoc innych. I tu wracam do pana początkowego pytania: tak, musimy mieć świadomość, że ta długofalowa pomoc i przyjmowanie uchodźców jest poważną pracą, która nas czeka.
Zachęca Ksiądz Kardynał do tego, byśmy uczyli się żyć z myślącymi inaczej. Ten dość niespodziewanie spowodowany pluralizm – narodowościowy i religijny – może nam wyjść na dobre?
– Oczywiście, bo to doświadczenie może nas wzbogacić. Z czasów, gdy byłem biskupem w południowej Polsce, przypominam sobie pewne kazanie ks. prof. Tischnera. Na Orawie i Spiszu toczyła się walka o język polski w tym regionie. Mieszkający tam obywatele słowackiego pochodzenia bardzo chcieli sprawowania Mszy św. po słowacku i klas szkolnych w tym języku. (Msze św. od tamtego czasu, od 20 lat, już są po słowacku, i Bogu dzięki). Tischner odwoływał się do własnego doświadczenia, bo sam pochodził z pogranicza kultur: był i Lachem Sądeckim, matkę miał ze Spisza, i był góralem wychowanym w Łopusznej. Powtarzał, że właśnie jako człowiek pogranicza czuje się szczególnie ubogacony.
Ale pojawiali się w czasach tego sporu i tacy, którzy mówili, że dobrze byłoby te wioski trochę „wyczyścić”: do jednych przemieścić wyłącznie Słowaków i zrobić im słowacką szkołę, a gdzie indziej przenieść Polaków. Dziwiłem się tym głosom, tym bardziej, że to były akurat lata wojny na Bałkanach. I o tym mówiłem: panowie, to są dokładnie Bałkany, nie wolno tak myśleć!
Trzeba uczyć się życia wspólnego, wszędzie: w pracy, w szkole, w sąsiedztwie, a niekiedy w jednym mieszkaniu, jeśli część użyczyło się uchodźcom i korzysta się z tej samej kuchni i lodówki.
Przypominają się słowa Jana Pawła II, który w „Pamięci i tożsamości” mówił, że „polskość to w gruncie rzeczy wielość i pluralizm, a nie ciasnota i zamknięcie”. I wskazywał z uznaniem na „jagielloński” wymiar polskości. Może więc dziś częściej powinniśmy wracać do tych słów i traktować nową sytuację jako szansę dla polskości, religii, kultury?
– Przy beatyfikacji kardynała Wyszyńskiego w niektórych dyskusjach, przekonywano, że był zwolennikiem Polski jednorodnej, piastowskiej, Wojtyle zaś było bliżej do tej jagiellońskiej, którą zamieszkiwali wspólnie Białorusini, Litwini, Żydzi i inni. W tej różnorodności jakoś sobie radzili (choć dobrze wiemy choćby z okresu międzywojennego, że wcale nie było łatwo). Do tego będziemy teraz wracać, choć oczywiście w innej skali, i jak wielu rzeczy, także i tego trzeba się po prostu uczyć.
W samą Wielkanoc powiedział Ksiądz Kardynał, że „dzięki Bogu okazaliśmy się Cyrenejczykami i Weronikami na drodze krzyżowej narodu ukraińskiego”. Dlaczego w podobny sposób nie wykazaliśmy się chrześcijańskim sumieniem i człowieczeństwem wobec uchodźców z granicy polsko-białoruskiej? Zadecydowało odmienne stanowisko naszych władz czy coś jeszcze innego?
– Myślę, że zadecydowało pewne wcześniejsze ogólne nastawienie do uchodźców jako takich. Nie ukrywajmy, że wołania papieża, niektórych biskupów i świeckich sprzed ośmiu czy pięciu lat, a nawet apele Franciszka z wiosny tego roku – były wołaniami na puszczy. Nie były słuchane. Można tu sobie zrobić rachunek sumienia.
Nauczyliśmy się tej postawy Cyrenejczyka wtedy, kiedy przyszedł krzyż większy, to znaczy kiedy pojawił się temat wojny, bo wojna wyostrza jednak w ludziach wrażliwość i wyzwala większą gotowość pomagania. Zwróćmy uwagę, że w ciągu minionych dwóch miesięcy przez granicę polsko-ukraińską przechodzili bardzo różni ludzie, nie tylko Ukraińcy, co wiem także z własnego doświadczenia. Pierwsi uchodźcy, których przyjęliśmy w diecezji w domu rekolekcyjnym na Bielanach, to była dwunastoosobowa grupa studentów muzułmańskich, którzy pochodzą z krajów arabskich, a studiowali w Kijowie. Nauczyliśmy się tego.
Proszę zwrócić uwagę, że Cyrenejczyk też początkowo się opierał, ale kiedy zdał sobie sprawę z tego, jak ważna jest to sprawa, podjął krzyż i go dźwigał. Myślę, że nasze ocieranie twarzy Ukraińcowi będącemu w potrzebie, jest po prostu pomocą człowiekowi, ale jako ludzie wierzący mamy świadomość, że jest to pomoc Chrystusowi, który cierpi w tych ludziach. Dziś powinniśmy być Cyrenejczykami dla Ukraińców i wszystkich, którzy w obecnej sytuacji potrzebują pomocy.
Wydaje się, że wojna w Ukrainie i powaga tej sytuacji, związanej z poczuciem naszego zagrożenia ze strony Rosji, zbliżyło polskich polityków, zwłaszcza na początku. Czy duch współpracy ponad podziałami zwycięży?
– Nikt nie ma na to gotowej odpowiedzi. Widać było zapał w tym kierunku. Kiedy wojna wybuchła, zbliżyli się nie tylko politycy w Polsce, ale także, wzajemnie, kraje Zachodu. Pan Putin osiągnął dwa cele, których nie zamierzał: wzmocnił poczucie narodowości ukraińskiej oraz zjednoczył Zachód. Nawet sceptycy wyrażający dotąd wątpliwości co do tego, czy Unia jest w ogóle potrzebna, dziś doskonale wiedzą, że bez jedności Unii, bez jedności NATO w ogóle nie poradzilibyśmy sobie z obecnym problemem. Oby tylko był to trwały skutek, bo już widać pewne pęknięcia w odniesieniu do pomocy Zachodu dla Ukrainy czy w kwestii sankcji.
Gotowość do poświęcenia jest czymś niesłychanie ważnym. Oby sobie Zachód, a więc my także, potrafił odjąć od własnych ust, wiedząc, że to jest dla Ukrainy bardzo, bardzo potrzebne. Pamiętajmy, że pewne dalekosiężne skutki wojny na pewno nastąpią. Będą one bardzo poważne z punktu widzenia humanitarnego, ale także chrześcijańskiego. Mam na myśl rów nienawiści wykopany pomiędzy Ukrainą a Rosją. Ciekawe, kto go będzie zasypywał i jak długo. To będzie wyzwanie dla chrześcijaństwa.
Mój niemiecki brat w biskupstwie mógłby mnie zapytać: niech mi ksiądz kardynał powie, czy tych problemów, których my mamy, wy nie macie, i nie musicie ich dyskutować, czy też macie, tylko je przykrywacie? I tu jest podstawowy problem
Druga sprawa: widzimy, jak przez tę strukturalną, chciałby się powiedzieć, bliskość ołtarza i tronu w Rosji związane ręce ma Kościół prawosławny. Ale pamiętajmy o tym, że jeśli chodzi o Patriarchat Moskiewski, to nie jest tak, że wszyscy są współwinni. Tu chodzi o ok. 100 milionów ludzi, bo tylu Rosjan przyznaje się do prawosławia. W każdym razie misja, którą nam, chrześcijanom powierzył Pan Jezus wobec świata, przez tę wojnę została potężnie osłabiona.
Kiedy myślę: Cyryl…
– Powiedziałbym, że w pewnym sensie próbuję mu trochę współczuć. Dlatego, że zdaję sobie sprawę w jakich to układach działał i działa Kościół prawosławny. Tak było, kiedy rządził car, kiedy był Lenin i kiedy był Stalin. Przywódca państwa był jakby wpisany wedle teologii prawosławia w bycie głową czy przywódcą Cerkwi. I to jest jedna z wielkich, tragicznych cen, którą płaci prawosławie.
Nad tym przede wszystkim ubolewam. Jeżeli bowiem Kościół z jakiegoś powodu milczy albo zamiast budować pokój, głosić pojednanie i nazywać rzeczy po imieniu – włącza się w propagandę skierowaną przeciwko zupełnie niewinnemu narodowi… Nagle przychodzi sąsiednie państwo Rosja, które mówi temu narodowi: tobie państwo się nie należy. A nawet więcej. Mnie najbardziej martwi słowo „denazyfikacja”, bo oznacza, że ukraińską tożsamość narodową utożsamia się z „nazizmem”, a więc – podobnie jak kiedyś hitlerowski nazizm – należy ją całkowicie wykorzenić. Po prostu odmawia się prawa do istnienia narodowi ukraińskiemu. To jest trudne do pojęcia.
Myślę, że dla samego patriarchy to też nie jest sytuacja tak łatwa, jak się nam nieraz wydaje. Swego czasu rozmawialiśmy z Cyrylem w Warszawie, kiedy podpisywaliśmy wspólne przesłanie Kościołów katolickiego w Polsce i Kościoła prawosławnego do naszych narodów. Myślę, że to, co się dzieje w Rosji, jest bardzo poważnym dramatem Kościoła prawosławnego.
Wspomniany dokument sprzed 10 lat mówił o szczerym dialogu, naprawie win z historii, pojednaniu itd. Tymczasem obecnie, w odpowiedzi na list przewodniczącego polskiego Episkopatu, który prosił Cyryla o interwencję u władz Rosji, aby powstrzymały agresję na Ukrainę, patriarcha wyraził oczekiwanie, że Kościół w Polsce zaangażuje się w uspokajanie polskich polityków agresywnie wypowiadających się przeciwko Rosji…
– Patriarcha Cyryl jakby wszedł w tę polityczno-wojskową narrację Putina. Na wypowiedzi polityczno-militarne nakładają się wywody natury etyczno-religijnej, te porządki całkiem się pomieszały.
Kiedy patrzy się na sytuację w Ukrainie, to jest oczywiste, że wskazywanie na religijno-etyczne aspekty wojny i na godność człowieka ma sens, że jest konieczne, potrzebne i że od tej strony powinna to czynić każda religia, w tym Kościół katolicki, nie zaś włączać się w narrację polityczno-wojskową. Od tego bowiem są politycy i wojskowi.
Sądzę, że z niezrozumieniem ze strony nie tylko polityków, ale i innych ludzi, spotykają się pewne słowa czy gesty Franciszka. Dlatego ładne gesty i symbole, które w tej wojennej sytuacji mogłyby być czymś łączącym, jak słynna XIII stacja Drogi Krzyżowej, w której krzyż niosły Ukrainka i Rosjanka – urastają do rangi problemu politycznego. Zupełnie niepotrzebnie. Sam, zapraszając wszystkich na nabożeństwo Drogi Krzyżowej w Warszawie, otwarcie zachęcałem do udziału w tej modlitwie wszystkich uchodźców z Ukrainy – prawosławnych, grekokatolików, rzymskokatolików. I dodałem, że jeśli w ramach migracji przybyli do naszego kraju prawosławni Rosjanie, to zapraszam także ich.
Parę tygodni temu papież mówił o przygotowywaniu jego spotkania z Cyrylem. Ostatnio dowiedzieliśmy się, że rozmowa, do której miało dojść w czerwcu w Jerozolimie, została jednak odwołana. To dobrze?
– Myślę, że jeżeli z góry wiadomo, że takie spotkanie byłoby pustym znakiem i niewiele by zmieniło, to lepiej je odłożyć. Uważam, że to bardzo odpowiedzialne i sensowne. To nie jest czas na tego typu inicjatywę. Na pewno też obecna sytuacja nie jest czasem sprzyjającym papieskiej wizycie w Kijowie. Bo co z tego, że na 24 godziny walki zostaną wstrzymane, jeśli tuż po wyjeździe papieża wojna rozgorzeje na nowo? Taka misja jednania musiałaby mieć zapewniony przynajmniej minimalny efekt. Owszem, Jan Paweł II odwiedził Wielką Brytanię i Argentynę w czasie konfliktu tych państw o Falklandy. Ale dziś coś podobnego nie wchodzi w grę, bo tym razem nie jest możliwe być i tu, i tu.
W polskich komentarzach dosyć głośno wybija się teza, że papież Franciszek nie jest prorokiem, lecz tylko dyplomatą, bo nie wymienia nazwiska Putina ani Rosji jako agresora. A jak Ksiądz Kardynał na to patrzy?
– Uważam, że trzeba by odróżnić samego papieża od dyplomacji watykańskiej i jego współpracowników. Papieże mieli taką tradycję, i trzymają się jej, pewnie słusznie, żeby być tymi, którym Bóg powierzył misję jednania. Jak pisał św. Paweł: „Wszystko zaś to pochodzi od Boga, który pojednał nas z sobą przez Chrystusa i zlecił nam posługę jednania”. Odnosi się to do wszystkich chrześcijan, ale dla każdego papieża jest to zadanie główne. Po to, żeby być dla wszystkich, bo do wszystkich jest posłany.
Myślę, że gdy dyplomacja watykańska mówi o wojnie obronnej, ponieważ przestało się dziś mówić o wojnie sprawiedliwej, to też powinna wymieniać, kto się broni, a to atakuje. Sądzę, że od tej strony dyplomacji watykańskiej powinno być wolno więcej. I dlatego to oczekiwanie jest być może słuszne.
Co do papieża, to widać złośliwe czy kąśliwe komentarze, m.in. polityków, którzy szukają okazji, by mu przyłożyć”. Ale niektórzy przyjęli taki zwyczaj już przed laty i krytykują Franciszka, szukając „dziury w całym”. Warto zauważyć, że nigdy nie podważano pozycji papieża tak mocno, jak dzieje się to obecnie. Nie było tak ani w odniesieniu do Jana Pawła II, ani Benedykta XVI. Osobiście bardzo się tym martwię, bo tracimy w świecie ostatni poważny punkt odniesienia. W świecie, bo papież i papiestwo są czymś istotnym dla wszystkich, o czym wiedzą także i prawosławni i ewangelicy.
Uważam, że Ojciec Święty, zachowując postawę ponadwojenną, że tak to ujmę, ma rację i za parę miesięcy czy lat okaże się, że taka właśnie powinna być rola papiestwa. Szkoda jednak, że obecnie, w sytuacji wojny, wykorzystuje się różne wcześniejsze niechęci wobec Franciszka.
Jeśli chodzi o krytykę kierowaną wobec papieży, to w odniesieniu do Franciszka novum polega na tym, że w znaczącej części jest ona wyprowadzana z wnętrza Kościoła i, jak deklarują autorzy, w imię jego obrony.
– W kategoriach całego świata papież był zawsze i pewnie mógł być znakiem sprzeciwu, zwłaszcza wobec pewnych kwestii moralnych, takich jak wojna i pokój. Jana Pawła II krytykowano w wielu różnych sprawach, a w przypadku wojny w Iraku był głosem wołającym na pustyni – papieża zignorowano. Niejeden powinien był przeprosić i przyznać, że jednak papież miał rację.
Franciszek stał się znakiem sprzeciwu dla ludzi Kościoła, co widać w dyskusjach dotyczących „Amoris laetitia” czy innych kwestii doktrynalnych.
Już kilkudziesięciu biskupów i kilku kardynałów z całego świata podpisało „Braterski list otwarty” do hierarchów niemieckich, krytykując tamtejszą Drogę synodalną. Przestrzegają, że może ona doprowadzić do schizmy. Czy Ksiądz Kardynał złoży swój podpis pod tym pismem?
– Do podpisywania listów otwartych nie dołączę. Uważam, że to nie jest metoda rozmawiania między ludźmi odpowiedzialnymi, w tym sensie, że najpierw nagłaśnia się coś w całym świecie, a potem pisze się do adresata. Nie tędy droga. Biskup, jeżeli właściwie traktuje swoja posługę w Kościele, powinien usiąść z drugim biskupem do rozmowy.
Czy jednak niemiecka Droga synodalna nie budzi w Księdzu Kardynale obaw o jedność Kościoła?
– Obawiam się takich rzeczy, które mogłyby zaprowadzić Kościół na manowce, to znaczy wprowadzenie demokratyzmu w Kościele, zwłaszcza jeśli nie rozróżni się etapu rozeznawania i etapu decydowania. A demokratyzm ten polegałby na tym, że będziemy głosować większościowo.
Jeżeli słyszę, na przykład – nie mówię teraz tylko o synodzie niemieckim – o głosowaniu proporcjonalnym księży i świeckich, i jeżeli przy dwóch trzecich głosów sprawę uznaje się za przegłosowaną? Tu nie chodzi tylko o metodę, bo na przykład podczas konklawe też głosujemy i to kilka dni. Ale przez to głosowanie i uzyskiwanie konsensusu owych dwóch trzecich przy wyborze papieża, przez ten konsensus niejako stajemy się narzędziem Ducha Świętego. Natomiast jeśli wykorzystuje się metodę głosowania parlamentarnego jako sposób działania Kościoła, to nie wiem, czy ta droga nie prowadzi donikąd. I to jest moja obawa, nie tylko co do Kościoła w Niemczech.
Jest i druga strona medalu: niektórych zagadnień, którymi zajmuje się Kościół niemiecki, Kościół w Polsce nie musi się obawiać, bo dotyczą one tematów i zagadnień, które były w Niemczech omawiane i poruszane – może też pod wpływem Kościoła ewangelickiego – 30 czy 40 lat temu, jak na przykład problem kapłaństwa kobiet.
Te kwestie tak szybko się u nas nie pojawią, choć niektórzy bardzo się tego boją. Ale myślę, że są pewne problemy, które są i u nich, i u nas. Moje podstawowe pytanie brzmi: czy to jest tak, że oni o tych problemach dyskutują i nawet się kłócą, żeby znaleźć jakieś rozwiązanie, a my je też mamy, tylko o nich nie mówimy? Weźmy problem seksualności czy, konkretnie, antykoncepcji. To jest współcześnie problemem, który pączkuje i kiełkuje od wielu dziesiątków lat, i oni go podejmują.
Ważne, jaką dają odpowiedź.
– Mój niemiecki brat w biskupstwie mógłby mnie zapytać: niech mi ksiądz kardynał powie, czy tych problemów, których my mamy, wy nie macie, i nie musicie ich dyskutować, czy też macie, tylko je przykrywacie? I tu jest podstawowy problem.
Natomiast osobną kwestią jest to, co wyłoni się z rozeznania w procesie synodalnym zwołanym przez Franciszka we wszystkich diecezjach świata. Wierzę, że to rozeznanie, które zostanie przekazane do Rzymu, przyniesie prawdziwe bogactwo i zostanie spożytkowane w na etapie decydowania o rozwiązaniach duszpasterskich. A będzie to miało miejsce na synodzie biskupów w Rzymie w 2023 roku, z udziałem papieża.
Czy nie obawia się Ksiądz Kardynał, że kontrowersje, jakie wywołuje niemiecka Droga synodalna, nie zaszkodzą synodowi zwołanemu przez Franciszka?
– Uważam, że w pewnym sensie już trochę zaszkodziły. Jeśli się rozmawia na poziomie polskich dekanatów czy parafii, to, niestety, niemiecka Droga synodalna bywa dość często „straszakiem” przeciwko synodowi trwającemu w całym Kościele. Trzeba wyraźnie mówić, że pomiędzy tymi inicjatywami nie ma znaku równości. Nie tylko dlatego, że niemiecki synod był wcześniej, ale także dlatego, że miał niejako inne założenia, a mianowicie założenia owej proporcjonalności.
Wzięło sią to stąd, że oni mają strukturę, czyli Centralny Komitet Katolików Niemieckich, i jako partnera włączyli biskupów, których jest kilkudziesięciu. W ten sposób debatują i zachowują parytet, wedle którego głos biskupa liczy się tak jak głos katolika świeckiego. Skutki są takie, jakie są, to znaczy wnioski po tzw. drugim czytaniu idą do Stolicy Apostolskiej. Według mnie najważniejszym problemem będzie to, w jaki sposób Stolica Apostolska, a w ostateczności pewnie papież, poradzą sobie z tą problematyką.
Pyta pan, czy nie ma obawy o utracenie jedności Kościoła. Jest obawa. Powstaje pytanie, jak daleko i w czym ta różnorodność w Kościele, który jest synodalny, może pójść, żeby nie doszło do braku jedności.
Czy sądzi Ksiądz Kardynał, że trwający w Kościele proces synodalny odmieni Kościół w Polsce, napełni go duchem wsłuchiwania się po to, by usłyszeć głos Ducha Świętego? A może ograniczy się do tych, którzy na co dzień i jeszcze przed synodem, o to właśnie w Kościele głośno się upominali?
– Odpowiadając, chcę być realistą. To, że synod był potrzebny, nie ulega wątpliwości, był konieczny. Jakieś owoce będą, ale nie jestem na naiwnym optymistą i nie powiem, że nagle, w przyszłym roku, Kościół po synodzie zmieni się radykalnie.
Niewątpliwie jest potrzebna w każdym kraju, a w Polsce może szczególnie, zmiana relacji duchowieństwa do świeckich i vice versa. Szukając przyczyn słabego czy płytkiego dialogu, współpracy itd., trzeba powiedzieć, że przyczyna leży nie tylko po stronie duchownych, ale że taki model wytworzył się po obydwu stronach. Jakby zapomnieliśmy troszeczkę o soborowej, a właściwie biblijnej koncepcji Kościoła – ludu Bożego.
Kościół zdominowała koncepcja pasterzy, którzy prowadzą w hierarchicznej strukturze. I to słychać, kiedy rozmawia się z ludźmi podczas synodu. To sami świeccy proszą proboszcza: ksiądz jest pasterzem, a więc niech nas, owce, prowadzi. To jest obraz, który zabija współpracę, bo z góry różnicuje członków Kościoła na aktywnych i biernych. Liczę na to, że w tej dziedzinie synod bardzo pomoże, że ożywi trochę już istniejące struktury synodalne, w tym rady parafialne i ekonomiczne. Chodzi o to, aby nie były one tylko ciałami formalnym, ale zaczęły współpracować z proboszczem a proboszcz z nimi.
To już zaczyna się zmieniać, bo do zespołów synodalnych w parafiach naszej diecezji przyszli nie tylko ludzie z już istniejących grup, ale także tacy, którym te grupy jakby nie wystarczyły, i chcieli wypowiedzieć się na innym, szerszym forum. Na spotkaniach w dekanatach mówiłem wprost, że proboszcz powinien wyciągać z tego wnioski i wzbogacić swoją radę parafialną czy ekonomiczną, zapraszając ludzi, którzy pojawili z okazji synodu, chcą rozmawiać, są kompetentni i odważni.
Ważne jest także to, żeby synodalne stały się wszelkie grupy, ruchy i nowe stowarzyszenia katolickie, grupujące młodych i starszych, tym bardziej, że mają to najlepiej „ustawione”: tam się rozmawia. Myślę o neokatechumenacie, Odnowie w Duchu Świętym i innych środowiskach. Gdyby stały się one jeszcze bardziej synodalne, to byłby już pierwszy owoc. To odnosi się w pewnym sensie do rad kapłańskich, bo problem rozmowy, dialogu, współpracy dotyczy także samych grup księżowsko-zakonnych – rozmowy i współpracy mogłoby być tam czasem więcej.
Jednakże, u podstaw tego wszystkiego musi leżeć zmiana mentalności, a to nie dokona się w ciągu pół roku czy za rok.
I żaden dekret tego nie załatwi…
– Tak. Trzeba drążyć skałę, kropla po kropli. W tym znaczeniu uważam, że ten synod, tam gdzie dobrze zafunkcjonował, jest właśnie taką dużą już kroplą. Ale żeby skutek tego drążenia skały się pojawił, to trochę czasu musi jednak upłynąć. Myślę, że kilkadziesiąt lat. Zrobiliśmy pierwszy krok.
A czy ma Ksiądz Kardynał nadzieję, że smutek i przygnębienie wywołane brutalnością rosyjskich wojsk w Ukrainie, a także niepewność spowodowana agresywną postawą Rosji wobec Zachodu, wywołają w Polakach większą niż dotąd gotowość do pytań o to, co tak naprawdę w naszym życiu jest najważniejsze?
– Osobiście uważam, że tak. Muszę przyznać, że w ostatnich dwóch latach, zwłaszcza wobec problemów zdrowotnych, przez jakie przeszedłem rok temu, byłem absolutnie pewny, że dożyję do śmierci w realiach swoistego błogostanu, jakim było 70 lat bez wojny. Owszem, miałem świadomość, że zagrożenie zawsze istnieje, bo człowiek jest grzeszny i suma wszystkich naszych niedoskonałości owocuje potem brakiem pokoju, tego wielkiego. Natomiast, że nie będziemy potrafili obronić tej podstawowej wartości, jaką jest pokój, że to nastąpi za mojego życia – nigdy bym nie pomyślał.
Przeczytaj też: Rosja postulowana i rzeczywista. Fiasko wizji Jana Pawła II
Mam duze problemy z redaktorem Królakiem i kard. Nyczem. Dla mnie p. Królak umiejetnie slizga sie czesto po powierzchni problemu i zadowala sie ogolnikowa odpowiedzia, jak np. „Dlaczego w podobny sposób nie wykazaliśmy się chrześcijańskim sumieniem i człowieczeństwem wobec uchodźców z granicy polsko-białoruskiej?” A co, zmienilo sie cos w naszym czlowieczenstwie na bialoruskiej granicy? Wybudowalismy plot za miliony zlotych i uspokoilismy nasze sumienia. Ale tego p. redaktor juz nie chce zobaczyc… A kard. Nycz spokojnie przechodzi do nastepnego tematu… A mnie w sumie bardziej by interesowala kwestia wyswiecenia przez kard. Nycza na „diakona” kamerdynera kard. Dziwisza! Tyle, ze takie pytania to moga stawiac tylko odstepcy na Zachodzie, u nas nikt sie ich nie odwazy wypowiedziec…
I jeszcze dwie rzeczy mnie bulwersuja: ks. kardynal wspolczuje Cyrylowi, bo zdaje sobie sprawe z ukladow, w jakich on funkcjonuje. Alez w ten sposob mozna usprawiedliwic kazde najwieksze dranstwo na swiecie: „Bo takie byly uklady, bo takie byly rozkazy”! Ksieze Kardynale, a gdzie jest wolnosc, do ktorej nas Chrystus wyswobodzil? Nikt Cyrylowi nie trzyma pistoletu przy glowie. On najwyzej moze stracic swoj jacht, podarowany mu przez Putina! I tak wygladaja te uklady! Druga rzecz to histeryczny strach przed Droga Synodalna. Bo niemieccy biskupi odwazyli sie rzeczywiscie razem ze swieckimi, w blasku kamer i pelnej otwartosci rozmawiac o problemach Kosciola. No tak, to juz jest koniec swiata, jesli naraz trzeba bedzie stanac przed wiernymi i zdac sprawe ze swojego wlodarzowania. Brakuje mi slow…
Z drugiej strony lufy karabinu zawsze jest człowiek, to on ładuje broń i pociąga za spust. Nie jest tak, że nie ma wyboru, zawsze jest wybór, może pozbawić życia przeciwnika, ale może też sam siebie unicestwić. Dziękuje Bogu, że nigdy nie musiałem nikogo zabić. być może przyjdzie taki czas, gdy stanę przed wyborem, nie mam pojęcia jak postąpię. Mój ojciec trafił w czasie wojny do obozu koncentracyjnego Stutthof, po pewnym czasie wysłano go na przymusowe roboty. Wynędzniały, wygłodzony ukradł bochenek chleba. Nigdy nie opowiadał nam o swej wojennej niedoli, wymazał ją z pamięci. Kiedyś, nie wiem już co go sprowokowało, opowiedział nam o tym ukradzionym chlebie i wyrzutach sumienia, które go do dziś dręczą, bo wszyscy byli głodni, a on po kryjomu zjadł racje innych. Po prostu jest mi żal tych zakłamanych s….w. Jacy oni biedni jacy uwikłani, tragedia. Nagromadzili dobra wszelakiej maści, poubierali kolorowe szatki ociekające złotem i drogocennymi kamieniami, posadzili swe dupska w tronach i pałacach i opowiadają maluczkim o miłości bliźniego. Mam tylko na koniec pytanko, jak to możliwe, że za przygarnięcie Ukraińca, szary obywatel może dostać 40 zł dniówki, a Caritas 140 albo i więcej.
Odpowiedź na ostatnie pytanie: tak władza polityczna kupuje sobie poparcie przy kolejnych wyborach: szacował Ludwig Dorn, że to co najmniej 17% , a to daje (dawało?) władzę w Polsce. Ot i cała tajemnica.
,,Do podpisywania listów otwartych nie dołączę. Uważam, że to nie jest metoda rozmawiania między ludźmi odpowiedzialnymi, w tym sensie, że najpierw nagłaśnia się coś w całym świecie, a potem pisze się do adresata. Nie tędy droga.”-brzmi to ciekawie w kontekście dokumentu w sprawie sytuacji na granicy, który kard. Nycz podpisał w listopadzie 2021 r. Oświadczenie, apel, list otwarty to tylko kwestia nazewnictwa, chodzi o to samo.